Reklama

Polskie złota halowych mistrzostw świata. Przypominamy nasze największe sukcesy

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

20 marca 2022, 13:45 • 15 min czytania 0 komentarzy

Halowe mistrzostwa świata to nie polska impreza. Powiedzmy to sobie wprost. Przez ponad 30 lat ugraliśmy na niej co prawda ponad trzy dziesiątki medali, ale złotych – tylko pięć. Postanowiliśmy przypomnieć nasze największe sukcesy z tej imprezy. Z nadzieją, że dziś uda się zdobyć szósty taki krążek. 

Polskie złota halowych mistrzostw świata. Przypominamy nasze największe sukcesy

Historia halowych mistrzostw świata zaczyna się w 1985 roku… tyle że nie do końca. Wtedy odbyła się bowiem impreza nieoficjalna, funkcjonująca pod nazwą Światowe Igrzyska Halowe w Lekkoatletyce, które za HMŚ uznano dopiero dwa lata później, gdy odbyła się pierwsza „właściwa” edycja mistrzostw. W każdym razie – w 1985 roku Danuta Bułkowska wywalczyła dla Polski medal. Brązowy w skoku wzwyż, osiągając 190 centymetrów.

Pierwszy polski medal imprezy, która faktycznie funkcjonowała pod nazwą Halowe Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce to też zasługa skoku wzwyż. Zdobył go Artur Partyka, skacząc 237 centymetrów w 1991 roku. Pokonał wtedy samego Javiera Sotomayora, ale przegrał z Hollisem Conwayem, który zgarnął złoto. Polak był srebrny, podobnie jak – i to już w ramach ciekawostki – Robert Korzeniowski dwa lata później. Tak, kiedyś na HMŚ rozgrywano nawet chód. Na 5000 metrów.

Generalnie jednak w hali radziliśmy sobie średnio, by nie napisać – kiepsko. W końcu przyszły jednak mistrzostwa z 1999 roku, z których wróciliśmy z pięcioma medalami. I tam też zaczęły się nasze złote sukcesy.

Reklama

MAEBASHI 1999. SEBASTIAN CHMARA – SIEDMIOBÓJ

Z Japonią Sebastian Chmara się lubił. To tam odniósł swój pierwszy międzynarodowy sukces – srebrny medal Uniwersjady z 1995 roku. Na halowe mistrzostwa świata cztery lata później jechał jako jeden z kandydatów do medali, na hali był bowiem mocniejszy niż na stadionie, a rok wcześniej został mistrzem Europy w hiszpańskiej Walencji. Wtedy ustanowił zresztą obowiązujący do dziś rekord Polski – 6415 punktów.

Po latach wspominał, że hala w Maebashi była piękna, za to pokój klaustrofobiczny, jak wyciągnięty ze stereotypów o japońskich mieszkaniach. Być może dlatego tym chętniej z niego wychodził, żeby startować i walczyć o podium. O złocie raczej początkowo nie myślał, miał bowiem kilku znakomitych rywali – Erkiego Noola z Estonii, Islandczyka Jona Arnara Magnussona czy też dwóch reprezentantów Czech: Romana Šebrle i Tomasa Dvoraka.

Presja była spora, jeden błąd w którejkolwiek z konkurencji wystarczyłby, żeby wypaść z rywalizacji o podium, a Chmara zaczął od… najsłabszego rezultatu w biegu na 60 metrów. To jednak było do przewidzenia, sprint nigdy nie był jego mocną konkurencją. Choć pobiegł nieco wolniej, niż się spodziewał, to jednak nie był to rezultat katastrofalny.

Potem zaczęły się nerwy.

– Kulę zacząłem fatalnie, bo w dwóch pierwszych próbach pchnąłem o metr bliżej niż powinienem. Dopiero w trzeciej się pozbierałem i wynikiem 15,89 ustanowiłem życiówkę. Nadal jednak byłem szósty, choć część strat odrobiłem. Wzwyż też nie było rewelacji. Skoczyłem 2,11 m, o sześć centymetrów mniej niż rok wcześniej w Walencji. Ale że wygrałem tę konkurencję wspólnie z Šebrle, to awansowałem na trzecie miejsce, za dwóch Czechów – wspominał kilka lat temu na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Reklama

Ważne było też to, że ledwie 193 centymetry skoczył wtedy Erki Nool, który przez to sporo stracił do rywali, a Chmara w komfortowym położeniu, bo na trzecim miejscu, czekał na drugi dzień rywalizacji. Ten zaczął się od biegu na 60 metrów przez płotki, w którym spodziewał się lepszego rezultatu (pobiegł 8.05 s), ale utrzymał trzecią lokatę w klasyfikacji generalnej. W tyczce zaprezentował się dobrze, skoczył 5.20 m, wyprzedzając dzięki temu obu Czechów.

Z tyłu zaatakował jednak Nool, który pokonał poprzeczkę zawieszoną na wysokości 5.50 m. I nagle tracił do Polaka ledwie cztery punkty! Został im tylko bieg na 1000 metrów.

– [Te cztery punkty] to była psychologiczna przewaga, bo w ostatniej konkurencji, biegu na tysiąc metrów, Estończyk musiał zrobić coś, by mnie zaskoczyć. Dogadał się z Magnussonem. Islandczyk narzucił mordercze tempo. Ale ja miałem doradcę w osobie trenera Zbigniewa Króla. Przed tym startem usiadł ze mną i powiedział: „ Musimy przyjąć, ile on może pobiec”. Założyliśmy, że 2:39 – 2:40. I dodał: „Oni będą szaleć, a ty nie masz prawa za nimi biec. Chociażby ci ambicja wariowała i nie wiadomo, co chciałbyś zrobić, to tego nie rób, bo możesz polec” – mówił Chmara na łamach „PS”.

Pobiegł tak, jak radził mu Król, choć Estończyk zaczął uciekać. Nawet w telewizji komentatorzy byli już przekonani, że Polak pilnuje, by nie zaatakowali go Czesi. Bo tak przez dłuższą chwilę tak to wyglądało. Na 300 metrów przed metą Chmara zaczął jednak finisz. Już na okrążenie przed końcem był przy Noolu. Dołączył do niego, zaatakował na ostatniej prostej. Wygrał i z Estończykiem, i w całym biegu.

Przeszedł do historii jako pierwszy polski złoty medalista halowych mistrzostw świata. A potem? Potem zerwał ścięgno Achillesa. Nie pojechał przez to na igrzyska do Sydney, nie powalczył o medale wielkich imprez na stadionie. Ale złoto z hali zostało mu już na zawsze.

LIZBONA 2001. MĘSKA SZTAFETA 4X400 METRÓW

Piotr Rysiukiewicz, Piotr Haczek, Jacek Bocian i Robert Maćkowiak. To czwórka bohaterów, dzięki którym halowe mistrzostwa świata w nowym stuleciu zaczęliśmy tak, jak skończyliśmy je w poprzednim – złotem. To była wielka sensacja. Pokonanie doskonałej sztafety Amerykanów zdawało się przed tym biegiem niemożliwe. Reprezentanci USA wygrywali w końcu tę konkurencję niezmiennie od 1993 roku, cztery razy z rzędu.

A potem przyszła Lizbona.

Wielka sztafeta tamtych lat to w dużej mierze zasługa trenera Józefa Lisowskiego. To od niego wziął się ich przydomek – „Lisowczycy”, których liderem stał się Maćkowiak, doskonały biegacz, jeden z najlepszych w tamtych latach, człowiek, który na igrzyskach w Sydney potrafił wejść do finału biegu na 400 metrów i zająć tam piąte miejsce. Wiadomo było, że na swojej zmianie jest w stanie czynić cuda, choć do „czterysetki” trafił nieco przypadkowo – pierwotnie biegał 200 metrów, ale nie osiągał na tym dystansie wielkich sukcesów. Do dwukrotnie dłuższego biegu wręcz go przymuszono.

I dobrze, bo stał się niesamowicie ważną postacią dla polskiej lekkiej atletyki. Zapowiedź tego, że sztafeta może robić rzeczy wielkie przyszła w 1997 roku, gdy na mistrzostwach świata w Atenach zajęli czwarte miejsce (po latach przyznano im brązowy medal po dyskwalifikacji jednych z rywali) i srebro na mistrzostwach Europy. Z kolei w 1998 roku, na Igrzyskach Dobrej Woli (mających wówczas całkiem spory prestiż), Polacy do samej mety walczyli z Amerykanami, ustanawiając przy tym fenomenalny rekord Polski – 2:58.00.

Jak się okazało – tylko się rozkręcali. Na halowych MŚ w Maebashi byli srebrni. Tak samo na stadionie w Sewilli – przegrali wtedy, standardowo, z Amerykanami. Tyle że nie do końca. Na dopingu złapany został bowiem Antonio Pettigrew, wyniki reprezentacji USA z biegów, w których startował, zostały po tym anulowane. Polacy stali się złoci.

– Przez nieczystą grę Amerykanie odebrali nam satysfakcję z wysłuchania Mazurka Dąbrowskiego w Sewilli. Złote medale otrzymaliśmy po latach. Ale już nie oryginalne, tylko inne, z napisem za co je dostaliśmy. Straciliśmy też finansowo. Nie jestem pewny, ale za triumf w MŚ dawano chyba osiemdziesiąt tysięcy dolarów na drużynę. Za srebro kasa była o ponad połowę mniejsza. Z kolei za brąz w Atenach nic nie dostaliśmy. Jak widać, na oszustwie można było sporo zyskaćwspominał Maćkowiak w Eurosporcie.

Potem przyszło rozczarowanie w Sydney, bo ruszający na swoją zmianę Maćkowiak… zahaczył o wystające na bieżnię pudło. I upadł. Choć ruszył do dalszego biegu, strat nie udało się nadrobić. Dlatego halowe MŚ z 2001 roku były w pewnym sensie imprezą pocieszenia. I Polacy pocieszyć zdecydowanie się zdołali. Cały bieg rozpracowali fenomenalnie. Rysiukiewicz rozpoczął znakomicie, schodząc do środka bieżni na drugim miejscu i tę lokatę długo trzymali. Po drugiej zmianie wszystko się wyrównało. Na trzeciej wydawało się, że Rosjanie wyprzedzą Polskę, ale świetna zmiana pozwoliła utrzymać Maćkowiakowi drugie miejsce.

A potem? Potem wydarzyła się magia. Podczas gdy Włodzimierz Szaranowicz na niespełna okrążenie przed końcem zastanawiał się, czy Maćkowiak obroni się przed atakiem Rosjanina, ten nie tylko to zrobił, ale też zaatakował Amerykanów. Skutecznie. Siedemnaście lat później ktoś do tego nawiązał. Ale o tym potem.

SOPOT 2014. KAMILA LIĆWINKO – SKOK WZWYŻ

Medal wyjątkowy, bo wywalczony na polskiej ziemi. Nasze jedyne złoto tamtej edycji HMŚ, ale równocześnie złoto, na które czekaliśmy całych 13 lat, notując nawet po drodze mistrzostwa, na których Polacy nie stali na podium ani razu. Dlatego ze złota Kamili zdecydowanie można było się cieszyć.

Lićwinko była tuż przed 28. urodzinami, ale dopiero rozpoczynała swój najlepszy okres w karierze. W dużej mierze dzięki… swojemu przyszłemu mężowi, który został jej trenerem. – W 2012 roku zaczęłam pracować z Michałem. Rok od naszej współpracy zaczęły się ogromne sukcesy. Wskoczyłam do światowej czołówki w której utrzymałam się aż do tego roku – oczywiście, z przerwą na urlop macierzyński. To był przełom w mojej karierze. Wtedy padł rekord Polski, zostałam mistrzynią uniwersjady i… żoną Michała – wspominała Lićwinko w rozmowie z nami.

Rok przed Sopotem zgarnęła złoto Uniwersjady i maksymalnie zbliżyła się do magicznej granicy dwóch metrów – skoczyła w tamtym sezonie 199 centymetrów. Widać było przy tym, że ma jeszcze zapas, choć bywała nierówna. Czasem zawodziła ją forma, czasem nerwy – sama wielokrotnie przyznawała, że była zbyt ambitna, przerastały ją oczekiwania jakie sobie narzucała. Przed Sopotem jednak wielu wierzyło, że tym razem się tak nie stanie.

Jak się okazało – słusznie.

Walka o medale w Sopocie była niezwykle pasjonująca również dlatego, że brała w niej udział druga Polka – Justyna Kasprzycka. Ona odpadła jednak przy skoku na dwa metry, ostatecznie zajęła czwarte miejsce. O medale rywalizowały z kolei Ruth Beitia, młoda Maria Kuczina (dziś Łasickiene) i Kamila Lićwinko. Ta ostatnia wiedziała już, że we własnej ojczyźnie wywalczyła swój pierwszy medal wielkiej imprezy. Pytaniem pozostawało: jaki to będzie krążek?

Wyszło, że złoty. Wszystkie trzy zawodniczki skoczyły tyle samo, wszystkie miały po jednej zrzutce na wcześniejszych wysokościach i po trzech na 2.02 m. Beitia jednak zaliczyła taką na wyższej, przez to była brązowa. A Lićwinko i Kuczina miały do wyboru – skakać dalej lub zdecydować się podzielić złoto, tak jak w Tokio zrobili to Gianmarco Tamberi i Mutazz Isa Barszim. I tak jak oni, tak Polka oraz Rosjanka też wolały podzielić się pierwszym miejscem.

Lićwinko miała swój ogromny sukces, którym zapoczątkowała najlepszy okres w karierze. Rok później zdobyła brąz halowych mistrzostw Europy, w kolejnym sezonie trzecia była też na HMŚ. A w 2017 roku zdobyła jedyny krążek ze stadionu – na MŚ w Londynie również była brązowa. Do końca kariery siedziały jej jednak w głowie przede wszystkim igrzyska w Rio de Janeiro. Bo poziom skoku wzwyż był tam zaskakująco niski. Gdyby była w stanie oddać próby na swoim poziomie mogłaby walczyć nawet o złoto.

– Naprawdę byłam wtedy w bardzo dobrej dyspozycji. Ale tak już jest – szczególnie w konkurencjach technicznych – że tego jednego dnia wszystko musi zagrać. Byłam w formie, w roku olimpijskim osiągałam na treningach parametry, których prawdopodobnie już nigdy nie pobiję. […] Czułam się mocna. […] Na złoto trzeba było jednak wszystko skakać czysto, ale gdybym skoczyła 197 cm nawet kiepsko w trzeciej próbie, miałabym brązowy medal. To mnie najbardziej dobija. To, że 197 cm jest wysokością, którą skakałam wtedy regularnie – wspominała, gdy rozmawialiśmy z nią cztery lata temu.

Tamten konkurs na długo siedział jej w głowie. Ale dla pocieszenia już na zawsze miała też ten w Sopocie, od którego zaczęło się kilka lat świetnego skakania Kamili Lićwinko.

BIRMINGHAM 2018. ADAM KSZCZOT – BIEG NA 800 METRÓW

Jedyne do tej pory halowe mistrzostwa świata, na których zdobyliśmy dwa złote medale. I jedyny w swoim rodzaju biegacz, „Profesor”, jeden z najlepszych – a zdaniem na przykład Zbigniewa Króla najlepszy – w historii polskich biegów. Przy okazji człowiek, który dopiero co zakończył karierę, jeszcze przed trwającymi obecnie mistrzostwami, choć uzyskał na nie minimum.

Tym bardziej warto przypomnieć jeden z jego największych sukcesów.

Bo można dywagować – czy cenniejsze było srebro na stadionie (zdobyte dwukrotnie) czy to złoto z hali, jedyne w imprezie światowej, jakie przywiózł do Polski w trakcie swojej kariery. Nie ulega jednak wątpliwości, że wynik Kszczota z Birmingham był wielkim sukcesem. Było to przecież pierwsze indywidualne złoto w biegach dla Polski na HMŚ. Nadal nikt nie zdołał powtórzyć tego sukcesu Profesora.

Mało jednak brakowało, by Polak w ogóle na tamte mistrzostwa nie pojechał. Czuł spore zmęczenie, obawiał się, że dodatkowe podróże i obciążenia związane ze startami mogą mu zaszkodzić, wolał odpocząć przed sezonem na stadionie. I to mimo tego, że biegał wtedy znakomicie – na hali nie przegrał w tamtym sezonie ani jednego startu! Wtedy jednak do wszystkiego wtrąciła się pewna ważna dla niego osoba.

– Byłem bliższy odwołania startu, ale odwołam się tu do żony. Ona mi powiedziała, że za dwa lata są igrzyska i prawdopodobnie zrezygnuję wówczas z halowych mistrzostw świata. Młodszy też nie będę. To była bardzo rozsądna rada, której oczywiście posłuchałem – wspominał Kszczot. Do Birmingham więc poleciał i to z myślą, że może to być ostatnia szansa na złoto tej imprezy w jego karierze. W przekonaniu, że może po nie sięgnąć utwierdzał go też Zbigniew Król, jego ówczesny trener.

Przez półfinał Kszczot przeszedł bezproblemowo. Ale to nie był nawet cel minimum – tym było co najmniej podium. Złoto z kolei stanowiło marzenie, ale całkiem realne. Tym bardziej, że Adam naprawdę był w wielkiej formie, a zmęczenia, o którym sam mówił, nie było po nim zupełnie widać. Tym bardziej w finale, który rozegrał znakomicie.

– Wiedziałem, że mogło być tak, iż tempo nie będzie forsowane i wtedy wielu zawodników będzie mogło liczyć na dobry, szybki finisz, a dzięki temu walkę o medal. Ten plan się ziścił. Pierwsze 100 metrów nie było szybkie i podjąłem decyzję w ułamku sekundy, że przesuwam się przed ostatnim kołem na jedną z czołowych pozycji. Wiedziałem, że od początku obserwuje mnie Hiszpan. Przyspieszał, oddawał, ale to dobrze, bo rozpędzaliśmy stawkę. Było nam dużo łatwiej uciekać rywalom. No i ostatnie 200 metrów to petarda do końca, bardzo mocno, tak jak to zwykle robię – opisywał bieg na gorąco (cytat za Polskim Radiem).

Jak sam przyznawał, taki start dał mu wielkiego kopa na przyszłość. Jak się jednak okazało – był to jeden z jego ostatnich sukcesów. Kilka miesięcy później obronił jeszcze złoto mistrzostw Europy na stadionie. A potem zaczęły się problemy ze zdrowiem, zmiany trenerów i utrudnione z powodu koronawirusa przygotowania. Przez to wszystko nie pojechał choćby na igrzyska w Tokio. Ale złota z 2018 – i worka innych medali – nikt mu nie zabierze.

BIRMINGHAM 2018. MĘSKA SZTAFETA 4X400 METRÓW

Jedyny powtórzony, ale być może najbardziej znaczący sukces w historii polskich startów na halowych mistrzostwach świata. Bo to nie tylko złoty medal, ale również rekord świata (który jeszcze w 2018 roku poprawili Amerykanie). 3:01.77. Polska sztafeta 4×400 metrów w składzie Karol Zalewski, Rafał Omelko, Łukasz Krawczuk i Jakub Krzewina na moment zawładnęła całą halą w Birmingham.

To wciąż bardzo świeży obrazek w głowach polskich fanów lekkiej atletyki. Krzewina omijający na ostatniej prostej Vernona Norwooda i zmierzający po złoto. Wielka radość całej drużyny, a potem szybki rzut oka na tablicę wyników, na której pojawiły się magiczne literki „WR”. Niedowierzanie w głosach komentatorów, niedowierzanie w oczach samych zawodników – tak wyglądał ten bieg. Wszyscy członkowie sztafety mówili potem, że trudno było im uwierzyć w rekordowy rezultat.

– Czuję, że zrobiliśmy coś wielkiego. To jest jakiś kosmos! Wiedziałem, że stać nas na rekord Europy. Ale świata? Nie sądziłem. Choć nie jest on przypadkowy. To pokolenie ciężko na to pracowało, by przebić się do czołówki w Polsce. Tym bardziej że mamy kilku zawodników, którzy biegają na podobnym poziomie. To nas mobilizuje, by każdy z nas indywidualnie był coraz lepszy i mobilizuje również naszą sztafetę. Gdy to się zsumuje, wychodzą takie niesamowite rzeczy – opowiadał Rafał Omelko w „Przeglądzie Sportowym”.

Na pierwszej zmianie biegł wtedy Karol Zalewski. Przed sezonem wahał się, czy w ogóle startować w hali, ale ostatecznie zdecydował się spróbować. Dla sztafety był niezwykle ważnym elementem, bo na pierwszej zmianie potrzebny jest ktoś, kto jest bardzo szybki na pierwszych metrach. A że Zalewski przygotowanie ma ze sprintu, to był do tego idealnym kandydatem. Wyszło tak, że ostatecznie zanotował wtedy jeden z najlepszych startów w swojej dotychczasowej karierze.

Potem pozycję utrzymali Omelko i Krawczuk, najstarszy w ekipie. Po złocie pytano go nawet, czy nie myślał już o zakończeniu kariery. Przyznawał, że nie, a w takiej sytuacji tym bardziej nie ma opcji, by w ogóle miał to rozważać. Po Krawczuku pałeczkę otrzymał Jakub Krzewina. Było widać, że pobiegnie po medal, ale strata do Amerykanina wydawała się za duża. Krok po kroku, metr po metrze Krzewina jednak ją zmniejszał. I na ostatniej prostej wysunął się na prowadzenie.

– Na trzechsetnym metrze pomyślałem, że może uda się wyprzedzić Amerykanina. Wcześniej z tyłu głowy miałem, by obronić się przed Belgami i zabrać im rekord Europy, który oni nam odebrali trzy lata temu w mistrzostwach Europy w Pradze. Nagle jednak weszły we mnie jakieś moce i zrobiłem to w euforii. Cieszę się ogromnie, bo ostatnio nie było łatwo. Ale motywacji nigdy mi nie brakowało, mimo wielu kontuzji. Po biegu łezka w oku mi się zakręciła – wspominał.

Wydawało się wtedy, że to początek nowej, wielkiej polskiej sztafety. Niestety, ta dość szybko się rozpadła. Omelko z powodu kłopotów zdrowotnych zakończył karierę na początku sezonu 2021. Krawczuka też regularnie nękają urazy. Krzewinę – podobnie, a w dodatku Kuba musiał odcierpieć tymczasowe, potem, po uznaniu jego odwołania, zniesione, zawieszenie związane z unikaniem kontroli antydopingowych. Filarem sztafety niezmiennie pozostawał właściwie tylko Zalewski, ale to już nie była ta ekipa, która zdobywała złoto w Birmingham.

Choć na igrzyskach w Tokio Polacy pokazali, że w naszej ekipie – wzmocnionej nowymi twarzami – mamy spory potencjał. Złoto ze sztafety mieszanej, piąte miejsce w męskiej – to były wyniki, które robiły wrażenie. I oby było tylko lepiej.

BELGRAD 2022. KOBIECA SZTAFETA 4X400?

Nie udało się Ewie Swobodzie. Blisko była Adrianna Sułek, która skończyła ze srebrem. Została nam tak naprawdę kobieca sztafeta 4×400 metrów. Jeszcze kilka tygodni temu Polki były głównymi faworytkami do złota, a nawet pobicia rekordu świata. Teraz – przez brak Anny Kiełbasińskiej, która przed mistrzostwami dość poważnie przeszła koronawirusa i nie zdążyła wrócić do formy – sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Już półfinały pokazały, że o złoto będzie bardzo trudno, tym bardziej, że Holenderki oszczędzały swoją najlepszą zawodniczkę – Femke Bol. Polki nie mogły sobie pozwolić na taki komfort.

Ale Aniołki Matusińskiego już przyzwyczaiły nas, że potrafią dokonywać rzeczy wielkich, nawet gdy mało co im sprzyja. Liczymy, że udowodnią to i tym razem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Lekkoatletyka

Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”

Jakub Radomski
8
Gdzie leży limit ludzkiego organizmu? „Ktoś przebiegnie maraton w godzinę i 55 minut”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...