Skok o tyczce podczas nadchodzących halowych mistrzostw świata w Belgradzie może przynieść nam rekord świata. Wszystko oczywiście za sprawą Armanda Duplantisa – który niedawno pokonał 6,19 m i nic nie wskazuje na to, żeby miał się zatrzymywać. Polscy tyczkarze jego popisy… co najwyżej obejrzą w telewizji. To pokazuje regres, jaki zanotowali biało-czerwoni od czasu znakomitego dla nich sezonu 2019.
Amerykańska szkoła rozdaje karty
Choć Armand Duplantis reprezentuje na międzynarodowych zawodach Szwecję, urodził się, a przede wszystkim uczył skoku o tyczce w Stanach Zjednoczonych. Jest to fakt nie bez znaczenia – gdy bowiem popatrzymy na obecną światową czołówkę w tej konkurencji, najmocniejsi, poza Mondo, są właśnie Amerykanie.
Sama Kendricksa, dwukrotnego mistrza świata, nikomu przedstawiać nie trzeba. W ostatnich latach 29-latek był „najlepszym ze śmiertelników” w skoku o tyczce (na ostatnich igrzyskach nie miał szans zdobyć medalu, bo wykluczył go koronawirus). A zanim Duplantis dojrzał do wielkiego skakania (czyli w okolicach 20. roku życia) – to Sam wygrywał najważniejsze zawody.
Furorę w ostatnim czasie zaczęli jednak robić też amerykańscy tyczkarze z roczników 1998 oraz 1999. Mowa o Christopherze Nilsenie, wicemistrzu olimpijskim z Tokio, oraz KC Lightfoocie. Obaj z wysokościami oscylującymi wokół 5.90 m w ostatnim czasie radzili sobie stosunkowo łatwo. A zdarzyło im się nawet skakać magiczne 6 metrów (w przypadku Nilsena nawet powyżej). Czego – niestety – od 2020 roku nie możemy powiedzieć o Piotrze Lisku, ani prawie żadnym Europejczyku, poza nieśmiertelnym Renaud Lavillenie.
Kendricksa akurat w Belgradzie nie zobaczymy (limity krajowe), ale i tak wielce prawdopodobne, że podium będzie w pełni amerykańskie, albo amerykańsko-szwedzkie, jak kto woli. Doskoczyć do faworytów próbować będą zapewne Thiago Braz (mistrz olimpijski z Rio de Janeiro, 5.91 w tym roku) oraz Menno Vloon (też parę tygodni temu skakał 5.91). Może uda im się skraść brąz, wątpliwe, czy srebro, a na pewno nie złoto.
Złotego medalistę najpewniej znamy jednak już teraz. Bardziej niż kwestia zwycięzcy interesuje nas zatem to, czy Mondo znowu pofrunie tam, gdzie nikt wcześniej.
One man show
Po raz pierwszy Duplantis pobił rekord świata… w Toruniu. Był 8 lutego 2020 roku. Podczas mityngu w naszym kraju Szwed pokonał wysokość 6.17 m. Ba, nie tyle co pokonał, ile zrobił to z łatwością. Miał naprawdę spory zapas nad poprzeczką. Co oczywiście stanowiło sygnał, że Armand nie powiedział ostatniego słowa.
Jedenaście dni później poprawił swój wynik – skacząc 6.18 m. I znowu mieliśmy przed oczami podobne obrazki – Duplantis nie był nawet bliski zrzucenia poprzeczki. Mało kto zatem spodziewał się wtedy, że na kolejne zapisanie się na kartach historii będzie musiał poczekać dwa lata. Tyle mniej więcej minęło między zawodami w Glasgow a Belgradzie, kiedy Szwed wreszcie „załatwił” 6.19 m.
– Myślę, że próbowałem pokonać 6.19 z pięćdziesiąt razy. To było długie oczekiwanie. Nigdy nie miałem wysokości, która przysporzyła mi tylu problemów, więc to naprawdę świetne uczucie, wreszcie sobie poradzić – mówił nieco ponad tydzień temu Armand. W jego słowach nie było przesady – od 2020 roku w pewnie co trzecich zawodach mierzył się z 6.19 m. I jakoś nie mógł się przełamać. Na szczęście do czasu.
Teraz pytanie brzmi – czy dalej pójdzie już górki? I Duplantis będzie z sezonu na sezon śrubował swój najlepszy wynik (jak Siergiej Bubka, który rekord globu bił… trzydzieści pięć razy)? A może jednak nie ma takiego zapasu, jak nam się kiedyś wydawało? O zdanie zapytaliśmy Tomasza Spodenkiewicza, statystyka lekkoatletycznego prowadzącego konto Athletics News na Twitterze:
– Myślę, że fachowcy faktycznie spodziewali się, że on szybciej rozprawi się z 6.19 m. Ale pamiętajmy, że to wciąż młody zawodnik. Tyczkarze często osiągają szczyt formy w późniejszym wieku. Tak zresztą było z ojcem Duplantisa, Gregiem. Jednak oczywiście już teraz może skakać jeszcze wyżej. Co do rekordu z Belgradu – kilka dni wcześniej Amerykanin Christopher Nilsen zanotował 6.05. Kto wie, czy to jakoś nie zmotywowało Duplantisa.
Podczas mistrzowskiej imprezy spore emocje, otoczka raczej nie sprzyjają biciu rekordów (w przeciwieństwie do mniejszych mityngów). Halowe mistrzostwa świata mogą zatem nie być idealnym wyznacznikiem możliwości Duplantisa – ale i tak możemy być niemal pewni (o ile Nilsen nie przysporzy mu problemów), że zmierzy się podczas nich z kolejną magiczną granicą, 6 metrów i 20 centymetrów.
Świadczą o tym zresztą słowa samego Szweda: – Nie wydaje mi się, że (6.19 m) to najwyżej, ile będę kiedykolwiek skakał. Hala w Belgradzie jest naprawdę dobrym miejscem do rywalizacji, a halowe mistrzostwa świata stanowią jeszcze lepszą okazję, żeby celować w spore wysokości. Nie mogę się doczekać, aż do niej wrócę – mówił kilka dni temu (za World Athletics).
Nawet nie na drugim planie
Gdzie w tym wszystkim Piotr Lisek? Polak na HMŚ się nie pojawi. W tym sezonie w najlepszym występie zanotował 5.71 m – czyli nie spełnił minimum krajowego PZLA, które wynosiło 5.81 m. Co prawda dzięki wynikom z ubiegłego roku nasz tyczkarz i tak mógł pojechać do Belgradu. Ale wraz z trenerem uznali, że z obecną formą nie ma czego tam szukać.
Zresztą wystarczy oddać głos Piotrowi: – Nie pojadę do Belgradu, ponieważ uważam, że zawodnik jadący na główną imprezę mistrzowsko-międzynarodową powinien skakać to minimum, przynajmniej regularnie. Jestem na to gotowy, wskazują na to moje samopoczucie, to co robię na treningach. Jestem silny, szybki, poprawiłem te elementy, ale musi jeszcze „zabłysnąć” – tłumaczył.
Co ciekawe – Lisek rozpoczął halowe zmagania od 5.62 m podczas zawodów w Spale. To wtedy akurat nie był zły wynik. – 5.62 to tak naprawdę najlepsze otwarcie sezonu w karierze Piotra Liska. Potem nie skakał na miarę swoich możliwości, ale minimum na HMŚ – patrząc historycznie – było też naprawdę wysokie. Te 5.61, 5.71, które on w trakcie sezonu regularnie skakał, często by mu wystarczało. Miał też pewne problemy zdrowotne – po tym jak w Uppsali złamała mu się tyczka – choć nie wyglądało na to, żeby to na niego jakoś mocno wpłynęło – ocenia Spodenkiewicz.
Faktycznie – polski tyczkarz w przeszłości raczej nie słynął z tego, że mocno wchodził w noworoczną rywalizację. Rok temu zaczął od 5.45 m, dwa lata temu od 5.60. Ale potem dobijał do – przynajmniej – 5.82. Najlepszą formę polskiego tyczkarza obserwowaliśmy jednak nie w ciągu ostatnich dwóch sezonów, a w 2019 roku. Wtedy błyszczał zresztą nie tylko Lisek, bijący rekordy Polski – a generalnie wydawało się, że skok o tyczce jest topową konkurencją lekkoatletyczną w Polsce. W bardzo dobrej formie był bowiem też Paweł Wojciechowski, który w Glasgow został halowym mistrzem Europy (ten tytuł zapewnił mu skok na 5.90). Ba, również Robert Sobera potrafił skutecznie zaatakować 5.71 – co ponownie nie udało mu się do dzisiaj.
Ten sezon cała trójka rozpoczęła nie najlepiej (najlepszy wynik Pawła oraz Roberta z hali to 5.61). Po stronie Polaków nie stoi też wiek. Wojciechowski oraz Sobera mają ponad trzydzieści lat, Lisek do klubu trzydziestolatków dołączy w sierpniu. Choć z drugiej strony – nie mówimy o konkurencji, która przesadnie nie sprzyja starszym zawodnikom.
Nadchodzące halowe mistrzostwa świata dla Polaków są jednak już przekreślone – gdzie więc szukać szansy na poprawę w nadchodzących miesiącach?
Jeszcze weterani, czy już oczy na Gawendę?
W przypadku Liska – cały czas mówimy o zawodniku o naprawdę sporym potencjale. Polak podkreśla, że nie brakuje mu obecnie fizycznych możliwości czy formy, aby skakać tak jak dawniej. Można zatem spekulować, że jeden naprawdę dobry występ, już w sezonie letnim, powinien napędzić naszego tyczkarza. Bo przecież złapanie pewności siebie, przełamanie się po serii gorszych występów to kwestie kluczowe w skoku o tyczce. – Piotr Lisek jest dobrze przygotowany, uwierzcie mi… Brakuje tego błysku w oku. Jestem dobrej myśli, że razem zobaczymy go w lato – przekazywał Polak na social mediach.
Inaczej musimy podchodzić do pozostałych biało-czerwonych. Sobera swój rekord życiowy (5.81) zanotował jednak już… siedem lat temu. Trudno oczekiwać po nim cudów. Problemem Wojciechowskiego może być natomiast psychika. 32-latek niejednokrotnie wspominał, że wciąż w głowie siedzi mu wypadek, który zaliczył w 2020 roku podczas igrzysk wojskowych w Wuhan (upadek po złamaniu tyczki). – Może i to lepiej, że Paweł walczy sam ze sobą, bo jednak łatwiej przepracować problemy w głowie, niż odzyskać formę fizyczną. Na dobrą sprawę przed 2019 rokiem też się wydawało, że Wojciechowski jest słabszy, że to już nie jest ten mistrz świata. A jednak wrócił na poziom 5.90. Mocno życzeniowo – możemy więc liczyć, że znowu zaliczy podobny comeback – dodaje Spodenkiewicz.
W tym wszystkim nie bez znaczenia jest fakt, że poziom skoku o tyczce w ciągu ostatnich kilku lat drastycznie wzrósł. Możemy wrócić tu do kwestii minimum na HMŚ, które było bardzo wysokie. Albo przypomnieć, że Soberze w 2016 roku do zdobycia tytułu halowego mistrza Europy wystarczył skok na 5.60 m. Zresztą nawet 5.90 m, które Wojciechowski osiągał w 2011 roku czy 2019 roku, obecnie wrażenia już nie robi. I nie tylko za sprawą Duplantisa – bo jest też paru innych zawodników, którzy w wysokiej formie są w stanie skakać powyżej 6 metrów.
Świat ucieka Polakom? W pewnym stopniu tak – choć jeśli Piotr Lisek będzie w stanie odzyskać dyspozycję z 2019 roku, albo znaleźć się jej blisko, wciąż będziemy mieli tyczkarza z potencjałem na medale dużych imprez. Gdyby jednak problemy naszych weteranów nie zniknęły – na horyzoncie pojawił się lekkoatleta, który naprawdę może wejść w buty Liska czy Wojciechowskiego. Mówimy o Michale Gawendzie. Zawodniku urodzonym w czerwcu 2005 roku, który już w tej chwili jest prawdopodobnie czwartym tyczkarzem w Polsce.
– Gawenda to spory talent. Jego skoki wyglądają bardzo ładnie technicznie – mówi Tomasz Spodenkiewicz o chłopaku, który skacząc w lutym w Spale 5.31 metrów zanotował o centymetr lepszy wynik, niż… szesnastoletni Armand Duplantis w sezonie 2015.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl