Przez cały okres wybitnego dołowania Legii Warszawa w Ekstraklasie, niedzielni fani stołecznego klubu, ale i niedzielni fani całej ligi zaznaczali: spokojnie, jest zaległy mecz z Bruk-Betem. Ci, którzy z naszą piłką są nieco dłużej, zaznaczali: niezależnie jakie są cele Legii, niezależnie jakie są cele Bruk-Betu, niecieczanie nigdy nie byli dla warszawiaków łatwym rywalem, nawet przy Łazienkowskiej.
Zanim rozpocznie się ten osławiony zaległy mecz piątej kolejki, obecnie zaplanowany na 15 marca, Legia będzie musiała się zmierzyć z własnymi demonami w mniej wygodnym miejscu niż swój własny stadion. Legia będzie musiała zmierzyć się po raz czwarty z niezdobytym szczytem. I stanie się to podczas czwartej części wyjątkowej serii filmowej o roboczym tytule: Tajemnice Bruk-Bet Mountain.
Aż trudno w to uwierzyć, ale naprawdę – Bruk-Bet Termalica Nieciecza to jeden z niewielu klubów, które miały okazję liznąć ekstraklasy dłużej niż jeden czy dwa sezony, a nadal pozostają niepokonane przez Legię na swoim terenie. Trzy mecze to niewielka próba badawcza, to prawda, ale przecież mowa tutaj o dwóch klubach z różnych biegunów, pod każdym względem. Jak to możliwe, że mistrz Polski i lider tabeli wykładał się na murowanym kandydacie do spadku, jak to możliwe, że Legia w szczycie swojej potęgi wyłapywała od Bruk-Betu bolesne bęcki?
Sprawdzamy, co kryje w sobie Góra Bruk-Bet, zwana również „stadionem w polu kukurydzy”.
Epizod pierwszy: wieczorek zapoznawczy
To był drugi mecz w historii rywalizacji obu ekip, pierwszy na kameralnym stadionie w Niecieczy. Trudno o bardziej nośne spotkanie pod względem różnic między obiema ekipami. Największe polskie miasto, klub z największą liczbą kibiców, mistrz Polski i zespół, który po wojnie ani razu nie spadł z ligi. Po drugiej stronie absolutny debiutant, beniaminek, który wyrósł w 700-osobowej wiosce pośrodku kukurydzianego pola. Legioniści jeździli na wyjazdy na drugi koniec Europy w liczbach przewyższających łączną ludność Niecieczy. W gablocie warszawskiego klubu było tyle trofeów, że właściwie mogliby rozdać po jednym każdemu z niecieczańskich gospodarstw. A mimo tych wszystkich różnic społeczno-ludnościowo-historycznych, i tak największy był kontrast czysto sportowy.
Bo Legia była wówczas niemal w szczycie formy. Pierwszy sezon Bruk-Betu Termaliki, wówczas jeszcze znanej jako Termalica Bruk-Bet (nadal bawi), przypadł na okres „panowania” Legii Warszawa. Tak, ówczesnym mistrzem Polski był Lech Poznań, ale, jak się miało później okazać, to pojedynczy wystrzał w okresie, gdy największe sukcesy zbierała seryjnie Legia. Do malutkiej Niecieczy przyjeżdżał klub, który tylko w ostatnich trzech sezonach miał dwa tytuły mistrzowskie, dwa Puchary Polski oraz dwie serie występów w fazie grupowej europejskich pucharów. Skład, który z perspektywy dzisiejszej warszawskiej bryndzy może uchodzić wręcz za kultowy. W ataku Nikolić rywalizujący z Prijoviciem. Za nimi Ondrej Duda czy Guilherme. W obronie Pazdan i Jędrzejczyk, na kilka miesięcy przed wyjazdem na pamiętne Euro 2016, gdy obaj odgrywali kluczowe role u takich tuzów jak Glik czy Lewandowski.
To była ekipa przepakowana jakością, co zresztą udowodniła na starcie tamtej wiosny. 4:0 z Jagą, 2:1 z Zagłębiem Lubin, 2:0 z Ruchem Chorzów. Nieciecza w tym okresie potrafiła wyłapać 2:5 z Lechem Poznań, wiosną jeszcze nie wygrała. Czy to zresztą może dziwić, gdy spoglądamy na jej skład? Utrzymanie wtedy wisiało na formie strzeleckiej 36-letniego Wojciecha Kędziory.
Trudno było sobie wyobrazić okoliczności czy nazwiska, które wywołałyby jeszcze więcej kontrastów, spotkanie zapowiadało się na pojedynek gołej dupy z batem, szczególnie, że im bardziej spektakularnie wyglądała ofensywna Legii w tamtym okresie, tym bardziej kuriozalnie zachowywała się defensywa beniaminka. No i co? I Michał Pazdan, który za chwilę miał się stać Ministrem Obrony Narodowej i bohaterem utworu „Pazdan Boy”, do spółki z Arkadiuszem Malarzem, którego wkrótce miały czekać wielkie występy w Lidze Mistrzów, robią tak:
Legia goniąca wynik w Niecieczy to najgorsza możliwa wiadomość dla jej kibiców. Gonitwa wyglądała tak, że ilekroć Bruk-Bet wyprowadzał kontrę, w warszawskiej defensywie panował popłoch. Trzy do kółka to tak naprawdę najniższy wymiar kary, choć to Legia niby miała piłkę, to Legia niby próbowała atakować. Natomiast nawet to 3:0, to i tak wynik absolutnie historyczny. Bruk-Bet wówczas w Ekstraklasie tylko raz wygrał w podobnym wymiarze, a więc wyrównał swój rekord najwyższego zwycięstwa w elicie, w dodatku punktując wicemistrza, lidera tabeli i jednego z faworytów do tytułu w jednym. Nie pozostało nam nic innego jak przerobić nasze hasełko znane z eliminacji europejskich pucharów. Tradycyjny eurowpierdol został tym razem zastąpiony agrowpierdolem.
Jak się miało później okazać – pierwszym agrowpierdolem, ale nie agrowpierdolem ostatnim. Dalsze losy obu ekip w sezonie 2015/16? Legia zdobyła mistrzostwo Polski, Bruk-Bet zaś się utrzymał, z przewagą trzech punktów nad spadającym Górnikiem Zabrze. Pamiętając, że w Warszawie było 1:1 – można zaryzykować stwierdzenie, że bez tej wyjątkowej uprzejmości legionistów, Bruk-Bet mógłby mieć problemy z zachowaniem miejsca w Ekstraklasie.
Epizod drugi: teraz to już by wypadało
To wtedy użyliśmy tej nazwy po raz pierwszy. Bruk-Bet Mountain. Oczywiste nawiązanie do filmowego dzieła, w którym cała historia jest zaczepiona o tajemnicze zdarzenia w równie tajemniczym miejscu. To koniec podobieństw, oficjalnie zaprzeczamy, byśmy cokolwiek komukolwiek sugerowali.
Natomiast fakt, że w Niecieczy doszło do tajemniczych zdarzeń jest absolutnie oczywisty. Przy pierwszym starciu zastanawialiśmy się – co musiałoby się stać, by kontrast między obiema ekipami był jeszcze większy? Co musiałoby się wydarzyć, by rozstrzał między wielomilionową stołeczną aglomeracją a malutką miejscowością na południu Polski był jeszcze głębszy? Cóż, w tzw. międzyczasie, przez pół roku, które dzieliło oba agrowpierdole warszawiaków, Legia zdążyła sporo osiągnąć, podobnie zresztą jak jej zawodnicy.
Do Niecieczy we wrześniu przyjechał zespół, który:
- jako pierwszy w XXI wieku awansował do Ligi Mistrzów jako mistrz Polski
- zdobył dublet na stulecie w 2016 roku
- utrzymał trzon mistrzowskiego zespołu, dokładając do niego kilka takich postaci jak Vadis Odidja-Ofoe
Bruk-Bet? Cóż, dobrze wszedł w nowy sezon. To chyba najpoważniejsza różnica – tym razem Legia nie przyjeżdżała do jednego z kandydatów do spadku, samemu pozostając liderem. Ba, to Bruk-Bet pozostawał w tabeli wyżej, bo łączenie eliminacji europejskich pucharów z ligą wychodziło Legii mniej więcej tak samo, jak zazwyczaj wychodzi łączenie eliminacji europejskich pucharów z ligą polskim klubom. Besnik Hasi w dodatku wydawał się gościem bez mapy, jeśli chodzi o budowanie tej drużyny i szatni, pisząc wprost – wydawało się, że ten awans do Ligi Mistrzów w dużej mierze wypracował nie tyle sam Albańczyk, co punkty rankingowe Legii pozwalające jej w decydującym dwumeczu zmierzyć się z takimi kasztanami jak Dundalk.
Natomiast wciąż – to był mistrz Polski i uczestnik Ligi Mistrzów szykujący się do starć z Borussią Dortmund i Realem Madryt. To była ekipa z Vadisem na kierownicy, ale też Nikoliciem w ataku, z transferami, które zawsze uwielbiają trenerzy. Mocny, polski zawodnik, zweryfikowany w lidze, za sporą gotówkę – tak trafili na Łazienkowską m.in. Czerwiński czy Dąbrowski. Tak, Hasi musiał rotować, za moment miał na Łazienkowskiej Borussię, ale kurczę – to był okres, gdy całkiem serio (i posiadając sporo argumentów na obronę tej tezy) pisaliśmy o dwóch równych jedenastkach Legii, z której każda może grać o najwyższe cele w lidze.
W Niecieczy, mimo że za rogiem czyhała już BVB, zagrali Vadis, Moulin, Radović, Nikolić czy Rzeźniczak z Hlouskiem. Hasi zresztą musiał sobie zdawać sprawę, że cierpliwość włodarzy do jego potknięć ligowych nie będzie trwała wiecznie, szczególnie, że Jacek Magiera już wcześniej wydawał się gotowy do podjęcia wyzwania. Legia nie była może jeszcze w sytuacji Lecha Żurawia, gdy Podbeskidzie atakowała pierwszym garniturem, a Lizbonę zdobywała Dejewskim, ale jednak – do kompletnej rotacji po prostu nie było warunków.
I ten mocny skład w tej malutkiej Niecieczy znów się skompromitował.
Po raz kolejny zawiedli przede wszystkim obrońcy – w tym wypadku Rzeźniczak i Czerwiński, którzy regularnie dali się oszukiwać temu samemu Wojciechowi Kędziorze – tylko jeszcze pół roku starszemu. Głupia ręka Rzeźniczaka w polu karnym. Czerwiński wsadzający Kopczyńskiego na konia, przez co Bruk-Bet uzyskał drugi rzut karny. Nikolić uratował w końcówce honor, strzelając kontaktowego gola, ale to nie było tak, że huragan ze stolicy raz po raz ostrzeliwał bramkę Bruk-Betu i zwyczajnie zabrakło mu czasu, by wywieźć punkty. Tak, przy posiadaniu piłki to była horrendalna różnica, 75 do 25 na korzyść gości. Ale przy odrobinie stanowczości sędziego, Legia grałaby pół meczu bez Guilherme, który też się kompletnie zagubił na tej Bruk-Bet Mountain i nieomal wyleciał z czerwoną kartką.
Wypunktowani po raz drugi.
Niecieczanie po końcowym gwizdku poprawili swój łączny bilans spotkań przeciw Legii. Dwa zwycięstwa, jeden remis, ZERO porażek. A przecież i na wiosnę, już w Warszawie, Bruk-Bet nie przegrał, tylko zremisował 1:1. Jesienią 2016 roku Legia więcej goli niż Niecieczy strzeliła Realowi i Borussii. Srogi rewanż i przełamanie klątwy nastąpiło dopiero w maju, gdy walcząca o mistrzostwo Legia oklepała Bruk-Bet w grupie mistrzowskiej aż 6:0. Natomiast po tym sezonie sama Nieciecza nadal pozostała dla Legii terenem niezdobytym.
Epizod trzeci: czy to już klątwa niecieczańska?
Raz – przypadek. Dwa razy – zdarza się. Ale wtopić w Niecieczy trzeci mecz z rzędu? To już byłaby jakaś klątwa, to już byłoby coś naprawdę dziwnego. Jasne, Legia była już słabsza, co zresztą bardzo boleśnie wyjaśnili Kazachowie w eliminacjach Ligi Mistrzów. Jacek Magiera musiał poskładać drużynę pozbawioną swoich liderów, w dodatku wzmocnioną o piłkarzy o średniej jakości. Nadal to był mistrz Polski i niedawny uczestnik Ligi Mistrzów, ba, nawet pucharowej fazy Ligi Europy, ale jednak – rzecz działa się już po całym konflikcie właścicielskim, atmosfera gęstniała, w powietrzu był wyczuwalny zapach zmian.
Widać je nawet po składzie Legii. Linia defensywna Jędrzejczyk, Pazdan, Czerwiński i Hlousek z Malarzem za plecami nadal wyglądała nieźle. Ale już gdy grę mają robić Kopczyński i Mączyński z Moulinem, a akcję finalizować Sadiku w miejscu Nikolicia… Z drugiej strony – Bruk-Bet też podążał już w zupełnie inną stronę niż górna połówka Ekstraklasy. To był sezon, który zresztą zakończył się spadkiem niecieczan i długawym pobytem na zapleczu Ekstraklasy. Ale zanim nastąpiły te smutne momenty – po raz trzeci w historii Legia spróbowała zdobyć Niecieczę i po raz trzeci wróciła z niczym.
Znów w utratę gola zamieszany był Michał Pazdan, znów Legia niby klepała, ale bez jakiegoś przekonującego tworzenia jakichkolwiek sytuacji. Najbliżej gola było chyba gdy Kupczak niemal trzepnął „swojaka”, co smutno podsumowuje całą 270-minutową przygodę Legii z Niecieczą. Stadion w polu kukurydzy kompletnie niespodziewanie zamienił się w twierdzę i naprawdę trudno wyrokować, jak legioniści przyjęli spadek Bruk-Betu. Ze smutkiem, że nie uda im się zmazać plamy i przełamać klątwy? A może z radością, że już nie trzeba będzie tam jeździć? Oklepanie niecieczan w grudniu, u siebie, było jak dotąd ostatnim starciem obu ekip – wiosnę spędzili w różnych grupach Ekstraklasy, kolejne lata – w różnych ligach.
Epizod czwarty: mecz o sześć punktów
Dziś Nieciecza gości stolicę po raz czwarty i po raz pierwszy… ten mecz nie ma wyraźnego faworyta. Po raz pierwszy w historii można nawet użyć magicznego zwrotu: „mecz o sześć punktów”. Jeśli ktoś za dwadzieścia lat zapyta nas o dokonania Dariusza Mioduskiego w Warszawie, chyba właśnie takiego skrótu myślowego użyjemy: doprowadził Legię do sytuacji, w której grała ona o sześć punktów z Bruk-Betem Nieciecza.
Do tej pory Legia jeździła na południe z ironicznym uśmiechem, lekko kpiąc z tego negatywnego bilansu. Teraz jedzie po nadzieję, ze świadomością, że porażka zmieni sytuację warszawiaków w tabeli z żenującej na katastrofalną. Jakkolwiek to brzmi – Legia w Niecieczy nigdy nie grała pod większą presją. Tak się jakoś układało, że to nie były starcia o ważne punkty w drodze do ligowego mistrzostwa, dwukrotnie zresztą wypadły w środku kampanii legionistów w Europie. Można było mrużyć oko, można było tworzyć przeróbki plakatów filmowych ze wspomnianej „Tajemnicy Brokeback Mountain”.
Teraz jeśli któryś z legionistów zmruży oko, to chyba w strachu przed tym, co może się stać przy ewentualnej porażce. Gra ostatnia drużyna z przedostatnią, ta pierwsza traci do Legii trzy punkty. O całej klątwie Niecieczy do tej pory pisało się do strony lekceważenia wiejskiego przeciwnika, zawsze uwikłanego w walkę o utrzymanie, sporo było o pstryczkach w nos, które malutki sprzedawał wielkiemu.
Obecnie to mecz dwóch równorzędnych rywali, odstających od reszty stawki. I co więcej – jeśli mielibyśmy sobie wyobrazić, że obie ekipy spotykają się ponownie w przyszłym sezonie… Na ten moment ewentualny rewanż bardziej prawdopodobny jest w I lidze niż w Ekstraklasie.
CZYTAJ WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA:
- Kibice Legii zapowiadają pożegnanie Mioduskiego. „Mamy prawo powiedzieć – won”
- Austriacki bramkarz blisko Legii. Po testach medycznych podpisze umowę
- Zapracowany jak Boruc. Co jeszcze głupiego zdąży zrobić w tym tygodniu?
- Legia tym razem nie grała z Zagłębiem, więc pobiła rekord porażek
- Angaż Zielińskiego, czyli nowe otwarcie Legii na wychowanków
- Powolni, czytelni, pozbawieni wiary. Dlaczego Legia aż tak słabo zagrała z Wartą?
Fot.FotoPyK