Jedna chwila może zmienić życie. Jan Kliment, napastnik Wisły Kraków, przekonał się o tym dwukrotnie. Najpierw gdy strzelił hattricka w “młodzieżówce” i trafił do Bundesligi. Potem, kiedy podjął złą decyzję w sprawie operacji kolana i stracił najlepszy okres w karierze. Czeski piłkarz opowiada nam o rywalizacji o skład z Timo Wernerem, sekrecie kopalni talentów w Jihlavie, swoich idolach i grze w Ekstraklasie.
Jesteś dowodem na to, że jeden mecz może zmienić całe życie. Strzeliłeś hattricka na młodzieżowych mistrzostwach Europy i kupił cię VfB Stuttgart.
Doskonale pamiętam tamten mecz i pewnie będą pamiętał go do końca życia. To było szalone, bo na zgrupowanie przed EURO pojechałem w ostatniej chwili. Rywalizowałem o wyjazd na turniej z innym napastnikiem — grał później w drugiej i pierwszej lidze w Czechach — udało mi się wygrać tę rywalizację. Było w tym więc trochę szczęścia, a jeszcze więcej szczęścia było podczas EURO. Vaclav Kadlec pauzował za czerwoną kartkę, Matej Vydra nie mógł pojechać na turniej, więc nagle zostałem pierwszym napastnikiem. Przegraliśmy pierwszy mecz 1:2, ale trener powiedział mi, że dobrze się spisałem i zostanę w wyjściowym składzie. A potem stało się to, co się stało. Ograliśmy Serbię 4:0, strzeliłem dwa gole w pierwszej połowie i trzeciego, najlepszego z nich, po przerwie. I moje życie faktycznie się zmieniło.
Były inne oferty?
O tak, było wiele ofert. W kraju chciały mnie Sparta Praga i Viktoria Pilzno. W Niemczech — poza Stuttgartem — Werder Brema. Osobiście chciałem trafić do Holandii, do PSV Eindhoven. Potem porozmawiałem z moim agentem, który namawiał mnie na VfB Stuttgart. Większa liga, większy klub. Ostatecznie myślę, że to był dobry wybór.
W przeszłości byłeś chyba na testach w Holandii?
W dwóch klubach: Vitesse Arnhem i Heraclesie Almelo. Może dlatego wolałem trafić do Holandii, bo znałem już ten kraj? Kiedy pojechałem do Arnhem byłem młody, ale widziałem, że to wysoki poziom. Wyższy niż prezentowałem. Później pojechałem do Almelo i tam wyglądało to znacznie lepiej, strzelałem sporo bramek. Chciałem tam trafić, jednak nic z tego nie wyszło. Myślałem, że wypadłem dobrze, ale nie dostałem oferty.
Miałeś jakieś wątpliwości przed transferem do Stuttgartu? Nie byłeś nawet podstawowym piłkarzem swojej drużyny w Czechach.
Wiele osób mi o tym mówiło. Ale skoro miałem taką szansę, czemu miałbym z niej nie skorzystać? Znam piłkarzy, którzy dostawali dobre oferty, mówili sobie, że zostaną jeszcze rok tam, gdzie są, a potem te oferty się nie powtarzały. Nigdy nie wiesz, czy to nie jest twoja ostatnia szansa. Możesz złapać kontuzję, stracić formę. Nie cofnąłbym czasu, nie zmieniłbym tej decyzji.
Twój klub, FC Vysocina, zapewne też nie miał żadnych wątpliwości.
Pochodzę z Jihlavy, grałem dla klubu z mojego miasta. Mieszka w nim ok. 50 tysięcy osób, więc nie jest duże. Vysocina zresztą też nie jest dużym klubem i pewnie nim nie będzie. Ale chyba nigdy nie dostali lepszej oferty za swojego piłkarza!
To prawda, jesteś najdrożej sprzedanym piłkarzem w historii. Półtora miliona euro. Ale twój klub wychował też innych znanych napastników: Mateja Vydrę i Stanislava Tecla.
Wielu dobrych piłkarzy zaczynało w tym klubie. Często pytają mnie o to, skąd to się bierze, co robimy inaczej, ale szczerze mówiąc nie wiem, czemu tak się dzieje. Może po prostu w tym miejscu rodzi się wiele talentów? Theodor Gebre-Selassie także zaczynał w tym klubie, naprawdę wielu piłkarzy, którzy z czasem dotarli do reprezentacji Czech i lig zagranicznych. Ale nie było tak, że wzorowałem się na nich, nie mieliśmy też żadnego “systemu szkolenia”, takiego jaki dziś funkcjonuje w wielu akademiach. Po prostu biegaliśmy za piłką, pracowaliśmy na treningach i tyle. Tak, jakbyśmy grali na podwórku z kolegami.
Czemu w ogóle postawiłeś na piłkę? W twoim mieście bardziej popularny jest chyba klub hokejowy — Dukla Jihlava.
To był chyba wybór mojego ojca. Szkolił mnie do 12. roku życia, ale to nie tak, że trenowaliśmy poza klubem. Był asystentem w Vysocinie przez osiem lat, zabierał mnie na zajęcia i opiekował się mną. Ale też nie było tak, że ojciec na mnie naciskał, zmuszał mnie do treningów. Zawsze grałem w piłkę, codziennie wychodziłem z kolegami na osiedle i rozgrywaliśmy mecze. Może bardziej podobała mi się koszykówka, ale byłem zbyt niski, żeby w nią grać. Jeśli chodzi o hokeja to nigdy o tym nie myślałem. Obejrzałem parę meczów, to bardzo szybka gra. Nawet nie zdążyłem widzieć, jak padają bramki! To nie mój sport, ale kiedy Czesi grają na mistrzostwach świata, to oczywiście im kibicuję.
Miałeś jakichś idoli?
Na samym początku był nim Roberto Carlos.
Lewy obrońca?!
Tak, bo na tej pozycji zaczynałem grać w piłkę. To było proste: grałem w FIFĘ, a najlepszym klubem w FIFIE był Real Madryt, więc zawsze wybierałem Real. A skoro grałem na lewej obronie i zobaczyłem, że jest tam bardzo dobry lewy obrońca, od razu go polubiłem. Potem był jeszcze Ronaldinho i Cristiano Ronaldo, czyli typowe wybory dla każdego młodego chłopaka. Kiedy dorosłem, przestałem skupiać się na jednym piłkarzu, podglądałem wielu i starałem się znaleźć swój styl.
Co zaskoczyło cię w Niemczech, gdy zmieniłeś klub?
W Bundeslidze grają twardo i agresywnie, było tam wielu dobrze zbudowanych i silnych piłkarzy. Byłem wtedy młody i cieszyło mnie nawet to, że łapałem się na ławkę rezerwowych. Zaskoczyło mnie też to, jak tamtejsi kibice szaleją na punkcie piłki. Każdy cię zna, nawet kiedy nie grasz. Jest tam mnóstwo pieniędzy, kluby sprowadzają każdego, kogo chcą. Wielu piłkarzy przychodzi i odchodzi.
Pewnie byłeś w szoku od razu po wejściu na parking.
Miałem wtedy zwykłego Hyundaia. Dwa dni po przyjściu do VfB miałem już pięć ofert domów, w których mogłem mieszkać, nowych samochodów i kartę kredytową. Wszystko załatwili mi w moment. Musiałem też nauczyć się języka niemieckiego, mieliśmy dwie, trzy lekcje w tygodniu. To nie było łatwe, nienawidziłem niemieckiego…
W sumie jak każdy.
Tak naprawdę chciałem iść do Holandii dlatego, że tam mógłbym mówić po angielsku! (śmiech) Ok, mój angielski też był fatalny, ale niemiecki był jeszcze gorszy. Na szczęście miałem tam Adama Hlouska, który pomagał mi przez pierwsze pół roku, zanim odszedł do Legii Warszawa. Stresowałem się tym, że nie znam języka, ale okazało się, że nie było to takie trudne. Codziennie wszędzie słyszałem niemiecki, więc szybko zacząłem rozumieć, o co chodzi. Zaczęło się od tego, co ważne na boisku, po dwóch miesiącach już nieźle mówiłem po niemiecku, było coraz lepiej i lepiej, aż odszedłem do Brondby i zupełnie zapomniałem o tym języku.
Miałeś sodówkę po dużym transferze?
Nie wydaje mi się. Byłem po prostu bardzo szczęśliwy, bo wiedziałem, że wielu piłkarzy z Czech marzy o takiej okazji i nigdy jej nie otrzymuje. Moja rodzina też była bardzo szczęśliwa, zwłaszcza ojciec. Mogłem im wtedy pomóc, bo zarabiałem ogromne pieniądze, w porównaniu z moim pierwszym klubem.
Ciężko było walczyć o miejsce w składzie z Timo Wernerem?
Wtedy nie był jeszcze tak znany i dobry jak dzisiaj. To był po prostu kolejny młody chłopak, który grał w Stuttgarcie, choć trzeba przyznać, że każdy wiedział, że to duży talent. Otoczono go dużą opieką. Pamiętam, że kiedy przyszedłem do klubu mieliśmy jakieś wyzwania, rywalizowaliśmy i myślałem sobie: nie ma szans, nigdy nie wygram z tym gościem. Wszystko robił tak szybko, że po 10 minutach byłem wściekły. Ale wtedy reszta mówiła mi: spokojnie, nikt z nas nie ma z nim szans. Tyle że nie grał tak często. Na początku razem siedzieliśmy na ławce, raz wchodził on, raz ja. Potem zmienił się trener i dostawał więcej szans, ale dopiero po przejściu do RB Lipsk rozwinął skrzydła.
W POGONI ZA LEWANDOWSKIM. NA CO STAĆ TIMO WERNERA?
Z kim jeszcze ciężko było rywalizować?
Antonio Rudiger, bardzo dobry obrońca. Nie mogliśmy go przejść nawet kiedy atakowaliśmy we dwóch na niego jednego. Był aż tak dobry. Miał długie nogi i był bardzo szybki. Było jeszcze kilku dobrych piłkarzy: Didier Didavi, Kevin Grosskreutz, Martin Harnik. W sumie to nic dziwnego, to Bundesliga, jest tam wielu klasowych piłkarzy. Oglądałem Harnika czy Mario Gomeza na co dzień. Gomez mógłby stać przez cały mecz w polu karnym i strzelałby bramki. Werner częściej ścigał się z obrońcami, wbiegał im za plecy.
A jaki był twój styl?
Na pewno wolałem biegać, szukać piłki niż tylko czekać na nią w polu karnym. Przez prawie całe życie grałem jako skrzydłowy. Dopiero rok przed EURO, o którym mówiliśmy na początku, przesunięto mnie do ataku. Może dlatego wolałem schodzić po piłkę. Z drugiej strony przez to czasami brakowało mnie tam, gdzie powinienem być, czyli właśnie w polu karnym. Ale oczywiście wolę grać w ataku.
W Stuttgarcie spotkałeś Przemysława Tytonia i Marcina Kamińskiego. Jak ich wspominasz?
“Titi”, Tytoń, przyszedł do klubu razem ze mną. Wielki profesjonalista, bardzo dbał o dietę. Zawsze jadł tylko to, co było zdrowe, żadnego “śmieciowego jedzenia”. Tego się od niego nauczyłem. To dobry kolega, mieszkaliśmy po sąsiedzku, więc dbał o mnie, spędzaliśmy razem trochę czasu, choć był starszy, więc rozmawiał też ze starszymi zawodnikami. Potem odszedł do Deportivo La Coruna, a Marcin Kamiński wprowadził się do jego domu. Pamiętam, że rozmawialiśmy po “czeskopolsku”.
KAMIŃSKI: SKŁAMAŁBYM MÓWIĄC, ŻE NIE MYŚLĘ O KADRZE
Kiedy byłeś w Stuttgarcie spadliście do drugiej ligi.
Kibice byli wściekli. Po ostatnim meczu przyszli pod stadion, czekaliśmy sześć godzin, aż się uspokoją. Zniszczyli samochody niektórych piłkarzy. To były ciężkie chwile, ale ja nie miałem na to większego wpływu. Trener Alexander Zorniger, który mnie sprowadził, wierzył we mnie, ale nie oczekiwał, że stanę się piłkarzem pierwszego zespołu. Potem trener się zmienił, przyszedł szkoleniowiec z drużyny rezerw, wziął ze sobą pięciu piłkarzy z drugiego zespołu, odstawił kilku z nas, więc gdy spadaliśmy z ligi, byłem tylko widzem.
Ten sam trener wziął cię później do Brondby.
To jeden z najlepszych trenerów, z jakimi pracowałem. Wie, jak do mnie dotrzeć, żartuje, że jest moim drugim ojcem. Czasami musiał kopnąć mnie w tyłek, bo wiedział, że mogę dać z siebie jeszcze więcej. Ale motywował mnie, ciągnął w górę. Rozmawialiśmy zanim trafiłem do Wisły Kraków, bo teraz pracuje w Apollonie Limassol i chciał, żebym u niego zagrał. Powiedział mi jednak, że Wisła to wielki klub i powinienem spróbować swoich szans tutaj. Na pewno jest dla mnie kimś więcej niż tylko trenerem.
Tyle że w Brondby też miałeś mocnych rywali. Kamila Wilczka i Teemu Pukkiego.
Miałem trochę pecha, bo w Stuttgarcie dobrze spisywałem się w okresie przygotowawczym. Strzeliłem sześć czy siedem bramek, mieliśmy nowego trenera i chciał, żebym został w zespole. Potem przyszła liga i w pierwszych trzech meczach nie zagrałem ani minuty. Trener zapewniał mnie, że przyjdzie moja kolej, że muszę poczekać. To było frustrujące, powiedziałem agentowi, że chcę odejść. Trener Zorniger chciał mnie w Danii, ale przyszedłem we wrześniu, kiedy Wilczek i Pukki mieli jakoś po dziewięć bramek po siedmiu kolejkach. Każdy z nich. Myślałem sobie: co ja tutaj robię?! Pierwszy sezon nie był dla mnie łatwy, w drugim grałem już więcej. Obaj byli świetni. Pukki wyglądał jak gość, któremu wszystko przychodzi łatwo. Widać to też teraz, gdy gra w Premier League. Po prostu się uśmiechał i strzelał bramki. Wilczek to pracuś, na boisku i poza nim. Strzelał wiele bramek po “zbiórkach”, miał świetny timing, wiedział, gdzie się znaleźć, żeby trafić do siatki.
W drugim sezonie w Brondby nie byłeś typowym snajperem. Miałeś też pięć asyst i cztery asysty drugiego stopnia. Z czego to wynikało, jakie miałeś zadania?
Graliśmy w specyficznym ustawieniu. Niby było dwóch napastników, ale wyglądało to tak, że był cały zespół, razem, a przed nim dwaj napastnicy w linii, którzy presowali rywala. Dlatego czasami byłem na skrzydle, czasami w środku. Miałem trochę wolności na boisku, stąd sporo asyst.
Pytam o to także dlatego, że w Czechach też miałeś sporo asyst, ale jednak wyglądało to inaczej. W Slovacko byłeś często faulowany przy rzucie karnym, a Transfermarkt zalicza wtedy asystę. To jednak nie była taka sama asysta, jak te w Danii.
Faktycznie, wywalczyłem sporo “jedenastek”. Wiesz, dziś w piłce wiele kręci się wokół statystyk. Ludzie patrzą na te wszystkie strony, kierują się tym, ile masz bramek i asyst. Mniejszą uwagę przywiązuje się do tego, jak wyglądasz na boisku. Zwłaszcza jeśli jesteś napastnikiem.
Wracając do Brondby. To tam odniosłeś poważną kontuzję.
To był szok. Miałem bardzo dobre półrocze, zaczęliśmy nawet rozmawiać o potencjalnym transferze do jakiegoś silniejszego klubu. Aż nagle przyszła kontuzja. W piłce jest tak, że jeśli nie masz urazów, to nie myślisz o tym, że zaraz coś się stanie. Nie wiedziałem nawet o co chodzi. Zobaczyłem po prostu moje kolano, było sporo krwi, w klubie powiedzieli mi, że wypadnę na kilka miesięcy. Wszyscy bardzo mi współczuli. Mogłem wtedy wybrać czy zrobię operację w Czechach, Danii czy Niemczech.
I wybrałem źle.
Postawiłem na Czechy, bo byłem reprezentantem kraju, dobrze znałem język, miał się mną zająć doktor kadry narodowej. Operował mnie, zacząłem rehabilitację, ale po trzech czy czterech miesiącach miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Cały czas odczuwałem ból, mówiłem o tym lekarzowi, ale on twierdził, że wszystko jest w porządku, po prostu musze dalej trenować. Po pół roku od operacji pojechałem do Stuttgartu, miałem wracać do treningów, ale najpierw chcieli mnie przebadać. Zrobili mi testy i lekarz powiedział, że moje kolano nie jest gotowe na treningi i grę w piłkę.
Niemiecki lekarz zadzwonił do czeskiego, ten znowu stwierdził, że to normalne. Powiedział, że mogę spróbować potrenować przez miesiąc i zobaczymy, co się wydarzy. Lekarz w Niemczech stwierdził jednak, że lepiej, gdybyśmy to naprawili. Zaufałem mu, zrobiliśmy drugą operację i od tej chwili było zupełnie inaczej. Trzy dni po operacji zacząłem ćwiczyć: masaż, siłownia i tak przez pół roku. VfB Stuttgart zachował się bardzo dobrze, zaoferowali mi nowy kontrakt, pomogli mi, mogłem grać w drugim zespole. Byłem po wielu miesiącach bez gry, więc cieszyłem się, że dostałem taką szansę.
Ciężko było wytrzymać bez piłki przez tak długi czas?
To było duże wyzwanie pod kątem mentalnym, ale przynajmniej mogłem znowu grać. Wiele osób pyta się mnie, czy nie myślałem o tym, żeby rzucić futbol. Ale nie miałem takich myśli. Skupiałem się na tym, żeby codziennie chodzić na rehabilitację i pracować, żeby wrócić do gry. Nie zaprzątałem sobie głowy niczym innym.
Rozmawialiśmy o twoim czasie w Slovacko. Widziałem, że w tym klubie często grałeś na boku pomocy. Tak przynajmniej wynika z twojej heat mapy. Jakie były twoje zadania w tym zespole?
Przygotowania do sezonu w Slovacko to jedne z najcięższych treningów, jakie miałem. Po tylu miesiącach bez grania z zaledwie kilkoma meczami w piątej lidze niemieckiej, miałem problemy. Łapałem sporo urazów mięśniowych, wydawało mi się, że moje ciało nie będzie już w stanie znieść gry w piłkę. Rozmawiałem jednak z lekarzem, fizjoterapeutami i ułożyliśmy dla mnie program i wróciłem do formy. Trener wiedział, że lubię schodzić po piłkę, nawet jeśli nie strzelałem bramek powtarzał mi, że mam ważny wkład w akcje bramkowe. Mówił mi, że robię dobrą robotę, ale wiadomo, że każdy napastnik potrzebuje goli. Trzymał mnie w składzie i w końcu bramki przyszły. To także kwestia pewności siebie. Wydaje mi się, że w tamtym czasie byłem najczęściej faulowanym zawodnikiem w lidze czeskiej. Większość zespołów w Czechach gra agresywnie, jest więc dużo walki, pojedynków.
W Czechach faktycznie trenuje się ciężej niż w Polsce? Podczas zgrupowania w Turcji słyszałem takie opinie.
Zależy od trenera. U Alexandra Zornigera było dużo biegania, przygotowania fizycznego. Biegaliśmy nawet po lesie. W Slovacko naszym szkoleniowcem był Martin Svedik. Koledzy mówili mi, że nigdy nie trenowali tak ciężko, jak u niego. Przygotowania były bardzo ciężkie, ale potem, gdy graliśmy w lidze, wszyscy się dziwili, skąd mamy siłę na to, żeby grać od pierwszej do ostatniej minuty. Adrian Gula to z kolei trener stawiający na technikę, grę na jeden czy dwa kontakty. Ale jest też miejsce na pracę nad przygotowaniem fizycznym, na początku obozu biegaliśmy trzy razy po sześć kilometrów.
Ciężko jest ci się przestawić na styl preferowany przez trenera Gulę? Tak jak mówiliśmy, w Slovacko grałeś inaczej.
Początkowo tak, rozmawiamy o tym z Felicio Brownem Forbesem. To styl, który dotyczy bardziej pomocników niż napastników. My możemy czekać w polu karnym na podania. Ale skoro trener tak to widzi, to staram się dopasować i realizować założenia najlepiej jak potrafię dla dobra całej drużyny. Czasami wkurzam się, że długo nie mam piłki, ale cały ciągle się tego uczę.
A co myślisz o Ekstraklasie?
Chyba każda drużyna ma w swojej defensywie przynajmniej jednego gościa, który ma ponad 190 cm wzrostu! Poza tym sporo zespołów gra trójką w defensywie, więc te dwie rzeczy sprawiają, że dla napastnika nie jest tu łatwo. W Polsce jest wielu utalentowanych piłkarzy, zawodników o sporych umiejętnościach. Czesi z kolei grają bardziej zespołowo, stawiają na zgrany zespół. Graliśmy z Banikiem Ostrawa: oni wyglądali lepiej jako zespół. Motywowali się, walczyli razem, może tego potrzebujemy i my, żeby poprawić swoje wyniki. Rozmawialiśmy o tym z trenerem.
Będzie wam dużo ciężej bez Aschrafa El Mahdiouiego i Yawa Yeboaha?
Opuścili nas dwaj dobrzy zawodnicy, to pewne. Yaw potrafił strzelić gola po akcji indywidualnej, teraz będziemy musieli znaleźć inny sposób na strzelanie bramek. Aschraf był reżyserem naszej gry, wiadomo, że to nie będzie łatwe. Ale w piłce zawodnicy się zmieniają i trzeba sobie z tym radzić. Podam przykład: kiedy byłem w Slovacko każdy mówił, że zrobiliśmy historyczny wynik i jeśli odejdę, to drugi raz nic takiego się nie uda. I co? Teraz grają równie dobrze, powtarzają wyniki z poprzedniego sezonu. Każdego da się zastąpić, nawet gdy Leo Messi odszedł z Barcelony, Barca nadal gra w piłkę.
WIĘCEJ O WIŚLE KRAKÓW: