Cała piłkarska Polska żyje w ostatnich dniach “transferem” Marka Papszuna do Legii Warszawa. Fascynujące w tej historii jest… wszystko. Sposób, w jaki Legia próbuje rozegrać medialnie całą sytuację to materiał na kilka programów satyrycznych i parę poważnych analiz ze strony specjalistów od Public Relations. Perspektywy, jakie otwierają się przed Legią Warszawa to osobny ogromny temat. Zachowanie Rakowa Częstochowa, strategia, jaką przejmą Michał Świerczewski i Wojciech Cygan, to wielkie zagadki, których rozwiązania szczerze nie możemy się doczekać.
Natomiast warto byłoby się przez chwilę zastanowić – na co właściwie Marek Papszun może liczyć w Warszawie? Ile władzy Legia jest w stanie mu dać, w jaki sposób ją przekazać i… czy już do czegoś takiego doszło w trakcie 5-letnich samodzielnych rządów Dariusza Mioduskiego?
Jacek Magiera. Romeo Jozak. Dean Klafurić. Ricardo Sa Pinto. Aleksandar Vuković. Czesław Michniewicz. Marek Gołębiewski.
Każdy inny, wszyscy równi? Nic bardziej mylnego. Ze stopniem samodzielności i decyzyjności trenera było jak z każdym innym tematem przy Łazienkowskiej – bardzo dynamicznie.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
ROMEO JOZAK, CZYLI ZAUFANIE NIEUZASADNIONE
Chronologicznie pierwszym trenerem, który miał przyjemność i zaszczyt pracować z prezesem Dariuszem Mioduskim był Jacek Magiera. Natomiast omówienie całej epopei pt. Trener u prezesa Mioduskiego należy koniecznie zacząć nie od pierwszego podwładnego w tej roli, ale od pierwszego samodzielnie wybranego i samodzielnie zatrudnionego szkoleniowca. A tym był Romeo Jozak.
Z dzisiejszej perspektywy, z perspektywy mocnej pozycji dyrektora sportowego i całego “dworu”, z perspektywy “poprawiania” decyzji i werdyktów Czesława Michniewicza, z perspektywy tego całego szamba, które się wylało w ostatnich tygodniach – być może to były kluczowe miesiące dla dalszego postrzegania instytucji “trener Legii Warszawa”. Tak jak w psychologii – często szukasz źródeł i przyczyn danych zachowań w odległej przeszłości, tak i dzisiejszą niechęć do jakiegokolwiek dzielenia się obowiązkami można byłoby tłumaczyć “sparzeniem się” na chorwackim wynalazku.
Cofnijmy się do tamtych dni. Dariusz Mioduski jest jeszcze uznawany za zwycięzcę całego boju właścicielskiego w Legii. Leśnodoroskiego i Wandzla już nie ma, kura, znosząca złote jajka jest w rękach Mioduskiego, który zapowiada – wszystkie sukcesy utrzymam, wszystkie patologie poprzednich władz wypalę żywym ogniem. Rewolucji nie ma, jeszcze przez jakiś czas stanowiska utrzymują kluczowi pracownicy jak Michał Żewłakow czy Jacek Magiera. Ale potem następuje rozdanie, które już w całości obciąża konto nowego prezesa. Jest to rozdanie pełne chorwackich kart.
Romeo, aleś ty pięknie mówił! Może po trenerce czas na poezję?
Ivan Kepcija w roli dyrektora sportowego. Romeo Jozak jako trener, choć przecież do tej pory pracował w roli dyrektora akademii. Do tego zaciąg transferowy, średnio udany. Cały ten chorwacki zespół miał w dodatku spore wsparcie i ogromny kredyt zaufania. To był czas, gdy Dariusz Mioduski nie tylko mówił o pełnym zaufaniu do zatrudnionych przez siebie ludzi, ale też popierał to czynami, bardzo długo powstrzymując się od reakcji na kolejne dziwaczne zagrywki Chorwatów.
To właśnie wtedy Mioduski się sparzył, czego efekty widać w Legii do dzisiaj.
– Jozak przyszedł jako rekomendowany przez Kepciję. Obaj zimą sezonu 17/18 przepuścili sporo pieniędzy. Sprowadzali graczy jakich chcieli, wyrzucali jakich chcieli. Mioduski to akceptował. Uznawał, że skoro zatrudnił ludzi na takie stanowiska, no to musi im zaufać. Oni mieli największą władzę w jego Legii, ale konsekwencje chorwackiego zaciągu odczuwalne są do dziś. Przede wszystkim finansowe. Ale też dla wszystkich kolejnych trenerów, po Jozaku i spółce trudniej zaufać, oddać władzę – mówi nam Adam Dawidziuk, dziennikarz i kibic Legii Warszawa.
Podobnie widzi to też Kuba Majewski.
– Rzeczywiście, najwięcej do powiedzenia za Mioduskiego miała opcja chorwacka. Naściągali hurtowo zawodników, doszło ich w tamtym czasie naprawdę wielu. Działy się rzeczy dziwne – przyznaje w rozmowie z nami. – Taki Eduardo? Jedna sprawa, to forma sportowa. Ale spodziewać się, że w takim wieku, przy takich dokonaniach w poprzednim klubie, on marketingowo przyciągnie kibiców? A takie były założenia. No to mało poważne.
A Eduardo i tak jeszcze nie wyglądał najgorzej.
– Wiadomo, że nie dał tego, czego oczekiwał Jozak, ale nie był jakiś bardzo drogi. Dał asystę, wywalczył karnego. Śmiejemy się czasem, że troszkę się spłacił. Ale Phillips, który dostał ksywę Panasonic – trzy dobre mecze na krzyż. Remy mówił tylko po francusku, a jeszcze tak, że nie potrafili się z nim dogadać inni mówiący po francusku, bo nawijał jakimś slangiem – uśmiecha się Dawidziuk. Ale dodaje, że były i pewne sukcesy. – Transfery Chorwatów to też Antolić i Vesović, którzy drużynie coś dali. Na Antolicia trzeba było co prawda poczekać. No i trzeba przyznać, że obaj mieli takie kontrakty, jakich w Legii dziś nie ma nikt poza Borucem. Skala finansowa wtedy była inna. Kontrakty grubo powyżej 300 tysięcy euro netto. Wielu mówi, że za Chorwatów palono pieniędzmi w piecu.
– Jozak z Kepciją mieli wolną rękę. Ciekawe, że Dariusz Mioduski parę miesięcy wcześniej bardzo zżymał się na menadżerów, a tutaj bardzo korzystał z pomocy menadżerskiej. Legia płaciła potężne prowizje i dawała wysokie kontrakty. Kto dziś pamięta takiego wybitnego gracza jak Mauricio? Rezerwowy z Lazio, Legia nawet nie miała prawa pierwokupu, nie wiadomo po co przyszedł. Legia poniosła za Chorwatów kolosalne straty finansowe. To był początek kłopotów. Brali piłkarzy, których znali, względnie od menadżerów, których znali. Historia większość z nich zweryfikowała. Na dłużej zostali Antolić, Vesović, trochę pograł Cafu, choć był piłkarzem chimerycznym. Jestem pewny, że to wtedy, po Chorwatach, w głowie prezesa Mioduskiego zrodziła się nieufność do oddawania tak dużej władzy w cudze ręce – dodaje Majewski.
Skąd w ogóle pomysł na obu panów?
– Nagła miłość do Chorwatów? Utożsamiam ten ruch generalnie z tym, że Legia coraz mocniej zaznaczała swoją pozycję na rynku międzynarodowym. Nie stricte wynikami, ale choćby na salonach typu ECA. Sądzę, że Chorwaci byli kwestią znajomości wyniesionych stamtąd. Notabene pozycję ECA trzeba policzyć prezesowi Mioduskiemu na plus. To nie jest coś, czym się żyje na co dzień, nie można tego też przeceniać, bo zawsze rządzić będą ci, co mają najwięcej pieniędzy. Ale lepiej być w takim miejscu, niż nie być, w myśl zasady “nic o nas bez nas” – mówi Piotr Kamieniecki z TVP Sport.
Bezpośrednio odpowiedzialny za chorwacki projekt miał być jednak Tomasz Zahorski, który zresztą też sporo stracił na całej operacji. Człowiek, który wówczas był naprawdę bliskim współpracownikiem Dariusza Mioduskiego, po wtopie z Kepciją, Jozakiem i resztą tej ferajny został przerzucony do Legia Training Center.
– Uważam, że z Magierą Mioduski zadziałał wbrew sobie. Dziś śmiejemy się z tej długofalowej wizji, ale był moment, kiedy naprawdę wiązał z Magierą przyszłość. Został jednak omamiony chorwacką wizją przez Tomasza Zahorskiego. To on był wielkim orędownikiem ściągnięcia Chorwatów w miejsce Magiery. Kogo się nie zapyta z osób, które wtedy pracowały w Legii, to rozgrywającym był w tej sprawie Zahorski. To on był tez pomysłodawcą zgrupowania w USA, które nie pomogło drużynie. Zapłacił za błędy, został odsunięty do Legia Training Center. Tutaj trzeba przyznać, że zaangażował się, wykonał wiele cennej pracy, by LTC powstało, trzeba to docenić, bo nie było łatwo. Na pewien czas został odsunięty od ucha prezesa Mioduskiego, ale ciągle kręcił się w tej orbicie. Teraz w pewnym sensie wraca jako jedna z ważniejszych postaci – opowiada Majewski.
– Z Jozakiem pomylono role. Bo przecież gdyby trafił tu w innej roli, mogło wypalić. Nie da się odmówić jego sukcesów w Dinamie, mocnych międzynarodowych kontaktów. Ale program “Pierwsza Praca” nie jest najlepszy w dużym klubie, który co roku musi odnosić sukcesy. Rozmawiałem miesiąc temu z Romeo, on sam ma świadomość tego, jak wiele błędów w Legii popełnił. Ale te błędy są nieuniknione, gdy wchodzisz w nową rolę – mówi Kamieniecki.
Największa władza – największe rozczarowanie. Jeśli spojrzymy na całość z perspektywy władz klubu, możemy się domyślać z jakim trudem przychodziło im później akceptowanie jakiejkolwiek autonomii trenera czy dyrektora sportowego.
DEAN KLAFURIĆ, CZYLI ODLOT
Chorwacki lot od początku był kuriozalny. Mianowanie trenerem wieloletniego dyrektora akademii, sprowadzenie całej tej chorwackiej hałastry, dyrektor sportowy szarżujący na rynku transferowym w sposób, który od początku wydawał się podejrzany. Natomiast nic lepiej nie oddaje klimatu tamtej Legii, niż puenta tej przygody. Jozak poleciał ze stanowiska, bo zwyczajnie musiał z niego polecieć. Co jednak wydarzyło się dalej? Stery przejął jego asystent, Dean Klafurić, który przecież od początku współtworzył ten groteskowy obraz, jakim była ówczesna Legia.
– Klafurić przejął pracę po Jozaku i takie sytuacje różne są postrzegane. Powiem tak: z tego co wiem, do dziś nie mają kontaktu ze sobą. Więc mogły tam być oczekiwania, że jak razem przyszli, razem odejdą. Trzeba pamiętać, że to była jego życiowa szansa, z której po prostu skorzystał – wspomina Piotr Kamieniecki.
Życiowa szansa pojawiła się przede wszystkim dlatego, że planu awaryjnego nie było. Natomiast popularny “Klaf” wyciął władzom klubu numer zdobywając dublet. Według naszych rozmówców, nieco na siłę próbowano uwierzyć, że chorwacki szkoleniowiec po prostu obronił się swoją pracą. Co nie znaczy, że Klafurić miał cokolwiek do gadania. W hierarchii trenerów Mioduskiego, z pewnością zamykał zestawienie.
Dziwaczny eksperyment dobiegł końca. Z czego zapamiętamy Klafuricia?
– Klafurić zaufania nie miał za grosz. Sytuacja była taka, że miał kontrakt do końca sezonu. To nie było tak, że uratował sezon, zdobył Puchar Polski, więc OK, od razu dajmy mu kolejną umowę. Były cztery inne kandydatury, zanim stwierdzono, żeby został. Klafurić został więc trochę z braku laku. Grano wtedy temat między innymi Adriana Guli, Grahama Pottera, Miguela Cardoso – mówi nam Kamieniecki.
– Klafurić został na zasadzie prowizorki, która jakoś wygląda, no to nie psujmy, skoro i tak nie mamy tych, których byśmy chcieli – dopowiada Majewski.
Plusy? Chciał wprowadzać 1-3-5-2, gdy jeszcze nie było to tak popularne. No i jednak gablota, tego nigdy nie można lekceważyć, nawet gdy udział szkoleniowca w całym sukcesie był dość skromny.
Dziś jest już zupełnie jasne, że błędem było zaufanie Kepciji, błędem było zatrudnienie Jozaka i błędem było przekonanie, że skoro Klafurić udanie skończył sezon, to poradzi sobie jako zupełnie samodzielny trener. Natomiast kolejna strategiczna katastrofa to już sposób wymiany “Klafa”. Jak wielokrotnie, w różnych sprawach – od ściany do ściany. Z jednej skrajności w drugą. Za człowieka, który miał świetny kontakt z szatnią zdecydowano się zatrudnić zamordystę i wyposażyć go we władzę, której po nim już nikt w Warszawie nie dostanie.
RICARDO SA PINTO, CZYLI ZAUFANIE KRÓTKOTERMINOWE
Bo Sa Pinto był drugim i jednocześnie ostatnim trenerem zatrudnionym przez Dariusza Mioduskiego, który miał sporo do powiedzenia choćby przy kwestii transferów, ale i pewnych długofalowych decyzji. Jak do tego doszło? Nie wiemy. Nie ma sensu szukać tutaj jakiejś głębi, to po prostu była kolejna decyzja co najmniej nieprzemyślana. Mioduski, któremu można zarzucić dużo, ale nie wybuchowy temperament, zatrudnia trenera, który w każdym kolejnym miejscu pracy zostawiał po sobie całe zastępy skłóconych ze sobą ludzi. We wszystkich pionach, nie tylko w prowadzonych przez siebie drużynach.
Ale że ten ogień z wodą zaczął współpracować – to jeszcze da się wytłumaczyć, Mioduski być może liczył, że Portugalczyk wstrząśnie szatnią, no i pewne niedoskonałości w dziedzinie relacji z podwładnymi zamaskuje porządnym warsztatem. Ale to utrzymanie fascynacji, gdy już wyszło na jaw, że to zwykły furiat?
– Mioduski nie jest typem krzykacza, to na pewno. Zachowanie Sa Pinto go dziwiło. A to autokar za wąski. A to trzeba daleko jechać. Ciągle coś mu się nie podobało. Natomiast on długo chciał wierzyć, że Sa Pinto to nie oszołom. Bo też Portugalczyk czysto warsztatowo nie był zły – może nie był znakomity, ale nie był też fatalny. Wszystko psuł jego charakter. Rzutował na całą pracę. Choć też trzeba pamiętać, że Legia grała brzydko za jego kadencji. Mecze często były męczarniami – wspomina pracę Sa Pinto Kuba Majewski.
– Widać po portugalskich transferach, że Sa Pinto miał władzę. Zrobił duże wrażenie na początku na Mioduskim, ale szczerze, myślałem o tym wielokrotnie i… nie wiem dlaczego. Nie wiem czym. Sa Pinto na pewno potrafił stworzyć pozory w pierwszej chwili. Z czasem wychodziła jego prawdziwa twarz. Zwłaszcza w kontakcie z ludźmi, którzy nie mają prestiżowych stanowisk. Regularnie przegrywał kontakt z kolejnymi ludźmi, bo był jaki był – dodaje z kolei Kamieniecki.
No właśnie. Portugalskie transfery… Tak jak w przypadku Chorwatów, Legia “zachorowała” na konkretny kierunek transferowy, w tym wypadku wymuszony przez trenera. Jasne, wcześniej skala całej tej patologii była większa – bo też Jozak miał Kepciję, tu tak naprawdę nie było komu postawić weta. Natomiast na pewno do zaufania kłótliwemu trenerowi w kwestiach dotyczących drużyny, doszło zaufanie dla jego transferowej intuicji. I władze klubu raz jeszcze na tym zaufaniu się “przejechały”.
Analiza: bilans dokonań Ricardo Sa Pinto
– Sa Pinto miał znacznie mniejszą władzę od Jozaka, bo Jozak korzystał na całym układzie. Ci, którzy decydowali o budowie drużyny, byli “z jednego miotu”. Sa Pinto miał jednak silny charakter, nie znosił sprzeciwu. Jak się kłócił z prezesem, po drugiej stronie korytarza było słychać, a korytarz w Legii ma ze sto metrów. Na pewno Sa Pinto nie dał sobie narzucać z klucza takich kwestii, jakie później dotyczyły legijnych szkoleniowców – mówi nam Adam Dawidziuk. – Transfery Sa Pinto? Portugalski zaciąg. Poza Martinsem to Rocha, Agra, Medeiros. Najlepszy był Medeiros, ale głową był gdzie indziej. Wypożyczyli go z gigantyczną kwotą wykupu, pięć milionów euro. Wiadomo było, że tu nie zostanie. Po Jozakach drużyna była mocno rozbudowana, więc trzeba było też w końcu zmniejszyć kadrę.
Jeśli po Jozakach zaufanie było nadszarpnięte – Sa Pinto już do reszty roztrzaskał ten kredyt. Zwłaszcza, że nawet ci piłkarze, którzy być może mieli szansę się w Warszawie rozwinąć, cierpieli na fatalnej atmosferze w całej szatni.
– Szatnia go nie znosiła. Uważała, że to straszny oszołom i pozer. Było dziwne zachowanie, jak z zegarkiem, który dostał na urodziny. Nigdy go nie nosił. Ale jak przyszło do wywiadu w telewizji, założył. Tuż po wywiadzie zaraz go zdjął. Takie cyrki. Nagrabił sobie też u piłkarzy z większym stażem. Powiem tak, byłem na 0:4 z Wisłą, po którym poleciał. Uważam, że piłkarze mogli coś od siebie w tym meczu dołożyć, żeby go pogonić. Drugi Hasi – przypomina Majewski. – Kumulacja przyszła w Częstochowie. Legia przegrała z Rakowem w Pucharze Polski, Rakowem wówczas pierwszoligowem. Sa Pinto narzekał już na wszystko, na sędziów, na boisko, na coś tam jeszcze. Zachował się tez nieelegancko na konferencji prasowej. Powiedział, że Legia była dużo lepsza. A prawda była taka, że Legia oddała bodaj dwa celne strzały w tym meczu i miała dużo szczęścia, że dobrnęła do dogrywki. Prezes Cygan nie wytrzymał, wyszedł z sali. Potem była słynna kłótnia w klubie, gdzie początkowo według plotek to Mioduski krzyczał na Sa Pinto. A nie prawda, to Portugalczyk tak się darł, że aż ochrona leciała. Pieklił się, że nikt się nie zna na piłce, że on nie ma wsparcia. Bomba została wtedy włączona, zegar tykał.
Co zawiodło tym razem? Chciałoby się napisać – to co zawsze w Legii. Czyli sprawdzono kandydata do pracy, ale w sposób niepełny, ułomny. Zerkając na czysto piłkarskie strony, zapominając o tym, że dosłownie każdy, kto pracował z Sa Pinto może chętnie opowiedzieć, jakiego rodzaju był człowiekiem.
– Rekrutacja w przypadku Sa Pinto całkowicie zawiodła. Mioduski po trenerach lekkiej ręki chciał drugiego Czerczesowa. Z tym, że Czerczesow miał naturalną charyzmę, z której wynikało wszystko inne. A tutaj… nawet nie ma o czym mówić – puentuje Majewski.
Jak szybko Ricardo Sa Pinto w Warszawie się pojawił, tak szybko z niej zniknął. Tak jak i Chorwaci, zostawił po sobie spadek w postaci paru średnich piłkarzy i rosnącej nieufności władz klubu do powierzania trenerom jakichkolwiek zadań.
ALEKSANDAR VUKOVIĆ, CZYLI ZAUFANIE OGRANICZONE
I tu właśnie przechodzimy do polskich trenerów. Pierwszym zatrudnionym przez Dariusza Mioduskiego był Aleksandar Vuković i z perspektywy czasu wydaje się, że trzeba ten ruch porównać do zatrudnienia Ivana Djurdjevicia w Lechu Poznań. Wieloletnie przygotowania, staże, traktowanie pracownika jak wychowanka klubu, który musi przejść przez wszystkie juniorskie szczeble, by potem zadebiutować w dorosłej drużynie. I jeden, i drugi zostali ostatecznie wrzuceni na konia zanim jeszcze na dobre nauczyli się jeździć.
Vuko w Legii sporo wygrał. To nie podlega dyskusji, niektórzy całe trenerskie życie nie zbudują takiego CV. Natomiast za kadencji Vukovicia zmalała pozycja trenera – również dlatego, że faktycznie Serb nie był jeszcze gotowy na w pełni samodzielne decyzje w roli lidera całego klubu.
– Vuko miał sporo do powiedzenia szczególnie na początku, ale potem zaczęły się historie z wciskaniem piłkarzy. Pomyślano, że skoro budujesz sobie trenera, który nie ma doświadczenia, to może trzeba mu… pomóc. Bo niekoniecznie musi mieć we wszystkim rację. Takim momentem przełomowym było wciśnięcie Valencii. Vuko wtedy mocno się zdenerwował. Dla niego priorytetem było przedłużenie kontraktów z Antoliciem i Jędrzejczykiem. To nie tak, że Valencii całkiem nie chciał, ale priorytety były inne. Już Czerczesow powiedział po transferze Hamalainena, że chciał telewizor, a sprowadzili mu drugą lodówkę. Tu podobnie to wyglądało. Vuko najpierw chciał spełnić złożone obietnice o przedłużeniu kontraktów – wspomina Dawidziuk.
Mistrzostwo zrobił, w Europie poległ. Recenzujemy pracę Vukovicia
To początkowe zaufanie zresztą wynikało z podobnych diagnoz co do problemów klubu. Od góry do dołu wszyscy widzieli, czego brakuje w szatni – stąd choćby niepopularne decyzje o niektórych rozstaniach.
– Vuković miał jednak większą władzę niż Michniewicz. Szczególnie na początku cieszył się zaufaniem, wierzono w niego. Chciano dać mu pole pod to, by w Legii urósł. Pamiętajmy, że to za jego rządów odeszli Kuchy, Malarz i Radović. Chodziły głosy, że Rado zostanie w klubie jak Inaki Astiz, będzie łącznikiem, a Vuko go już nie chciał. Nie wstawił się za nim, więc podejmował też mocne decyzje. Pamiętamy też historię Carlitos-Kulenović. Carlitos, ligowa gwiazda, król strzelców. Ale Vuko go odstawił i doprowadził do jego odejścia – zaznacza Majewski.
Vuković przebudował Legię i tych zasług w pierwszym okresie jego pracy nie można lekceważyć. Natomiast trzeba też podkreślić – im dłużej pracował, tym większa była pokusa u góry, by to i owo “usprawnić”.
– Pierwszy poważny symptom za Vuko to sprawa Antolicia. Obiecał mu nowy kontrakt po mistrzostwie, ale temat nie został podjęty. Vuko go bardzo chciał, Radosław Kucharski nie. To był rozdźwięk – zdradza Majewski. – Paradoksalnie Vuko miał większe zaufanie na początku, niż po mistrzostwie. To był już początek końca. Słaby styl dojechania do tytułu. Przegrana w Pucharze Polski 0:3 z Cracovią, która została bardzo źle odebrana w klubie. Zaczęły się wątpliwości. Z Vuko jechano też w Internecie, a w Legii bardzo zwraca się uwagę na opinię publiczną, na to co kibice piszą. To jest aż nieprawdopodobne jak są na to wyczuleni.
– Decydująca u Vuko była Omonia. Ta porażka sprawiła, że uaktywnili się ci, którzy szeptali Mioduskiemu o zbyt małym doświadczeniu Vuko. Mówili, że końcówka sezonu mistrzowskiego była słaba i widać to dalej. Ta przegrana z zespołem Berga, który pozbierał kilkunastu podstarzałych Portugalczyków i Hiszpanów, bardzo zabolała. Zegar zaczął tykać – mówi Majewski.
Całościowo więc trzeba uznać, że to za kadencji Vukovicia zaczął działać układ, w którym Legia trwa do teraz – czyli mocna pozycja dyrektora sportowego i słabnąca z każdym tygodniem pozycja trenera. To sprawdziło się i u Vukovicia, i u Michniewicza – im dłużej pracowali, tym mniej mieli do powiedzenia. Różnica?
– Z Vuko transfery jednak przede wszystkim konsultowano. Nie było tak, że przychodzili zawodnicy bez jego wiedzy albo dowiadywał się o czymś z prasy – gorzko przyznaje Dawidziuk.
CZESŁAW MICHNIEWICZ, CZYLI POSPOLITA NIEUFNOŚĆ
Tutaj wszystko już powiedziano i napisano. Część historii z trylogii Łukasza Olkowicza to niemalże anegdoty. Bo i jak traktować w kategorii innej niż anegdota opowieść o tym, jak klub podaje trenerowi fałszywe nazwiska transferów, by sprawdzić, czy ten nie wynosi ich do prasy. Jak traktować w kategorii innej niż anegdota kulisy transferu Abu Hanny czy wymianę opinii trenera i dyrektora sportowego w kwestii obsady pozycji bramkarza.
– Kwestia środka pola. Od poprzedniej zimy pamiętam, jak Michniewicz mówił, że chce tu piłkarzy mobilnych. Takich, którzy wychodzą do podania, są cały czas w ruchu przy rozegraniu piłki. Wskazywał przykład Bartka Kapustki. I co się stało, do Legii trafili piłkarze, którzy z mobilnością nie mają wiele wspólnego. Tu się mówi o profilach, potrzebach, a potem to idzie w przeciwną stronę. Wymaga się od trenerów budowy drużyny według swojego pomysłu, dając do tego graczy według swojego pomysłu – zauważa Piotr Kamieniecki.
Natomiast nie chcemy się tutaj powtarzać: cały ten specyficzny układ omówiliśmy w naszym programie “Dwaj zgryźliwi tetrycy”.
Najoględniej rzecz ujmując – jeśli faktycznie następnym trenerem Legii ma zostać Marek Papszun, władze klubu muszą mocno przemyśleć, jak ułożyć stosunki na linii szkoleniowiec-dyrektor sportowy-prezes. Bo dotychczas te relacje zwyczajnie stały na głowie.
JACEK MAGIERA, CZYLI NIEUFNOŚĆ INNEGO RODZAJU
Na koniec zostawiliśmy Jacka Magierę, bo być może to właśnie tutaj nastąpiła ta kluczowa zmiana w mentalności Dariusza Mioduskiego. Wchodził do piłki na swój koszt w taki sposób, jak wielu przed nim – z głową pełną idei, z przekonaniem, że w piłce da się praktycznie zastosować wszystkie wcześniejsze piękne teoretyczne wizje z wywiadów. A potem? Łup, łup, łup i po trzeciej porażce trzeba się zastanawiać nad rewolucją.
– Przy Magierze pojawiała się nadzieja, że to będzie trener na lata. Może faktycznie stworzy coś na dłużej. Ale legijna rzeczywistość szybko się zmienia. Nieudane okienka transferowe. Drużyna się rozeszła dość mocno. Kłopotami zawsze najłatwiej obciążyć trenera, nawet jeśli wiele się dzieje innych spraw, a potrafi się dziać – mówi Piotr Kamieniecki. Adam Dawidziuk szybko uzupełnia, co się wtedy właściwie działo. – Kwiecień, zmiana właścicielska. Powrót Radka Kucharakiego, a jeszcze był Michał Żewłakow. Jedni piłkarze przychodzą, inni odchodzą.
Do tego jeszcze ta aura, że część pracowników klubu jest tak mocno związana z ustępującym prezesem, że po prostu pójdzie za nim. Mioduski nie planował rewolucji, nie chciał jej, ba, zdawało się, że faktycznie wierzy w Jacka Magierę. Natomiast wówczas cały klub sprawiał wrażenie, że w miejsce litery L z herbu pojawiła się ta biała, na niebieskim tle, charakterystyczna dla samochodów nauki jazdy. To normalne i zrozumiałe, natomiast też wyczuwalne w pierwszych decyzjach.
– Magiera… Błędem trenerów, którzy emocjonalnie są związani z klubem jest moim zdaniem to, że nie potrafią się mocniej przeciwstawić temu, co dzieje się w klubie. Nie może być tak, że trener dostaje piłkarzy, o których nie słyszał. Widzi na korytarzu człowieka, pyta kto to, a to nowy piłkarz. Moim zdaniem to był błąd Jacka – na za wiele wtedy się zgadzał. Z drugiej strony, musiał. Wiedział, że zapewnienia Mioduskiego w sprawie nowego kontraktu są medialne, bo rozmawiałem z nim wtedy i mówił, że nikt z nim nie rozmawiał. Potem mecze eliminacji… Było ogromne parcie na kolejny awans do Ligi Mistrzów. Liga Europy to było minimum. Pamiętam z meczu z Sheriffem u siebie, jak przerażeni po remisie byli działacze Legii. Pewnie też ze względów finansowych – wspomina Majewski.
Miłość szybko zgasła, długofalowe wizje odłożono na półkę. Mioduski postawił na Chorwatów, resztę już znamy.
***
Czyli tak – za rządów Dariusza Mioduskiego mieliśmy do czynienia z siedmioma trenerami, z których sześciu to ludzie zatrudnieni już przez nowego prezesa. Najwięcej zaufania mieli zagraniczni szkoleniowcy, najpierw cała chorwacka banda, potem Sa Pinto. Symptomy braku zaufania do trenerów? Pojawiały się już za Vukovicia, przybrały na sile w okresie panowania Michniewicza. Teraz Legia znów ma się wywrócić do góry nogami – bo kto zna Marka Papszuna, ten wie, że to człowiek przede wszystkim niezależny, znający swoją wartość i dbający o autonomię.
– Jeśli nie dostanie dużej władzy, to nie ma sensu go ściągać. Pion sportowy, proces decyzyjności, musiałby się zmienić o 180 stopni, jeśli ktoś chce z Papszunem tworzyć ten projekt – mówi Kamieniecki.
– Nie wyobrażam sobie, żeby nie dostał dużej władzy. Ale wciąż nie wiem, czy jesteśmy w Polsce gotowi na angielski sposób prowadzenia klubu. Na jego miejscu zbudowałbym cały sztab ludzi, z którymi będę w Legii współpracował. Również w kwestii sprowadzania zawodników. Jeśli Legia ma mieć duże ambicje, to musi mieć rozbudowany system sprowadzania graczy, oceniania ich, pod naprawdę każdym względem. Nie trzeba być, jak mawiał Franek Smuda, Alfą i Romeą, by biorąc Jakszibojewa, Muzułmanina z Uzbekistanu, nie domyślić się, że on może tu czuć się źle. To nie jest takie proste, że jak Abu Hanna zagrał z Zorią w Lidze Europy, to będzie koniecznie dobry. W innej taktyce, przy innym szkoleniowcu. Nie porównasz tego nigdy jeden do jednego – dodaje Dawidziuk.
– Wciąż nie wyobrażam sobie jak by to miało wyglądać. Znając prezesa Mioduskiego, musiałby odkleić się od klubu. Ale nie może, bo jest potrzebny do codziennej jego działalności. Musiałby wyznaczyć innego prezesa. Musiałyby zajść kolosalne zmiany strukturalne w klubie. W każdym razie, Legia znajduje się w stanie permanentnej personalnej rewolucji. Non stop coś się dzieje – puentuje Majewski.
Powrót do punktu wyjścia? Tylko zamiast Jozaka i Kepciji bardziej godni zaufania Papszun i Tomczyk? Ale czy na takie rozwiązanie wystarczy legionistom cierpliwości? Czy na takie rozwiązanie – czyli też usunięcie się w cień w procesie budowy drużyny – pozwoli ego?
LESZEK MILEWSKI, JAKUB OLKIEWICZ
CZYTAJ TAKŻE:
- Legia? Nie mam broni
- Który stoper Zagłębia Lubin jest najgorszy? Wybieramy „Miedzianego Kasztana”!
- Juanmi – piłkarz z odzysku
Fot.FotoPyK