Reklama

HMŚ. Święty-Ersetic czwarta, Bukowiecki poza finałem…

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 marca 2022, 22:55 • 7 min czytania 13 komentarzy

Dziś na halowych mistrzostwach świata w lekkiej atletyce mieliśmy dwie szanse medalowe – Justynę Święty-Ersetic i Konrada Bukowieckiego. Nie udało im się jednak dostać na podium. O ile Justyna była blisko, bo finał 400 metrów skończyła na czwartym miejscu, o tyle Konrad – co sam przyznawał – kompletnie zawiódł i zawody w pchnięciu kulą skończył dopiero na dziesiątym miejscu. 

HMŚ. Święty-Ersetic czwarta, Bukowiecki poza finałem…

HMŚ. Święty-Ersetic znowu czwarta…

Justyna Święty-Ersetic tak naprawdę od początku mogła celować co najwyżej w brązowy medal. Złoto – co przyznawała sama Polka – wydawało się zarezerwowane do fenomenalnie biegającej Shaunae Miller-Uibo. Srebro miała zgarnąć Femke Bol. Zostawała walka o trzecie miejsce ze Stephenie Ann McPherson. Polka miała jednak pecha już przed biegiem – w losowaniu torów mogła zgarnąć trzeci albo czwarty, a na hali im wyższy, tym lepiej. Trafiła na trzeci. I już samo to w sobie zapowiadało, że o medal nie będzie łatwo.

Na pierwszych dwustu metrach Justyna wszystko wykonała tak, jak to założono w planie na ten start. Do środka bieżni zeszła dobrze, na czwartym miejscu, zgodnie z przewidywaniami. Z rytmu jednak delikatnie wybiła ją przepychanka z rywalkami, ale mimo tego była w stanie utrzymać się za prowadzącą trójką. Niestety, tylko do czasu.

Reklama

Sił brakło na przeciwległej prostej, gdy Miller-Uibo narzuciła wysokie tempo, a Bol i McPherson pognały za nią. Justyna takiego biegu już nie wytrzymała. I zresztą trudno się dziwić. Przypomnijmy, że rekord Polski, który ustanowiła nie tak dawno temu wynosi 51.04 s. Dziś brązowa McPherson pobiegła w czasie 50.79, a Miller-Uibo wykręciła 50.31. Wynik Justyny – 51.40 – odbiegał co prawda od jej możliwości, bo liczyliśmy bardzo, że jako pierwsza Polka w historii złamie granicę 51 sekund, ale nawet z rekordem kraju pobitym o dwie dziesiąte sekundy nie znalazłaby się na podium.

Stawka była po prostu za mocna. Polka musiała zadowolić się czwartym miejscem, które na halowych mistrzostwach świata wywalczyła już po raz trzeci. I choć od 2014 roku nieprzerwanie melduje się w finale biegu na 400 metrów na tej imprezie, to na podium nie stała jeszcze ani razu. Wygląda to tak:

  • 2014 – 4. miejsce,
  • 2016 – 5. miejsce,
  • 2018 – 4. miejsce,
  • 2022 – 4. miejsce.

Próbowałam. Dałam z siebie maksa, nie wystarczyło. Jest mi strasznie przykro. Jestem wściekła, bo wiedziałam, że stać mnie na medal. Może była to moja ostatnia szansa na tej imprezie. Bieg potoczył się tak, nie inaczej. Holenderki napierały, przepychały mnie, na pewno troszkę wytrąciło mnie to z rytmu. Starałam się otworzyć mocno, zeszłam tak, jak zakładaliśmy z trenerem. Potem próbowałam gonić, ale zabrakło sił. Niestety skończyłam na najgorszym, czwartym miejscu – mówiła po biegu na antenie TVP.

Ona dostanie jednak szansę na poprawienie sobie nastroju jutro – ostatniego dnia HMŚ rozegrane zostaną bowiem biegi sztafetowe 4×400 metrów. Polki są jednymi z faworytek do medalu, mimo braku Małgorzaty Hołub-Kowalik i (przede wszystkim) Anny Kiełbasińskiej, które wypadły odpowiednio z powodu kontuzji i przerwy w treningach spowodowanej zakażeniem koronawirusem. Gdy jeszcze myślano, że ta ostatnia pobiegnie, mówiono nawet o złocie i rekordzie świata. Teraz realistycznym celem wydaje się być srebro.

– W sztafecie zawsze razem z dziewczynami walczymy, na pewno będzie tak też jutro. Zostawimy na bieżni serducho. Mam nadzieję, że pokażemy siłę w drużynie i wzniesiemy się na wyżyny. Myślę, że Natalia [Kaczmarek, indywidualnie odpadła w półfinale – przyp. red.] też jest podrażniona. Obie mamy coś do udowodnienia, a dyspozycja pozostałych dziewczyn rośnie, są głodne biegania. W poprzednim sezonie pokazałyśmy, że umiemy pokonywać przeszkody. Wiemy, że nas to zmotywuje, będziemy walczyć o jak najwyższe pozycje – mówiła Justyna.

I oby jutro te przeszkody pokonały po raz kolejny. Bo dziś, niestety, przeżywaliśmy głównie rozczarowania.

Reklama

Bez finałów

O medal miał walczyć Konrad Bukowiecki. Powiedzmy sobie wprost: prawdopodobnie, patrząc na poziom konkursu, nie wywalczyłby go nawet w najlepszej w tym sezonie formie. Musiałby bowiem nie tylko pobić życiówkę z hali (wynoszącą 22 metry), ale też pchnąć dalej niż 22.31 m – tyle bowiem osiągnął trzeci w dzisiejszym konkursie Tom Walsh. Gdyby Konrad osiągnął rezultat na miarę najlepszego wyniku z tego sezonu (21.91 m), byłby czwarty. I trudno byłoby na taki wynik narzekać.

Tyle że Bukowieckiemu ten konkurs w ogóle nie wyszedł. W swojej najlepszej próbie osiągnął ledwie 20.79 m, o dziewięć centymetrów mniej od Michała Haratyka, który po nękających go problemach zdrowotnych od dawna szuka formy i dopiero zaczyna ją powoli odnajdywać. Obaj zresztą ze swoimi rezultatami nie zmieścili się w wąskim, ośmioosobowym finale – Michał był dziewiąty, Konrad tuż za nim. O ile w przypadku pierwszego z nich spodziewaliśmy się takiego rezultatu, o tyle wynik drugiego był wielkim rozczarowaniem.

I on sam doskonale o tym wiedział.

– Wszystko wskazywało na to, że powinno być dobrze. Wydawało mi się, że jestem w bardzo dobrej formie. Moje pchnięcia były dziś jednak słabe, kompletnie nie na moim poziomie. Wyszło, jak wyszło, każde z pchnięć było złe. Tu nie ma co szukać jakichś dziwnych przyczyn, jak długiego oczekiwania na pchnięcia. Każdy z nas miał tak samo, chłopaki byli w stanie pchać daleko. Po prostu dałem d… i tyle. […] W środku jestem wściekły, będę to musiał przetrawić. Spodziewałem się lepszej postawy, nie myślałem, że będę taką pipą. Przez całe trzy kolejki nie byłem sobą. Przykro mi, ale takie jest życie, taki jest sport. Przepraszam tych, którzy na mnie liczyli – mówił po konkursie.

Jedno musimy mu więc przyznać – choć faktycznie, jak sam stwierdził, dał d…, to przynajmniej nie próbował się wykręcać, szukać usprawiedliwień. Po prostu zaliczył słaby konkurs, powiedział to wprost. A taką postawę wypada uszanować.

Bukowiecki, niestety, w pewnym sensie wpisał się w dzisiejszy dzień Polaków. Bo tak jak większość z nich dziś – nie wszedł do właściwego finału. Sesja poranna była bowiem dla nas wręcz katastrofalna. Podsumujmy ją szybko:

  • Angelice Cichockiej zabrakło dwóch setnych sekundy, by wejść do finału biegu na 800 metrów;
  • Klaudia Wojtunik zajęła piąte miejsce w swoim starcie na 60 metrów przez płotki i odpadła już w eliminacjach;
  • Adrian Brzeziński zajął piąte miejsce w eliminacjach biegu na płaskie 60 metrów, odpadł w eliminacjach;
  • Przemysław Słowikowski popełnił falstart i odpadł w eliminacjach biegu na 60 metrów;
  • Michał Rozmys awansował do finału biegu na 1500 metrów jako jeden z przegranych z najlepszymi czasami biegu.

Innymi słowy na pięć porannych startów sukcesem – małym, bo to tylko awans do finału – zakończył się ledwie jeden. To po prostu nie był nasz dzień. Choć ogółem rywalizację oglądało się dziś doskonale.

Działo się, działo!

Konkurs pchnięcia kulą, mimo zawodu związanego z Bukowieckim, przypomniał nam to, co działo się w 2019 roku w Dausze. W dodatku zakończył się sensacją – po raz pierwszy od tamtych właśnie zawodów Ryan Crouser przegrał w jakiejkolwiek imprezie! Lepszy okazał się, zupełnie niespodziewanie, Brazylijczyk Darlan Romani, który wynikiem 22.53 m ustanowił rekord halowych MŚ. W dodatku dla niego był to swego rodzaju rewanż – we wspomnianym konkursie w Dausze pchnął dokładnie tyle samo. I zajął wtedy czwarte miejsce.

Dziś mogliśmy też oglądać ostatnie konkurencje siedmioboju. Okazało się, że mimo braku Polaków zdecydowanie warto było rzucić na nie okiem. Damian Warner z Kanady zaprezentował się bowiem z fantastycznej strony – wynikiem 6489 punktów ustanowił drugi najlepszy rezultat w historii tej konkurencji. Lepszy – z niesamowitymi 6645 punktami! – był tylko Ashton Eaton dekadę temu w Stambule. I do jego rezultatu pewnie długo nikt się nie zbliży, ale to nie dziwi – Eaton to w końcu jedna z największych legend wielobojów.

Zachwycały dziś też biegi. W rywalizacji na 400 metrów mężczyzn czasem 45.00 s Jereem Richards z Trynidadu i Tobago ustanowił rekord mistrzostw. To samo na 1500 metrów udało się osiągnąć Gudaf Tsegay, która wybiegała rezultat 3:57.19, odsadzając wszystkie konkurentki. Na rywalki na mecie musiała czekać ponad pięć sekund, ale gdy te dobiegły, ucieszyła się podwójnie – podium zapełniły jej rodaczki, wszystkie trzy miejsca na pudle przypadły dzięki temu Etiopii.

Niesamowite emocje zapewnił też kończący dzisiejsze starty bieg na 60 metrów mężczyzn, w którym o zwycięstwo rywalizowali mistrz olimpijski na 100 metrów z Tokio – Lamont Marcell Jacobs – i wielki nieobecny tamtej imprezy, wykluczony za unikanie kontroli dopingowych, Christian Coleman. Ten drugi lepiej wystartował, pierwszy nadrabiał na dystansie. Dobiegli równiutko, komentatorzy początkowo byli przekonani, że wygrał Amerykanin. Oficjalne rezultaty pokazały jednak coś innego – mimo że obu zmierzono czas 6.41 s, to o tysięczne części sekundy lepszy był Włoch. Lepszy okazał się właściwie… o bark.

https://twitter.com/WorldAthletics/status/1505290351870976000

Na podobne emocje liczymy też jutro, gdy na hali pokaże się choćby Armand Duplantis w skoku o tyczce, który rywalizować będzie zapewne nie tyle z rywalami, co z własnym – zresztą pobitym niedawno właśnie w Belgradzie – rekordem świata. Mamy jednak nadzieję, że będziemy mogli też nacieszyć się startami naszych reprezentantów i do dorobku medalowego – liczącego na razie tylko srebro Adrianny Sułek – wpadnie nam kolejny krążek. Szanse na to zdecydowanie będą. Poza sztafetą kobiet, liczyć możemy na opcjonalne niespodzianki w wykonaniu Damiana Czykiera lub Michała Rozmysa.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Inne sporty

Komentarze

13 komentarzy

Loading...