Reklama

Futbolowe namiętności Ryszarda Kapuścińskiego

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

02 lutego 2022, 13:37 • 22 min czytania 54 komentarzy

Wpatrywał się z uwielbieniem w Kazimierza Górskiego. Trener stulecia nie wierzył, że zrobi z niego ekstraklasowego piłkarza. Porzucił więc kopanie piłki dla podróży, wierszy i reportaży. Objawieniem pojęcia wojny futbolowej nadał ponadczasowe znaczenie stugodzinnemu konfliktowi zbrojnemu między Hondurasem a Salwadorem. Opisał rozstrzelanie Victoriano Gomeza na stadionie piłkarskim przed kamerami ogólnodostępnej telewizji. Na szklanym ekranie tylko mecze uznawał za autentyczny temat. Relacjonował meksykańskie mistrzostwa świata. Zachwycał się przyjaźnią między Ronaldo i Zinedine Zidanem. Futbolem próbował tłumaczyć tożsamości narodowe, konflikty polityczne, czynniki narodowotwórcze, procesy globalizacyjne, funkcjonowanie otaczającej go rzeczywistości. 

Futbolowe namiętności Ryszarda Kapuścińskiego

„W polu nie miał zbyt wielkiego talentu, ale między słupkami radził sobie całkiem nieźle”.

„Nasze spotkanie w Atenach było ucztą intelektualną. Śmialiśmy się, że jesteśmy legioniści”.

„W pierwszej kolejności interesowali go ludzie, w drugiej wpływ piłki nożnej na społeczeństwo”.

Ryszard Kapuściński bezgranicznie kochał piłkę nożną i twierdził, że jest bliska stanu doskonałości. Oto opowieść o futbolowych namiętnościach jednego z najważniejszych reporterów w historii świata.

Reklama

Ryszard Kapuściński i piłka nożna

Fragment z „Ćwiczeń pamięci”.

„Kiedyś, po lekcjach, graliśmy w pobliskim parku w piłkę nożną. Jeden z kolegów, w pogoni za piłką, zapuścił się w krzaki. Rozległ się straszny huk, rzuciło nas na ziemię: kolega zginął od miny, która jeszcze tam była. Wojna czyhała na nas nadal, nie chciała się poddać”.

Fragment wywiadu „Cały ten futbol”.

„Świat, w którym się wychowałem, był już światem futbolu. Nawet w Pińsku, małym miasteczku, w którym się urodziłem i spędziłem dzieciństwo, była drużyna piłkarska. Była chlubą miasteczka. Nie pamiętam konkretnych meczów, miałem wtedy trzy, cztery lata. Zapamiętałem tylko ruch piłki po boisku i jedną sytuację, a właściwie krwawiące kolano pewnego zawodnika. Został kopnięty i upadł na trawę”.

Na początku była wojna. Samotne dziecko na łące. Samoloty na niebie. Huk bomb. Trupy koni. Snujące się chmary wiejskich podrostków. Bulgoczące żołądki. Zniewalający głód. Strach o ojca. Ucieczka z Pińska, przez Przemyśl, po Otwock i Warszawę. Symbolem grozy wojny stają się dla niego buty, a właściwie ich brak. Wiele lat później, na frontach przeróżnych szerokości geograficznych, będzie opowiadał przez ich pryzmat pokrętne ludzkie historie.

Reklama

W „Butach” nazywa chodaki komunikatami wojennymi, a o pucybutach z Damaszku pisze, że wiedzą wszystko o wojnie. W „Wojnie Futbolowej” czołga się przez las z honduraskim żołnierzem, który przedstawia mu się słowami „cała moja rodzina chodzi bez butów” i ukrywa po krzakach zdjęte z martwych żołnierzy obuwie wierzchnie stóp, co Kapuściński komentuje krótko i dosadnie: „on swoją wojnę już wygrał”.

– Urodziłem się siedem lat po Ryszardzie Kapuścińskim. Byliśmy dziećmi wojny, a wojna degeneruje ludzi. Nasz dekalog został odwrócony do góry nogami. Widzieliśmy śmierć, widzieliśmy ludzi dobijanych przez esesmanów. To są długie historie… też pamiętam perypetie z butami. Już po wojnie ojciec zdobył takie czechosłowackie półbuty ze sprzączką. Powinienem się cieszyć, ale w głowie była mi tylko piłka nożna i wymarzone korki. W podeszwy wbiłem gwoździe, kaleczyłem stopy, ale przez jakiś czas imponowałem kolegom. Potem dostało mi się od ojca, naprawdę mocno – opowiada nam Jacek Gmoch, którzy przekonuje, że nauczył się odganiać demony wojny, że wyleczył się z mroków tamtej rzeczywistości.

Wielki reporter – przeciwnie. Hanna Krall w rozmowie z Arturem Domosławskim w biografii „Kapuściński. Non-fiction” powie, że wchodzący w wiek nastoletni jeszcze nikomu nieznany Ryszard Kapuściński „był dzieckiem wojny i jak wielu z jego pokolenia wojna uczyniła go zachłannym na życie”. Kapuściński napisze, że zdawało mu się, iż „nie pokój, a wojna jest stanem naturalnym, a nawet jedyną formą egzystencji, że tułaczka, głód i strach, naloty i pożary, łapanki i egzekucje, kłamstwo i wrzask, pogarda i nienawiść są naturalnym i odwiecznym porządkiem rzeczy, treścią życia, esencją bytu”.

Kapuściński podziwia Górskiego

Kapuściński wchodzi w dorosłość. Uczy się w warszawskim liceum Staszica. Łazi z kolegami. Ugania się za dziewczynami. Chłonie literaturę. W „Kapuściński. Non-fiction” tak wspomina go koleżanka z klasy Teresa Lechowska: – Polonista omawiał prace domowe i wywołał Kapustę, jak nazywaliśmy Ryśka, żeby przeczytał swoją na głos. Okazało, że to był wiersz! Trochę socrealistyczny, trochę liryczny. Zapamiętałem, że było coś o murarzu, który muruje okno, będące ramą do nieba. Byłam zaskoczona, że Kapusta objawił talent poetycki, bo kojarzyłam go wyłącznie z piłką nożną, na punkcie której był kompletnie zwariowany. 

Wiktor Bołba w „Naszej Legii” opisuje piłkarskie losy nastoletniego Kapuścińskiego, który nie szczędził sobie samokrytyki: – Piłkarzem byłem słabym i bardzo na tym cierpiałem. Nigdy nie strzeliłem gola. Kiksowałem, nie umiałem się kiwać, źle podawałem. Obraz nędzy i rozpaczy.

Pewnego razu nadarza się okazja ucieczki od własnej przeciętności. Bramkarz klasowej drużyny doznaje kontuzji. Kapuściński wskakuje między słupki. Broni wszystkie strzały. Dostaje powołanie do reprezentacji szkolnej. Nabiera takiej pewności własnych umiejętności, że zapisuje się do juniorskiego zespołu Legii Warszawa, której wiernie kibicuje i w której podziwia przede wszystkim niezwykle skutecznego napastnika – Kazimierza Górskiego. Niedługo później idol zaczyna udzielać mu lekcji futbolu. Nigdy później Kapuściński nie znajdzie się bliżej futbolowego świata.

– To był przełom lat 40. i 50. Myślę, że bliżej 1950 roku. Górski jeszcze czynnie grał w piłkę, ale już szukał sobie dodatkowych zajęć w Legii. Sam żartował, że jego żona tyle gadała, że nie dało się z nią wytrzymać, więc większość czasu spędzał na boisku, jak to ludzie futbolu. Szukał sobie dodatkowych zajęć w Legii. Nieformalnie trenował sobie młodzież, a tam gdzieś właśnie zaplątał się Kapuściński. Bardzo lubił piłkę. W polu nie miał zbyt wielkiego talentu, ale między słupkami radził sobie całkiem nieźle. Zachwalał Górskiego, wystawiał mu wręcz laurkę: „był wspaniałym piłkarzem, świetnym technicznie, sprawnym. Potrafił kiwnąć kilku, przebiec pół boiska i zdobyć bramkę. Tak po prostu, jakby bez wysiłku. Prowadził już wtedy zajęcia z juniorami. To człowiek o niezwykłej osobowości, rzadko spotykanej. Wybitny fachowiec, a przy tym człowiek prostolinijny, prawy, naturalny i skromny”. Górski trenował Kapuścińskiego, trochę wspólnych zajęć odbyli – odtwarza Mirosław Wlekły, autor biografii „Górski. Wygramy my albo oni”.

Górski nie podziwia Kapuścińskiego

Ilu takich podopiecznych miał Kazimierz Górski? Dziesiątki, pewnie setki. Polski trener stulecia poszukiwał własnej tożsamości. Coraz rzadziej strzelał gole. Przymierzał się do zawieszenia butów na kołku. Oddał opaskę kapitańską Edmundowi Zientarze. Myśli zajmowało mu pisanie przyszłościowych scenariuszy. Martwił się, czy znajdzie się dla niego nowa rola w polskiej piłce nożnej, czy może bajka się skończy i wedle lwowskiego wykształcenia zostanie mechanikiem. W 1952 roku zorganizowano jednak w Krakowie pierwszy kurs instruktorski dla trenerów, Kazimierz Górski się na niego załapał i zapoczątkował historię, która uczyniła go jedną z największych legend polskiego futbolu. Ryszard Kapuściński podążył inną drogą. Nic dziwnego, bo – jak przyznawał w „Naszej Legii” – Górski nie wierzył, że zrobi z niego piłkarza ekstraklasy.

– Powątpiewam, czy Górski zdawał sobie sprawę, kogo trenował na tych kilku treningach. Pewnie nie, bo młody, jeden z wielu, jakiś tam Kapuściński, nie mógł robić na nim wrażenia. Kapuściński zaś zapamiętał go doskonale. Górski był wówczas dla niego kimś. Trudno się dziwić. Przez kilka sezonów zdobywał najwięcej bramek dla Legii, był najlepszym strzelcem. Nie mógł przebić się w reprezentacji, ale w stolicy był wyróżniającym się piłkarzem i najwyraźniej rozpalał wyobraźnię warszawskiej młodzieży. Czy oni kiedyś spotkali się późniejszych latach? Pewnie nie, bo któryś ująłby to w swoich wspomnieniach. Albo Kapuściński, albo Górski, który sam przez następne lata wspominał o swoich relacjach z ludźmi spoza branży, a o Kapuścińskim nie napisał i nie powiedział nigdy ani słowa – twierdzi Mirosław Wlekły.

Ryszard Kapuściński wspomni po latach w „Gazecie Wyborczej”, że reprezentację Polski do historycznego sukcesu z 1974 mógł poprowadzić tylko „człowiek niezwykły”, dla którego „piłkarze grali tak, jakby był ojcem ich wszystkich”. I choć w „Autoportrecie reportera” opowie, co zresztą będzie powtarzał w wielu innych wywiadach, że za młodu futbol był jego jedyną i największą namiętnością, to brak powodzenia w karierze piłkarskiej nie robił na nim większego wrażenia, bo w czasach licealnych niezaprzeczalnie więcej serca i duszy poświęcał czytaniu i pisaniu. Kiedy więc pierwsze jego wiersze przedrukowały pisma „Dziś i jutro” i „Odrodzenie”, bezpowrotnie umarła w nim wizja boiskowej kariery, a narodziło się pragnienie podboju świata literatury.

Kapuściński pisze o futbolu

Piłki nożnej nigdy nie porzucił. Futbol, w przeróżnych formach, wciąż przewijał się i kręcił wokół jego dziennikarskiej kariery. W 1970 roku, już jako uznany autor „Buszu po polsku”, „Czarnych gwiazd”, „Kirgiza schodzącego z konia”, „Gdyby całej Afryki…” i „Dlaczego zginął Karl von Spreti”, został jedynym krajowym korespondentem na mistrzostwach świata w Meksyku z ramienia Polskiej Agencji Prasowej. – Pilnie obserwował przebieg mundialu z 1970 roku. Zdobył akredytację prasową i zabierał mnie na stadiony – wspominała jego żona Alicja Kapuścińska w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.

– Pamiętam, że pierwszy mecz gospodarze grali z ZSRR i przerażeni publicznością Rosjanie robili wszystko żeby tego meczu nie wygrać. Meksyk zdobył punkt i była ta całonocna fiesta, jaką mało które europejskie miasta by wytrzymały. Milion samochodów w Ciudad de Mexico pędziło ulicami, nie oszczędzając klaksonów. I nikt się z tego powodu nie złościł. Trzeba pamiętać, że latynoskie drużyny mają inną siłę napędową. To są wszystko chłopcy z bardzo biednych dzielnic, nazywanych w Brazylii favele, czy w Chile callampas. Wszyscy tam grają szmaciankami, a nawet pomarańczami, bo nie stać ich na piłkę. Dla takiego chłopca wybicie się na narodowego idola to nieprawdopodobnie wielka rzecz. I jedynie dostępna droga kariery. Cała rodzina go w tym wspiera. A potem cała ulica i cała dzielnica. Potencjał motywacyjny latynoskiego piłkarza jest nieporównywalny z potencjałem piłkarzy europejskich – opowie po latach w wywiadzie „Cały ten futbol”.

Kapuściński najważniejsze materiały zebrał jednak rok wcześniej. W Meksyku mieszkał z niejakim Luisem Suarezem, którego zdolność do przewidywania zdarzeń i ponadprzeciętna wiedza o południowoamerykańskiej polityce obrazowo przedstawiona zostaje w „Wojnie Futbolowej”. Suarez czyta w gazecie o zdarzeniach towarzyszących dwóm spotkaniom między Hondurasem a Salwadorem. Jest czerwiec 1969 roku, trwają eliminacje do meksykańskich mistrzostw świata.

Pierwszy mecz odbywa się w Hondurasie. Lokalni kibice hałasują pod hotelem goszczącym salwadorskich piłkarzy, którzy następnego dnia przegrywają z gospodarzami 0:1. Amelia Bolanios, osiemnastolatka z Salwadoru, nie mogąc znieść upokorzenia swoich ukochanych zawodników, w przypływie tylko sobie znanego piłkarskiego afektu, popełnia samobójstwo strzałem z pistoletu własnego ojca. Jej pogrzeb transmituje narodowa telewizja, a w kondukcie żałobnym podążają piłkarze narodowej reprezentacji.

Drugi mecz odbywa się w Salwadorze. Żądni krwi i rewanżu lokalni kibice urządzają piekło pod hotelem honduraskich piłkarzy, którzy następnego dnia przegrywają z gospodarzami 0:3. Salwadorczykom to nie wystarczy. Przegranych piłkarzy od linczu ratuje wojskowa interwencja, ale stratowani zostają przyjezdni kibice, wśród nich są nawet ofiary śmiertelne. Kapuściński cytuje honduraskiego trenera, Marko Griffina: – Całe szczęście, że przegraliśmy ten mecz. Dwa sąsiadujące państwa stają na skraju wojny.

Fragment z „Wojny Futbolowej”.

„- Myślisz, że warto pojechać do Hondurasu? – spytałem Luisa Suareza, który redagował wtedy poważny i wpływowy tygodnik „Siempre”.

– Myślę, że warto – odpowiedział – na pewno coś się zdarzy. 

Następnego dnia rano byłem w Tegucigalpie”. 

Znaczenie „Wojny Futbolowej”

„Wojna Futbolowa” nie jest opowieścią o piłce nożnej. Ryszard Kapuściński rozpoczyna narrację od dwumeczu między Hondurasem a Salwadorem, ale na kolejnych stronach reportażu wykłada szerszy kontekst sporu między dwoma amerykańskimi krajami. Cały sens dzieła kryje się nie w opisanych powierzchownie i symbolicznie piłkarskich spotkaniach, a w klasycznych dla polskiego reportera empirycznych doświadczeniach na miejscu akcji. W rozbijaniu się po ciemnych ulicach Tegucigalpy, w pozorowanej odwadze reporterów z całego świata na wojennym froncie, w opisie własnej ucieczki z atakowanej ciężarówki, w zagubieniu w nieznanych sobie leśnych chaszczach, w uldze po natrafieniu na posterunek honduraskich żołnierzy i w krótkim opisie: „Wojna futbolowa trwała sto godzin. Jej ofiary: sześć tysięcy zabitych, kilkanaście tysięcy rannych. Około pięćdziesięciu tysięcy ludzi straciło domy i ziemię. Zniszczono wiele wiosek”. 

Kapuściński tekst błyskotliwej „Wojny Futbolowej” opublikował najpierw w prasie, a potem skonstruował wokół niej książkę ze zbiorem reportaży z różnych części świata.

– „Wojna Futbolowa” była dla niego samego jednym z ważniejszych reportaży. Świetny, szalenie literacki, osadzony w realiach pomysł na konstrukcję tej opowieści. Nie mamy do czynienia z dwoma piłkarskimi mocarstwami, dajmy na to z Brazylią i Argentyną, a z Hondurasem i Salwadorem, czyli krajami nic nieznaczącymi w świecie futbolu, a raptem dwa mecze sprawiają, że rozpętuje się między tymi dwoma państwami wojna. Kapuściński opowiada o sytuacjach batalistycznych, o życiu w mieście, o codzienności sterroryzowanych mieszańców, o wzmożeniu patriotycznym, a piłkę nożną umieszcza w tle. Wyśmienite dzieło, napisane mistrzowskim językiem, na pograniczu Gabriela Garcii Marqueza, realizmu magicznego – mówi nam Wojciech Jagielski.

Świetny reporter wojenny, nominowany do Nagrody Literackiej Nike za „Modlitwę o deszcz” i do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za „Wszystkie wojny Lary”, nie jest bezkrytyczny wobec „Wojny Futbolowej”. Streszcza i komentuje zarzuty, które nieodłącznie towarzyszą współczesnym recenzjom książek Kapuścińskiego i które udokumentowała przede wszystkim błyskotliwa biografia wielkiego reportera napisana przez Artura Domosławskiego. Ryszard Kapuściński nie zawsze trzymał się historycznych faktów, wiernie ufał swojej pamięci, przekraczając tym samym granice reportażu.

– Młodzi reportażyści z Krakowa pojechali śladami „Wojny Futbolowej” i okazało się, że w książce Kapuścińskiego dużo rzeczy się ze sobą nie zgadza lub nawet nie miało miejsca. Pojawia się zgrzyt. Z jednej strony „Wojna Futbolowa” wywołuje we mnie podziw jako wielka literatura, a z drugiej strony mam z nią ogromny problem, bo jeśli historia nie została zmyślona całkowicie, to zbyt dużo jest tutaj rozminięć z faktami, zaś błogosławieństwem dziennikarstwa i reportażu jest zgodność z rzeczywistością. Trochę tak jest, że jeśli ktoś złapie reportera na jednym kłamstwie, to ma prawo podważyć wszystko, co ktoś wcześniej w danej sprawie napisał. Dla dziennikarza to przymus dyscypliny. Jeśli ktoś zaś chce podkręcić swoją wyobraźnię, to droga wolna – można pisać wiersze, powieści, cokolwiek, tylko nie przekonywać, że to literatura faktu.

Kapuściński upierał się, że wszystko, co wychodzi spod jego pióra, jest literaturą faktu. Bał się, że jeżeli napisze pierwszą rzecz, którą nazwie powieścią, to nagle usłyszy: „skoro to jest powieść, to wszystko inne też pewnie było powieścią!”. Został trochę zakładnikiem gatunku. Obawiał się, że pierwszą książkową fikcją unieważni swoje zdobycze w literaturze faktu. A przecież w historii literatury nie brakuje przypadków pisarzy wyrastających z dziennikarstwa: Steinbeck, Hemingway, Mailer… właściwie wszyscy wielcy pisarze zaczynali jako dziennikarze, a kończyli jako pisarze i nie mieli z tym żadnego kłopotu. Kapuściński postrzegał to inaczej, bał się, że zostanie zjechany przez krytyków jako wielki reporter i średni pisarz. Każdy woli stać na najwyższym stopniu podium niż zajmować szóste miejsce w stawce – diagnozuje Jagielski.

Ryszard Kapuściński

Kapuściński rozmawia o futbolu

Wojciech Jagielski ubolewa: – Nawet nie wiedziałem, że Kapuściński był bramkarzem. Nigdy za dużo nie gadaliśmy o piłce nożnej, właściwie nie przypominam sobie z nim jakichkolwiek rozmów o futbolu. Może nie byłem z nim tak blisko, na pewno nie tytułuję się jego uczniem, bo on sam nie chciał być niczyim nauczycielem. Wymienialiśmy poglądy głównie o dziennikarstwie, o polityce, nie przyszło mi nigdy do głowy zagadnąć go o piłkę nożną, a szkoda, bo pewnie miałby sporo do opowiadania, bo widział całą Amerykę Południową, której ja już nie zobaczę…

Lata 90. Michał Pol dostaje się na staż do działu sportowego „Gazety Wyborczej”. Szefostwo gazety organizuje praktykantom roczną szkołę fachu. Wypożycza ich do przeróżnych sekcji tematycznych, sparuje ich z najwybitniejszymi dziennikarzami i redaktorami czasopisma. Pol trafia do działu reportażu. Pewnego dnia odwiedza redakcję, wchodzi do jednego z dwóch pokojów mieszczących sekcję reporterską, rozgląda się…

– Patrzę, a Ryszard Kapuściński czyta mój tekst o przekopie Mierzei Wiślanej! Trochę niewdzięczny materiał, mocno produkcyjny. Wszedłem do redakcji, przedstawiłem się. Kapuściński był tak ciepłym człowiekiem, że nigdy nie słyszałem, żeby kogokolwiek skrytykował. Zawstydzała go wielkość. Fakt, że traktowaliśmy go jak cesarza reportażu. Zawsze chwalił. I nawet o tamtym tekście powiedział coś w stylu: „tu miał pan naprawdę świetny pomysł, że pojechał pan do tego kogoś…”. Potrafił znaleźć taki smaczek, umiejętnie kogoś skomplementować. I podczas tej naszej rozmowy wyszło, że jestem z działu sportowego. Od razu zaczął opowiadać mi, że sam zaczynał jako dziennikarz sportowy w „Sztandarze Młodych”, że był jedynym polskim korespondentem podczas meksykańskich mistrzostw świata w 1970 roku, choć to akurat wyniknęło trochę przez przypadek, bo pojechał tam za bardziej politycznymi tematami. Nawet nie wiem, czy tamten mundial pokazywano w telewizji, ale on faktycznie o nim pisał. Opowiadał o swoich związkach ze sportem. Z piłką nożną, z boksem – rozwodzi się Michał Pol, dzisiaj popularny dziennikarz sportowy.

W kolejnych latach późniejszy redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego” i współzałożyciel Kanału Sportowego pnie się po szczeblach kariery dziennikarza sportowego i chłonie wiedzę od Ryszarda Kapuścińskiego.

Opowiada Michał Pol: – „Gazeta Wyborcza” się rozrastała. Najpierw zajmowała dwa pokoje, potem całe piętro, potem dwa piętra, a na końcu cały budynek. W pewnym momencie dział sportowy mieścił się obok działu reportażu, więc Ryszard Kapuściński raz na jakiś czas do nas zachodził. Pogadać o sporcie, wymienić opinie o jakiejś frapującej go postaci. Pamiętam, że wywiązała się z nim kiedyś rozmowa o słynnym brazylijskim Ronaldo. Że taki młody, że już fenomen, że piłkarz-symbol, że ucieleśnienie marzeń każdego Brazylijczyka. Opowiadał nam o brutalnych prawach faweli – awans społeczny możesz zaliczyć tylko jako gangster albo jako bóg piłki nożnej. Polecił nam jakąś dobrą lekturę, chyba „Futbol w słońcu i cieniu”, autorstwa urugwajskiego dziennikarza Eduardo Galeano. 

Pamiętam, że pojechałem na mundial w 1998 roku. Mieszałem się z kibicami, starałem się pokazywać mistrzostwa świata od innej strony i mniej pisać o samych spotkaniach. Potrafiłem przyglądać się postrzeganiu świata fanów z Republiki Południowej Afryki, która wówczas dopiero wyzwoliła się spod Apartheidu. Cieszyli się, entuzjazmowali, żywo o wszystkim opowiadali, w pewnym momencie nawet ktoś z nich wyjął pistolet i zaczął strzelać w powietrze. Zmroziło mnie, a tu się okazało, że oni mają takie zwyczaje i u nich to nic dziwnego. Jeździłem na niekoniecznie najbardziej ekskluzywne piłkarskie mecze, chciałem pokazywać kulisy, fascynowali mnie czarownicy, byłem pod silnym wpływem „Hebanu”. Nie, że się stylizowałem, ale na pewno inspirowałem. W końcu wróciłem do Polski, siedziałem w dziale sportowym, patrzę, a nade mną stoi Ryszard Kapuściński, który odnalazł mnie w morzu innych dziennikarzy. Zaczęliśmy rozmawiać o mundialu, opowiadałem mu przeróżne historie, a on nagle rzucił: „Nie myślał pan o wydaniu swoich korespondencji w formie książki?”. Nie mogłem uwierzyć. Straciłem język w gębie. Ja, po czterech latach dziennikarskiej pracy, miałbym wydać książkę?! I mówi mi to sam Ryszard Kapuściński?! Dostawałem różne dziennikarskie nagrody, ale nigdy nie poczułem się tak doceniony.

Jego piłkarskie rozmowy zawsze zawierały intelektualny sznyt, wychodziły poza boisko. To nie były stwierdzenia typu „ale wczoraj zagrał piłkarz X”. Zajmowały go konkretne fenomeny, zjawiska, przypadki. Pamiętam, że zachwycał się Rashidim Yekinim, który zaistniał na mistrzostwach świata w 1994 roku. Pewnie wrócił wtedy z Nigerii. Opowiadał, że znał kogoś, kto go znał. Zdradzał jego dalsze losy. Ujęła go też swojego czasu przyjaźń między dwoma wielkimi gwiazdami – Ronaldo i Zinedine Zidanem. Francuz odwiedził Brazylijczyka w szpitalu, a Kapuściński zajrzał do naszego działu z gazetą w ręku i komentarzem. Zazwyczaj właśnie odnosił się do czegoś, co akurat przeczytał na papierze. To były rozmowy o ludziach, o piłkarzach, a nie o trenerach czy o drużynach. W pierwszej kolejności interesowali go ludzie, w drugiej wpływ piłki nożnej na społeczeństwo.

Kapuściński opowiada o futbolu

W 1998 roku Ryszard Kapuściński udzielił pierwszego wywiadu o piłce nożnej. Rozmowę „Cały ten Futbol” przeprowadzili Michał Pol i Dariusz Wołowski na łamach „Gazety Wyborczej”. – Początkowo się krygował, ale w końcu przyjął nas u siebie w domu. Nigdy nie widziałem u nikogo w domowej bibliotece tak wielkiej liczby książek. Po środku stał wielki stół, biurka nie widziałem, sama wizyta była czymś wspaniałym. Nie wątpiliśmy przy tym, że autor „Wojny futbolowej” musi mieć dużo do powiedzenia na temat społecznej istoty piłki nożnej. I rzeczywiście, on sam był bardzo z tej rozmowy zadowolony. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek udzieli takiego wywiadu – zdradza kulisy Pol.

Kapuściński postrzegał futbol w sposób fascynujący, zjawiskowy, olśniewający. Zaczytywał się w książce „The Full House”, autorstwa filozofa i antropologa Stephena J. Goulda, formującego teorię o zbliżeniu się ludzkości do punktu zerowego w pewnych dziedzinach. Wielki reporter przekonywał więc, że w jego postrzeganiu jedną z takich dziedzin stała się piłka nożna. Że jest bliska stanu doskonałości.

– Jest świetnie pomyślany jako gra zespołowa, a zwłaszcza jako widowisko. Zawodnicy pokonują duże przestrzenie. Każdy musi przebiec podczas meczu kilka kilometrów. Piłka nożna wymaga od graczy bardzo dużego wysiłku, a od widowni uważnego obserwowania gry. W koszykówce drużyny zdobywają w meczu około stu punktów, w piłce ręcznej około trzydziestu. To powoduje, że emocje widowni rozpadają się na wiele momentów. W piłce nożnej wynik oscyluje wokół zera. Dwie doskonałe drużyny stoją naprzeciw siebie i przez to pada coraz mniej bramek. Element przypadku jest przy tym niezwykle duży, co potęguje dramaturgię widowiska. Jeden moment decyduje o wyniku, ale tłum potrafi czekać na ten jeden moment przez dziewięćdziesiąt minut.

Poza tym futbolowi udało się opanować wszystkie te dziedziny, które stworzyła kultura masowa i masowe społeczeństwo – na przykład emocje narodowe i regionalne. Piłka nożna pozwala łatwo identyfikować się ze sobą dużym grupom ludzi. Rozproszona, zatomizowana społeczność kultury masowej na ten krótki czas, na te 90 minut meczu, spotyka się razem i ma poczucie wspólnoty. Człowiek współczesny bardzo tego potrzebuje. Jest zagubiony, nie wie do kogo, do czego należy. Dzięki futbolowi znajduje poczucie identyfikacji. Widzi na stadionie, że ludzi takich jak on jest dużo. Wszyscy wspólnie coś przeżywają. To jest bardzo silne uczucie i to właśnie futbol je wyzwala i organizuje – snuł Kapuściński.

Opowiadał o Nigerii, gdzie piłka nożna stała się czynnikiem narodowotwórczym i przyczyniła się do zjednoczenia dziesiątków plemion, kultur, języków i religii. Przytaczał niestworzone historie z Afryki, w której – według podań Kapuścińskiego – „o losach wojny między plemionami decydował pojedynek wybranych drużyn – każde plemię wystawiło swoją reprezentację i one toczyły ze sobą walkę na śmierć i życie”. Podkreślał istotę wspólnoty kibicowskiej. Przekonywał, że futbol bez publiczności traci swój pierwotny sens. Krytykował agresję trybun. Polemizował z Umberto Eco, który twierdził, że przeciętni kibice futbolu są odpowiednikami erotomanów odwiedzających kina porno, bo szczerze wierzył, że w piłce nożnej najważniejsza jest masowość doświadczanego przeżycia.

Ryszard Kapuściński nigdy potem nie udzielił już tak długiego i wyczerpującego wywiadu o futbolu, ale w rozmowach z nim z kolejnych lat sporadycznie będą przewijać się boiskowe tematy. W „Rzeczpospolitej” powie na przykład: – Gdy zmordowany drogą wchodzę do pokoju hotelowego, włączam czasem telewizor. Przerzucam pilotem beznadziejne programy i z reguły zatrzymuję się na meczu. Czasem myślę, że w telewizji to już jedyny autentyczny temat.

Niech patrzy, niech się zastanawia

Wstrząsającą historię Kapuściński przedstawia w reportażu „Victoriano Gomez przed kamerami TV”. To relacja z rozstrzelania dwudziestoczteroletniego salwadorskiego partyzanta, „lokalnego Janosika”, jak nazwie go polski reporter, na stadionie piłkarskim w San Miguel. Spektakl zakończony trzynastoma kulami dziurawiącymi ciało – krzyczącego „przyjaciele, jestem niewinny!” – Victoriano Gomeza oglądają naoczni świadkowie usytuowani jak zwykli kibice na trybunach obiektu, a także żądni wrażeń widzowie przed telewizorami. Kapuściński puentuje literacko:

„Tak zrodził się pomysł transmitowania egzekucji przez telewizję. Przy pełnej widowni i żeby śmierć była pokazana w zbliżeniu. Cały naród niech patrzy. Niech patrzy, niech się zastanawia. Niech patrzy, niech się zastanawia”.

– Kapuściński opisywał dalekie od nas sprawy świata, a jednak piłka nożna to zawsze język zrozumiały, wszyscy reagujemy na boiskowe wydarzenia w podobny sposób. Sztuki Szekspira nie zrozumiesz w obcym języku, mecz piłkarski – jak najbardziej. Futbol to jeden z kluczy do zrozumienia otaczającej nas rzeczywistości. Jest jakiś uniwersalizm w reakcjach kibiców i piłkarzy, w mechanizmach wygrywania i przegrywania – opowiada Wojciech Jagielski.

Kapuściński odwiedza Gmocha

Jacek Gmoch chwali się egzemplarzem „Hebanu” z odautorską dedykacją i woła do słuchawki żonę Stefanię.

Kochanie, kiedy Kapuściński do nas przyjechał?

Pani Stefania peroruje, Gmoch pomrukuje z aprobatą.

– Lata 90., na pewno, Stefania ma komputer w głowie. 

Gmoch szczyci się swoimi powiązaniami z polskim światkiem literatury. Mieni się jednym z założycieli tygodnika „Piłka Nożna”. Chełpi się felietonową rubryką na ostatniej stronie tygodnika „Literatura”. Cyklicznie publikowano go obok Stanisława Dygata, dzielił łamy z Tadeuszem Różewiczem. – Pewnego razu dopuszczono mnie nawet do kultowego stolika literatów w Czytelniku, przy którym nikt niewtajemniczony i niezaproszony nie mógł siadać – to było wielkie wyróżnienie, zostałem doceniony, choć oczywiście jako zawodnik i trener, a nie przez świetne pióro! – entuzjazmuje się były selekcjoner polskiej kadry, który pomógł Ryszardowi Kapuścińskiemu przy procesie powstawania „Podróży z Herodotem”.

– Giannis Valaoras, jeden z najlepszych piłkarzy w historii Larissy i mój były podopieczny, ma bungalowy i ośrodek wypoczynkowy na greckiej wyspie Kos. Pan Kapuściński pisał książkę o pierwszym sprawozdawcy wojennym, o starożytnym reporterze, o Herodocie, który pochodził właśnie z Kos. Kapuściński przyjechał na specjalne zaproszenie naszego Grecko-Polskiego Związku Przyjaźni i Współpracy. Zorganizowaliśmy fantastyczne spotkanie. Zaprosiliśmy kupę ludzi. Polaków i Greków. Spotkaliśmy się w ateńskiej tawernie, jedliśmy dobre jedzenie, ale to była przede wszystkim uczta intelektualna. Zachwyciły mnie jego opowieści o pisaniu. Rozwodził się, jaką wielką jest to dla niego pracą. Ponoć bywało tak, że aż pocił się, żeby właściwie ująć jakiś temat, skomponować jakieś zdanie. Mnóstwo było w jego gestach i słowach ujmującej bliskości, zwyczajnej serdeczności. Giannis Valaoras obdarzył go mnóstwem uwagi. Pomógł mu odwiedzić wszystkie miejsca Herodota. Odtwarzał z nim historie, wyszukiwał pamiątki i monumenty po starożytności, pomógł mu zanurzyć się w klimacie, żeby potem Kapuściński mógł właściwie przekazać to na kartach książki – wspomina Gmoch.

W Grecji przez lata odwiedzali go literaci, piosenkarze, aktorzy i politycy. Z Kapuścińskim wcześniej nie znali się osobiście, więc kiedy wielki reporter przyjeżdżał do Aten, Jacek Gmoch nie wiedział, że łączy ich osoba Kazimierza Górskiego.

– Opowiadał, że po wojnie grał pod Kazimierzem Górskim. Dowiedziałem się od niego, robiło to na nim wrażenie. Śmialiśmy się, że jesteśmy legioniści. Nie był wyjątkiem. Wielu ludzi sztuki przewinęło się przez Legię – rozwodzi się „najlepszy trener na świecie”.

Kult sprawności

Ryszard Kapuściński grał w piłkę nożną, mówił o piłce nożnej, pisał o piłce nożnej, kochał piłkę nożną. W „Rzeczpospolitej” opowiadał kiedyś o ceremonii przyjęcia tytułu doktora honoris causa na Uniwersytecie Ramona Llulla w Barcelonie. Władze uczelni wiedziały o futbolowej namiętności wielkiego reportera, więc w ramach niespodzianki zorganizowały mu koszulkę z autografami piłkarzy Barcelony i darmowe wejście na mecz Dumy Katalonii na Camp Nou. Do ostatnich dni zależało mu na zachowaniu sprawności fizycznej.

Opowiada Wojciech Jagielski: – Widziałem, jak bardzo bolała go utracona sprawność. Miał kłopoty z biodrem. Nikomu tego nie życzę, ale jak komuś zaczyna się sypać ciało, to złe rzeczy dzieją się jedna po drugiej. Idzie prawe kolano, obciąża się druga noga, za chwilę idzie lewe kolano. Niekończąca się historia. Odprowadzał mnie często, kiedy go odwiedzałem przy ulicy Prokuratorskiej i w czasie spaceru często rozmawialiśmy, a on często się zatrzymywał. Myślałem, że jest to taki ktoś, kto nie potrafi rozmawiać w marszu. A on stawał, udając kogoś takiego, a chodziło mu po prostu, żeby trochę odpocząć. I mimo tego, że sam wiedział o swoim pogarszającym się zdrowiu, wciąż opowiadał, że rusza w ślady Bronisława Malinowskiego na koniec świata. Sprawność fizyczna była dla niego czymś bardzo ważnym. I ciężko było mu pogodzić się z niesprawnością, która na starość coraz bardziej go ogarniała.

JAN MAZUREK

Czytaj więcej:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

AbsurDB
0
Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

Weszło

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”
Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

54 komentarzy

Loading...