Reklama

Saul Alvarez – mistrz o kilku obliczach

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

11 listopada 2021, 17:53 • 24 min czytania 10 komentarzy

To postać niejednoznaczna. Z jednej strony ringowy geniusz, który stylem walki rozkochał w sobie miliony widzów. Poza ringiem wspiera wiele akcji charytatywnych, choć się z tym nie afiszuje. Jak twierdzi, pomaga bo może, nie robi tego dla blasku fleszy. Prywatnie jest kochającym ojcem trójki dzieci. Ponadto, to sprawny biznesmen. Z drugiej strony, wielu ekspertów uważa, że powinien mieć zapisaną w rekordzie co najmniej jedną porażkę więcej. Do tego ma w życiorysie epizod związany z dopingiem. Jedno jest pewne – obok Saula Alvareza (57-1-2, 39 KO) żaden fan boksu nie przechodzi obojętnie.

Saul Alvarez – mistrz o kilku obliczach

Król nie tylko w nowej kategorii

W niedzielny poranek pięściarz z Guadalajary umocnił się na pozycji lidera rankingu zawodników bez podziału na kategorie wagowe. Osiem ostatnich wygranych walk oraz miano niepokonanego (przynajmniej na papierze) pięściarza od 2013 roku mówi samo za siebie. Co na mistrzowskim poziomie jest dziś niespotykane, w ciągu niespełna dwunastu miesięcy stoczył aż cztery pojedynki. Tylko tyle zajęło mu zunifikowanie wszystkich najważniejszych tytułów w wadze superśredniej. Choć trudno umieścić akurat tę kategorię wśród obecnie najlepiej obsadzonych, to wrażenie robi sam styl, w jakim Cinnamon tego dokonał. Tym bardziej, że odkąd w boksie mamy do czynienia z erą czterech federacji – czyli od końca lat osiemdziesiątych – tylko sześciu zawodnikom udało się dokonać sztuki zunifikowania wszystkich pasów. Lecz akurat w kategorii superśredniej nie zrobił tego jeszcze nikt. Aż do tej pory.

To było wydarzenie potwierdzające absolutną dominację ryżego Meksykanina. Caleb Plant (21-1, 12 KO) zaprezentował się nieźle. Alvarez miał problemy, aby celnie trafić swojego rywala, Amerykanin okazał się bardzo śliskim przeciwnikiem. Lecz sam nie robił wiele, by jakkolwiek zagrozić faworytowi. Ot, jakby jego przewodnią, a może nawet i jedyną myślą było zapobiec przed wyrządzeniem sobie większej krzywdy.

O przebiegu i atmosferze tego pojedynku opowiada nam Albert Sosnowski: – Plant walczył na warunkach Canelo. Cała otoczka – jak na przykład awantura na konferencji – spowodowała, że Plant wyszedł na tym bardzo dobrze finansowo. Widzieliśmy jego zachowanie na końcu walki, dialog w dziewiątej rundzie z Alvarezem dotyczący tego, jak on wygląda w tym pojedynku [Plant zagadał do rywala, że to niezła walka i szanuje jego umiejętności – dop. red]. To pokazywało, że przygotował dobrą formę, ale to jednak nie jest zawodnik tego samego poziomu, co Canelo, który z walki na walkę jest niesamowity.

Reklama

Pojedynek zakończył się zgodnie z przewidywaniami. Sweethands z rundy na rundę oddychał coraz ciężej, aż w końcu nieustannie napierający Cinnamon dopadł go w jedenastej odsłonie. Najpierw posłał go na deski dwoma podbródkowymi, a kiedy ten wyraźnie zamroczony zdołał wstać, Alvarez błyskawicznie do niego doskoczył i zakończył pojedynek kanonadą ciosów. Meksykanin pokazał cały wachlarz swoich ogromnych umiejętności.

– Jego fenomen polega na tym, że niesamowicie „skraca” ring, dąży do otwartej walki i bardzo mocno wierzy w siłę swoich ciosów, których powtórzeń robi dziesiątki, jeżeli nie setki tysięcy na treningach. W dodatku jego obrona jest tak szczelna, że nikt nie może go trafić. To połączenie daje mu ogromną pewność siebie. Saul szuka celnych uderzeń, wywiera presję, podchodzi do przeciwnika. Posiada właściwy timing. Kiedy trafi, od razu jest w stanie ponowić akcję. Widzieliśmy to w walce z Plantem. Gdy miał go na deskach, po wznowieniu sędziego momentalnie „skrócił” ring o połowę. Nie czekał aż przeciwnik dojdzie do siebie, tylko po prostu był przy nim – komentuje „Dragon” Sosnowski.

W celu znalezienia przyczyn dominacji Canelo naszym zdaniem należy cofnąć się do 2013. Tego jedynego razu, kiedy schodził z ringu pokonany. Porażkę zadał mu nie kto inny, jak Floyd Mayweather Junior. Jednak bolesna lekcja udzielona Alvarezowi przez Pretty Boya wykraczała daleko poza to, co działo się pomiędzy linami.

Walczy się tak, jak się przeciwnikowi pozwala

Można powiedzieć wiele złego o Mayweatherze. Że to krzykliwy pozer, którego styl bycia trudno nawet zaakceptować, a tym bardziej polubić. Że dziś za odpowiednią sumę, składającą się z wielu zer, pewnie zgodziłby się dać pokazową walkę chociażby z cyrkowym kangurem. W końcu na liście jego „ofiar” znaleźli się już dwudziestoletni japoński kickboxer z wagi muszej oraz youtuber Logan Paul.

Nawet jego ostatnia zawodowa walka była niczym więcej, jak skokiem na kasę. Z całym szacunkiem do Conora McGregora jako mistrza UFC, ale większe szanse z Floydem miałby nawet w bierki, i to gdyby sam zgodził się grać z zamkniętymi oczami i w zimowych rękawiczkach. Takich z jednym palcem. Ale nie w boksie, gdzie Money obijał go przez dziesięć rund. Do czasu, aż Pięknisiowi się to znudziło i zostało wyświetlonych wystarczająco dużo reklam w przerwach. Wtedy zakończył zabawę z czystym sumieniem i pełnym portfelem.

Reklama

Floyd nie dał żadnych szans również Manny’emu Pacquiao – swojemu największemu, lecz przez bardzo długi czas zaledwie korespondencyjnemu przeciwnikowi. Ostatecznie do walki doszło w 2015 roku. Filipińczyk absolutny szczyt formy miał już za sobą, a całe wydarzenie zostało zorganizowane po spełnieniu szeregu warunków postawionych przez Amerykanina. Na czele z zagwarantowaniem sobie większej części zysków ze sprzedaży praw telewizyjnych do walki. Dwa lata wcześniej w podobny sposób szczwany lis załatwił złote dziecko meksykańskiego boksu. Był nim zaledwie dwudziestotrzyletni Saul Alvarez.

Pojedynek został przeprowadzony w umownym limicie 152 funtów – o dwóch mniej, niż wynosi górny limit kategorii superpółśredniej. Wydawać by się mogło, że niecały kilogram to niewiele, lecz w tak niskiej kategorii wagowej ma to ogromne znaczenie. Zwłaszcza dla takiego typu zawodnika jak Alvarez, który naturalnie jest nieco cięższy. W jeden dzień pomiędzy oficjalnym ważeniem a pojedynkiem potrafi przybrać dodatkowych kilka funtów, przez co dominuje nad przeciwnikami swoją siłą. Jednak im bardziej restrykcyjnie musiał trzymać wagę przed pojedynkiem, tym bardziej jej nagłe zwiększenie odbijało się na kondycji. Między innymi przez to oraz swój defensywny styl, Floyd w ringu był dla niego nieuchwytny. Bezlitośnie wypunktował Alvareza, choć wygrał decyzją większości, a nie wszystkich sędziów. Sobie tylko znanym sposobem pani sędzia CJ Ross widziała remis w tej walce, więc niesmak po werdykcie był, ale na szczęście obyło się bez skandalu.

Gaże obu pięściarzy również stanowiły przepaść. Mayweather skasował grubo ponad 40 milionów dolarów. Konto Alvareza zasiliło „zaledwie” 12 milionów zielonych. Z dzisiejszej perspektywy byłaby to propozycja, nad którą Meksykanin pochyliłby się wyłącznie, gdyby po przeczytaniu jej warunków brzuch aż tak bardzo rozbolał go od śmiechu. Lecz osiem lat temu, w walce z królem rankingu p4p, jego obóz mógł tylko dziękować za wypłatę życia, na każdy warunek Floyda odpowiadając „si senor”.

Jak wiele z perspektywy czasu znaczy dla pięściarza z Guadalajary pojedynek z Moneyem, tłumaczy Kacper Bartosiak, którego możecie kojarzyć z magazynu W Ringu, emitowanego na Kanale Sportowym:– Walka z Floydem to lekcja, którą należy rozumieć wielotorowo. Saul pierwszy raz spotkał się z tak niewygodnym stylem i bardzo rozwinął się boksersko od tamtej walki. Amerykanin dobrze go też rozszyfrował, wyciągając do umownego limitu 152 funtów, którego zrobienie graniczyło z cudem. Alvarez dał dobrą walkę, lecz Floyd do perfekcji rozegrał wszystkie mocne karty, które posiadał.

Pięściarz po prostu wyciągnął wnioski ze swojej jedynej porażki. Nazwisko Mayweathera elektryzowało kibiców, lecz Canelo również przekonał się o sile swojej marki. Meksyk kocha boks, a Saul zaczynał rozkochiwać w sobie Meksyk. Pojedynek rozszedł się w liczbie 2 200 000 sprzedanych abonamentów PPV. Spośród wcześniejszych walk Floyda tylko starcia z Oscarem de la Hoyą i Rickym Hattonem zrobiły lepsze liczby.

Canelo wciąż miał za sobą rzeszę fanów. A to oznaczało, że generował pieniądze. Jego obóz musiał tylko mądrze go prowadzić i dobierać odpowiednich przeciwników. Wciąż liczących się w stawce, ale nie będących w absolutnym szczycie formy.

Bartosiak dodaje do tego jeszcze jeden aspekt: – Bardziej od samego doboru rywali rzuca mi się w oczy coś, co Floyd opanował do perfekcji: dyktowanie warunków, kiedy podczas wydarzenia jesteś większą częścią równania. Canelo wykorzystuje to wręcz w bezwzględny sposób. Spójrzmy na jego podbój kategorii superśredniej. Pierwsza walka nastąpiła z Callumem Smithem. Na papierze wygląda fajnie: Smith jest numerem jeden w tym limicie, ma dodatkowo prestiżowy pas The Ring. Z tym, że Canelo dał mu cztery i pół tygodnia na przygotowanie do walki. Ale nikt o tym już nie pamięta! Oczywiście, Alvarez wysoko wygrał tę walkę i pewnie wygrałby w każdych warunkach. Jednak to są drobne rzeczy wynikające z rozumienia biznesowego, które w trakcie kariery Canelo dość mocno się zmieniło.

Alvarez zrozumiał, że wynik walki bokserskiej nie zawsze zależy wyłącznie od ciężkiej harówki na treningach. Nie można zaniedbywać żadnego elementu, który może wpłynąć na ostateczny rezultat. A już tym bardziej pozostawić pole manewru przeciwnikowi i jego grupie promotorskiej. Bo zwykle wygrywa ten bokser, na kogo warunkach rozgrywane są pojedynki. I nie chodzi tu wyłącznie o warunki, jakie pięściarz będzie dyktował podczas samej walki – choć oczywiście one są najistotniejsze.

Mix umiejętności i kontrowersji

Po przegranej z Mayweatherem promowany przez Oscara de la Hoyę Alvarez konsekwentnie realizował plan gry na własnych zasadach. Pokonał między innymi Erislandy Larę i Miguela Cotto. Z Kubańczykiem wynik walki mógł pójść w obie strony. Z kolei z Cotto zdaniem obserwatorów zwyciężył, lecz z pewnością nie tak wysoko, jak na kartach punktowych. Wywalczył wtedy pas WBC wagi średniej, choć obaj ustalili umowny limit 155 funtów.

Tu należy się pewne wyjaśnienie. Nie zamierzamy tworzyć teorii spiskowych, jakoby Saul Alvarez w każdej walce był wręcz przepychany przez sędziów. Nie – wygrywał przede wszystkim dlatego, że to znakomity pięściarz. Według wielu kibiców i ekspertów, obecnie najlepszy na świecie. W większości pojedynków zdominował swoich przeciwników.

Choć boks jest bardzo brudnym sportem – nad czym ubolewamy – to nie sugerujemy również, że obóz Canelo dbał o swojego pupila przekupując sędziów. W tej dyscyplinie sportu, czy nam się to podoba czy nie, na poczynania bardziej medialnego pięściarza sędziowie spoglądają przychylniejszym okiem. Inna sprawa to sam styl boksera z Guadalajary, który nieustannie prze do przodu i wywiera presję. On może się podobać, lecz wśród sędziów potrafi nieco zakrzywić obraz pojedynku. Na przykład, kiedy następne ciosy lądują na gardzie rywala lub prują powietrze, takie ataki nie powinny zapewniać pięściarzowi wygranych rund. Lecz często bywa odwrotnie.

Zdobywając pas WBC wagi średniej, Meksykanin wkroczył na niebezpieczne terytorium. Giennadij Giennadijewicz Gołowkin był zdecydowanie najlepszym pięściarzem tej kategorii wagowej. W przeciwieństwie do Canelo, wówczas trzydziestotrzyletni Kazach w bokserskiej elicie zameldował się stosunkowo późno. Lecz kiedy już to uczynił, demolował dosłownie każdego przeciwnika, jakiego rzucono mu na pożarcie. Na jego biodrach spoczywały pasy federacji WBA oraz IBO, a dodatkowo był posiadaczem tytułu tymczasowego mistrza WBC. To czyniło go głównym pretendentem do walki o pas dzierżony przez Alvareza.

– Nie boję się żadnego zawodnika. GGG jest świetnym pięściarzem i moim przyjacielem. Szanuję go, ale jeśli będziemy walczyć, to w mojej naturalnej kategorii wagowej [czyli 155, nie 160 funtów, jak wynosi limit wagi średniej – dop. red.]. Jestem mistrzem. Nie muszę robić tego, co on chce – głosił Canelo po walce z Cotto.

Tekst o przyjaźni stanowił kurtuazję, a obu zawodników nie łączyły żadne relacje. Ale i tak z dzisiejszej perspektywy powyższa wypowiedź brzmi, jakby pochodziła z alternatywnej rzeczywistości. Kilka lat później Canelo powie o Kazachu:- Był jedną z tych osób, której najbardziej chciałem uciąć łeb.

Choć Saul deklarował chęć starcia z Gołowkinem, to jego czyny sugerowały coś innego. Meksykanin cierpliwie czekał nawet na delikatny spadek formy rywala, samemu nie kwapiąc się do szybkiego wyjścia z nim do ringu. Sama walka doszła do skutku, lecz dopiero we wrześniu 2017 roku. Pół roku po tym, jak Kazach stoczył wyrównany pojedynek z Danielem Jackobsem, choć przed nim wszyscy spodziewali się łatwej wygranej GGG.

W międzyczasie Alvarez sprawdził, jak będzie się czuł w wyższej wadze. W umownym limicie 164 funtów zaboksował z Julio Cesarem Chavezem Juniorem – synem legendy, uważanej za najlepszego boksera w historii Meksyku. Choć Chavez Junior nie był nawet w połowie tak dobry jak jego ojciec – wcześniej pokonał go między innymi nasz Andrzej Fonfara – to walka została sprzedana jako pojedynek o serca i dusze meksykańskich fanów i była ważnym testem dla Canelo. Kiedy próba wypadła pomyślnie, Cinnamon mógł rzucić wyzwanie Gołowkinowi.

Lecz Kazach udowodnił, że pogłoski o jego powolnym przechodzeniu na drugą stronę rzeki są przedwczesne. Obydwaj stworzyli świetne widowisko, a sama walka była bardzo wyrównana. Jednak ostatecznie, w kluczowych momentach to pięściarz z Karagandy zdawał się przeważać. Chociaż był minimalnie mniej skuteczny w swoich atakach, to sumarycznie wciąż zadał więcej celnych ciosów od Meksykanina.

Po ostatnim gongu sędzia Dave Moretti wytypował wynik 115-113 dla Gołowkina. Don Trella widział remis po 114. Tę kartę punktową – przy odrobinie dobrej woli – dało się jeszcze jakkolwiek wybronić. Wtedy show skradła Adalaide Byrd, która… widziała zwycięstwo Alvareza. I to w stosunku aż 118-110, tak jakby zdominował on Kazacha w ringu! Przy braku zgodności trójki sędziowskiej wynik był remisowy, lecz postronni obserwatorzy byli zgodni co do tego, że Byrd wypaczyła rezultat, a zwycięstwo bardziej należało się Gołowkinowi.

Przy takim obrocie spraw rewanż był obowiązkiem. Doszło do niego niemalże równo rok później. Magazyn The Ring uznał ten rewanż za najlepszy pojedynek 2018 roku. Tym razem sędziowie orzekli niejednogłośne zwycięstwo Meksykanina, choć na szczęście pani Byrd już nie było w tym składzie. Chociaż wynik ponownie był szeroko komentowany, to jednak trudno nazwać go kontrowersyjnym. Druga walka stała na wybitnym poziomie i była jeszcze bardziej wyrównana od pierwszej.

– Obie walki były świetne, choć jestem zwolennikiem punktowania pojedynków na gorąco. Później, kiedy poznajemy całą historię, to zmienia sposób patrzenia na pewne rzeczy. Pamiętam, że mi w obu starciach wyszło 115-113 dla Gołowkina. Lecz choć punkty są takie same, to w pierwszej walce zwycięstwo Kazacha było dość wyraźne. W drugiej sporo rund mogło pójść w jedną bądź drugą stronę. Na kartach punktowych wszystko ważyło się do ostatniego starcia. Jeżeli Kazach został skrzywdzony, to w pierwszym pojedynku, który powinien wygrać – komentuje Bartosiak.

Zatem Canelo miał swój wielki rewanż z renomowanym przeciwnikiem. Zwycięstwo cenniejsze tym bardziej, że przed pojedynkiem pomiędzy oboma pięściarzami panowała już atmosfera jawnej wrogości. Pierwotnie walka miała odbyć się nie we wrześniu 2018 roku, kiedy to wypada Święto Niepodległości Meksyku, lecz nieco wcześniej – 5 maja. Dokładnie w drugie z najważniejszych świąt obchodzonych przez Meksykanów, Cinco de Mayo.

Lecz przed pierwotnym terminem rewanżu obóz GGG doprowadził do testów na obecność niedozwolonych substancji. Co ważne w całej historii, naciski ekipy Gołowkina poskutkowały tym, że badania zostały przeprowadzone wcześniej niż zakładano. I Canelo wpadł. W jego organizmie wykryto klenbuterol, środek poprawiający wydolność organizmu oraz odpowiedzialny za… zbijanie wagi. W obliczu faktu, że Meksykanin jak nikt inny potrafił manipulować masą ciała, wykrycie akurat tej substancji stanowiło poważny zarzut. Jego rywal nie przebierał w słowach, jasno dając do zrozumienia, że walczy z pięściarzem jadącym na dopingu. Canelo zaś bronił się, że ilości klenbuterolu były śladowe, a spowodowała to… meksykańska wołowina, która często jest faszerowana tym środkiem podczas hodowli. Choć kropki można było połączyć w niekorzystny dla boksera, ale zupełnie logiczny ciąg. Ilości były śladowe, gdyż przez niespodziewaną wcześniejszą kontrolę nie zdołał do końca oczyścić organizmu.

Jeżeli w tym momencie liczycie na zawiłą historię osadzoną w realiach dobrego thrillera, w którym z jednej strony wybitny pięściarz przez długie lata walczy o swoje dobre imię, a z drugiej cała sprawa jest drobiazgowo badana, doprowadzając na przykład do odkrycia wręcz systemowego dopingu w boksie, to srogo się zawiedziecie. Wprawdzie było kilka głośnych protestów wielu bokserów, którzy nie stali po stronie Meksykanina. Promotor Eddie Hearn nawet głosił tezy, że Alvarez po tej wpadce już nigdy nie odbuduje reputacji. Natomiast federacje WBA i WBC uznały, że bokser mówi prawdę. Tak po prostu. Bez żadnych dochodzeń. Otrzymał symboliczną karę – pół roku zawieszenia. Dla pięściarza, który i tak walczył dwa razy w roku, taka absencja znaczyła tyle, co nic.

– Doceniając klasę pięściarską Canelo – jego sportowy kunszt i to, jak rozwinął się jako pięściarz – nie jest on człowiekiem wolnym od zachowań, których nie da się obronić. W świetle tego, co dowiedzieliśmy się później, dla mnie sprawa z dopingiem jest jasna. Nie wierzę w meksykańską wołowinę, bo w kolejnych miesiącach wpadało kilku innych rodaków Canelo – również z jego teamu. Nie tylko na klenbuterolu, na którym on wpadł. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że odpowiednia suplementacja jest elementem planu przygotowań. Nie twierdzę, że zawsze jest nielegalna, lecz w tym przypadku są podstawy by przypuszczać, że Alvarez ma coś za uszami. To sytuacja zerojedynkowa – mówi nam Bartosiak, po czym dodaje:

– Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, jak zostało to zamiecione pod dywan. Dostał najmniejszą możliwą karę, a wszystkie organy, które powinny rzetelnie wyjaśnić jak do tego doszło, po prostu przyjęły jego wersję za pewnik. Nikomu nie było na rękę, by badać genezę tej sytuacji. On wiele nie stracił na tym zamieszaniu. Pamiętam wypowiedź Eddiego Hearna, który mówił, że reputacja Canelo jest skończona. Minęły dwa lata, a Hearn promuje walki Alvareza i razem robią sobie zdjęcia. Niestety, tak wygląda ten biznes. O tym pamiętają tylko niektórzy, jednak Alvarez nie jest do końca kryształową postacią i nigdy taką nie będzie.

Canelo wówczas znajdował się w czołówce rankingu bez podziału na kategorie wagowe. Był kurą znoszącą złote jaja. Mówimy tu o naprawdę horrendalnych kwotach. Zaraz po rewanżu z Gołowkinem grupa Golden Boy podpisała gigantyczny kontrakt z DAZN. Zgodnie z nim Meksykanin miał w ciągu pięciu lat wystąpić w jedenastu walkach, za które zgarnąłby aż 365 milionów dolarów. On – chłopak, który przecież nawet nie ukończył szkoły podstawowej.

„Będziesz bokserem, nie sprzedawcą lodów”

Juanacatlan, rok 1995. Małe, zaledwie dziesięciotysięczne miasteczko pełni rolę miejscowości wypoczynkowej, w której wolny czas spędzają mieszkańcy Guadalajary – stolicy meksykańskiego stanu Jalisco. Przez mieścinę przepływa rzeka Santiago, na której to z kolei znajduje się malowniczo wyglądający wodospad. Dla stołecznych to idealne miejsce na odpoczynek od wielkomiejskiego zgiełku oraz problemów codziennego życia. A te w kraju, na terenach którego niegdyś rozprzestrzeniały się imperia Azteków i Majów, były ogromne. Meksyk właśnie pogrążył się w ogromnym kryzysie finansowym, którego skutkami były inflacja i potężne bezrobocie.

W takich warunkach do Juanacatlan przybywa Santos Alvarez wraz z żoną, Aną Marią Barragan. Pobrali się pomimo początkowego sprzeciwu swych rodzin, gdyż oboje są spokrewnieni. Familia obawiała się, czy w razie potencjalnego potomstwa nie urodzi się ono z wadami genetycznymi. Jednak ich małżeństwo zaowocowało ośmiorgiem zdrowych dzieci. W tym najmłodszym Saulem, który w momencie przeprowadzki miał pięć lat.

Senior Alvarez był człowiekiem czynu. Aby utrzymać rodzinę, w swej farmie założył skromną manufakturę, w której wytwarzał lody. Wszyscy synowie pomagali mu w pracy tak, by rodzina mogła związać koniec z końcem. Nie ominęło to również Saula, który jako dziecko chodził po ulicach i sprzedawał wytworzony produkt. Lecz w ówczesnym Meksyku zatrudnianie własnych dzieci nie wyróżniało specjalnie rodziny Alvarezów od innych familii. Takie były warunki w kraju – pracujesz albo głodujesz.

– Było ciężko, w domu było nas ośmioro. Tata całymi dniami pracował w lodziarni. Byliśmy biedni, ale nigdy nie zdarzyło się, byśmy nie mieli co zjeść. Dziś ludzie pytają mnie, czy cierpiałem w dzieciństwie. Nie, nie cierpiałem. Oczywiście, nie miałem wiele, lecz nie znałem innego życia – mówił w wywiadzie udzielonym Grahamowi Bensingerowi.

Poza tym, był normalnym dzieckiem. Żywym, uwielbiającym bawić się z rówieśnikami, ale przy tym kochającym zwierzęta – w szczególności konie, na których szybko nauczył się jeździć. Bardziej od nich miłował chyba tylko boks, którym miał się od kogo zarazić. Tę dyscyplinę uprawiał każdy z sześciu braci Alvareza. Czy może zatem dziwić, że pierwszym idolem Saula został Rigoberto – jego najstarszy brat, którego w debiucie Cinnamon dopingował? To Rigoberto jako pierwszy dostrzegł ogromny talent najmłodszego członka rodziny i nastawił go na boks. Kiedy zobaczył jego naturalne ruchy, powiedział tylko:- Będziesz bokserem, nie sprzedawcą lodów.

Nowa pasja bez reszty pochłonęła dzieciaka, choć nie wszyscy byli zadowoleni z tego powodu. Jego ojciec był osobą twardo stąpającą po ziemi. Nie chciał, żeby syn marnował czas na treningi. Wolał, aby Enchilado – jak od koloru włosów oraz porywistego charakteru nazywali go rówieśnicy – skupił się na szkole, a później pomagał mu w pracy. Początkowo wręcz całkowicie zakazał najmłodszemu synowi treningów, lecz to nic nie mogło zmienić.

– Tata był wściekły. Nie chciał żebym został bokserem. A ja uciekałem z pracy aby potrenować. Wiele razy mnie za to karał. Pewnego dnia powiedziałem mu „Wiesz co? Możesz się złościć i mnie bić, ale czegokolwiek byś nie zrobił, nie zrezygnuję z boksu – wspomina Alvarez.

Staremu Santosowi nie pozostało nic innego, jak wypracować z synem kompromis i pozwolić mu na treningi, jednak w ograniczonym czasie tak, by nie zaniedbywał obowiązków. Lecz choć Saul kochał i szanował ojca – zdecydował się przy nim pozostać kiedy ten rozwiódł się z matką – to nie do końca przestrzegał zaproponowanego układu. W niedługim czasie po prostu porzucił szkołę, poświęcając się jeszcze bardziej pięściarstwu.

A rozwijał się w błyskawicznym tempie. Jego pierwszym trenerem był Rigoberto. Szybko zdał on sobie sprawę, że może nauczyć brata podstaw, lecz w obliczu talentu Saula będzie mu potrzebny szkoleniowiec z prawdziwego zdarzenia. I tak zaprowadził młokosa do szkoły bokserskiej, w której trenerem był Jose „Chepo” Reynoso. Wraz z synem Eddym prowadzą oni Canelo do dziś.

Doświadczony Chepo prędko zorientował się, jak wielki potencjał drzemie w chłopaku wyśmiewanym przez rówieśników za swój wybitnie niemeksykański wygląd. Saul był diamentem, który należało tylko oszlifować. W dodatku, choć był niesfornym dzieckiem, to wyniósł z domu dobre wartości – na czele z byciem poczuciem odpowiedzialności i zapałem do pracy. Te cechy w połączeniu z naturalnym talentem błyskawicznie procentowały na ringu. W czasach amatorskich Saul łatwo rozprawiał się z większością przeciwników. Był tak dobry, że Chepo zaczynał mieć trudności ze znalezieniem chętnych, którzy chcieliby z nim walczyć.

– Wszyscy się go bali, nie było dla niego przeciwników. Kiedyś powiedziałem mojemu przyjacielowi, który również był trenerem „Hej, zestaw z kimś Canelito.” Tak go nazywałem, kiedy był mniejszy i młodszy. Odpowiedział mi „Nie ma mowy, on wszystkich nokautuje.” Ostatecznie się zgodził, wystawiając chłopaka, który był o dwadzieścia kilo cięższy. Powiedział również, abym przekazał Saulowi, by ten nie uderzał z pełną siłą. Tak też zrobiłem. Saul znokautował tego chłopaka w trzeciej rundzie – wspomina Reynoso.

W 2005 roku wywalczył krajowe mistrzostwo juniorów, za które miał otrzymać skromne, comiesięczne stypendium. Ale meksykańska federacja boksu nigdy mu takowego nie wysłała. W dodatku przeciwnicy jeszcze bardziej zaczęli go unikać. Trenował, ale nie walczył, stąd trenerzy podjęli ryzykowną decyzję, rzucając piętnastolatka na zawodowe ringi.

W debiucie Alvarez zwyciężył przez techniczny nokaut.

Kto dobierze się do meksykańskiego złota?

Kiedyś kombinował, skąd wziąć pieniądze na utrzymanie rodziny. Nie miał czasu na użalanie się nad sobą zwłaszcza, że szybko został ojcem. Jego pierwsza córka przyszła na świat, kiedy pięściarz miał siedemnaście lat. Ogólnie doczekał się trójki dzieci… z trzema różnymi kobietami. Swoją drogą, wraz z wiekiem zmieniło się jego podejście do wychowania potomstwa. Na początku, kiedy zaczął już dobrze zarabiać, niczego nie odmawiał swej najstarszej córce. Dopiero z czasem doszedł do wniosku, że spełnianie każdej zachcianki dziecka tylko zniszczy jego charakter. Oczywiście, bardzo dba o swoje potomstwo, lecz obecnie woli kupować im prezenty wtedy, kiedy rzeczywiście na to zasłużą.

Dziś, szesnaście lat po swojej pierwszej profesjonalnej walce, znajduje się na bokserskim szczycie. Chłopak bez szkoły, który sprzedawał lody na ulicy by mieć za co żyć, teraz mieszka w ogromnej willi. Ma tam własną stadninę koni, gdyż od dzieciństwa uwielbia te zwierzęta. W jego garażu znajduje się cała flota pojazdów, na którą składa się między innymi kilkanaście motocykli, Mercedes klasy G, Lamborghini, Rolls-Royce czy Ferrari Testarossa. Tym ostatnim nigdy nawet nie jeździł. Po prostu pamięta ten samochód z filmów, które oglądał za młodu. W wolnym czasie gra w pokera, golfa albo jeździ buggy po okolicznych bezdrożach. Jest prawdziwym królem życia, lecz bynajmniej nie przepuszcza wszystkich pieniędzy na siebie i swój dwór. Canelo wpiera dużo akcji charytatywnych, choć mówi o tym niechętnie. Jak twierdzi, robi to dla idei, anonimowo. Bo chce pomóc i ma na to środki.

Ponadto sporo inwestuje – z multimilionera pragnie stać się miliarderem. W niedalekich planach ma otwarcie na terenie całego Meksyku sieci blisko stu stacji paliw o nazwie „Canelo Energy”. Już dawno przestał być zaledwie bokserem. Stał się marką.

Lecz na samym rynku bokserskim ma tak mocną pozycję, że… rozwiązał wspomnianą wcześniej umowę z DAZN, która wzbogaciłaby go o 365 baniek. Wydaje się to szalone, prawda? Przecież matematyka mówi, że średnio za każdą walkę stoczoną w ramach tej umowy inkasowałby ponad 33 miliony. Ale zważywszy na jego obecną pozycję, to tylko trzydzieści trzy miliony.

Być może Meksykanin nie ukończył szkoły, jednak lata spędzone w bokserskim biznesie oraz znajomość własnej wartości powodują, że potrafi liczyć pieniądze i widzi jak zmienia się rynek. Od dawna był związany z grupą Golden Boy Promotions, której twarzą i założycielem jest Oscar de la Hoya. Jednak w ostatnich latach Golden Boy sukcesywnie słabnął, tracąc kolejnych pięściarzy. Równolegle sam Alvarez rósł w siłę – do tego stopnia, że zaczął dość słusznie zastanawiać się, kto tu kogo promuje.

– Pomiędzy Alvarezem i Oscarem de la Hoyą przez lata narastały różne napięcia. Canelo z każdym pojedynkiem stawał się kimś więcej, niż koniem pociągowym grupy Golden Boy. On po prostu zrobił się większy, niż cała grupa i zdał sobie z tego sprawę. Kontrakty, które wcześniej podpisał, z upływem lat przestały być dla niego opłacalne. Stąd zamieszanie z DAZN – Canelo najpierw wypowiedział umowę, która miała go uczynić najbogatszym pięściarzem obecnych czasów. Do zarobienia miał 365 milionów dolarów za 11 walk. Po czym rozstał się z de la Hoyą i… wrócił do DAZN na zupełnie innych warunkach, kiedy to z nim trzeba było negocjować kontrakty. Inną kwestią jest charakter de la Hoi. To bardzo specyficzny facet, który miewa różne humory i nie jest łatwy w codziennej obsłudze – śmieje się Kacper Bartosiak.

Od tego momentu obaj panowie nie szczędzą sobie inwektyw w mediach, jednak sam Złoty chłopiec, poza regularnym obrażaniem Alvareza, niewiele może wskórać. Canelo kroczy od wygranej do wygranej. W dodatku w ciągu roku zamiast planowanych dwóch, dał cztery pojedynki. Majowa walka z Billym Joe Saudersem to był popis jego ogromnych umiejętności. Zdominował wagę superśrednią, lecz teraz pozostaje pytanie – co dalej?

– Jego następne cele mogą znajdować się w kategorii półciężkiej – raczej nie będzie już schodził z wagi. Tam jest Artur Bieterbijew – twardziel, który również mocno potrafi uderzyć. Taka walka podobałaby się kibicom – twierdzi Albert Sosnowski.

Opcja przeniesienia się do wyższej kategorii wagowej miałaby sens, gdyż na chwilę obecną Meksykanin po prostu nie posiada konkurencji w swojej wadze. Co prawda w kategorii półciężkiej odstawałby od przeciwników pod względem warunków fizycznych – przynajmniej pod względem wzrostu i zasięgu ramion. Lecz Canelo ma już przetarcie w tej wadze. Dwa lata temu wywalczył w niej mistrzowski tytuł, nokautując w jedenastej rundzie Siergieja Kowalowa.

Lecz w tym momencie należy zastanowić się nad kwestią, czy Alvarez rzeczywiście musi szukać wyzwań w innej kategorii wagowej? Biorąc pod uwagę jego obecną pozycję na rynku, może być dokładnie odwrotnie. To przeciwnicy – chciałoby się powiedzieć, że jak zwykle – będą musieli dostosować się do Canelo. Dla każdego z nich walka z meksykańskim mistrzem oznacza wypłatę życia. Saul nie musi nigdzie się wybierać. Wprawdzie kategoria superśrednia sama w sobie nie jest najbardziej prestiżową w świecie boksu, lecz nazwisko Alvarez skutecznie ów prestiż podnosi. Poza tym żaden zawodnik nie pogardziłby możliwością zdobycia w jednej walce mistrzowskich pasów czterech federacji bokserskich. Droga do zapisania się w historii boksu jest bardzo krótka. Co nie znaczy, że łatwiejsza.

– Alvarez wymyślił sobie kategorię superśrednią, w której pod względem warunków fizycznych odstawał w każdym z pojedynków. Ale pomimo, że fizycznie wydaje się mały, to czuje się w niej świetnie. Przestał mieć problemy z kondycją, które kiedyś były jego zmorą. Okrzepł, doprowadził swój styl do perfekcji. Nie wiem, czy to było celowe, czy może wyszło przy okazji, ale znalazł dla siebie optymalną kategorię – mówi Kacper Bartosiak.

Z kim więc może zawalczyć w przyszłości? My, podobnie jak Sosnowski, widzielibyśmy Cinnamona w walce z Arturem Bieterbijewem (16-0, 16 KO) lub Dimitrijem Biwołem (18-0, 11 KO). Obaj Rosjanie do tej pory nie znaleźli pogromców na zawodowych ringach. Przy czym ich rekordy nie są sztucznie napompowane – walczyli już z kilkoma niezłymi pięściarzami. W dodatku występy w Stanach Zjednoczonych nie są im obce, a Bieterbijew na stałe mieszka w Kanadzie. Bieterbijew to posiadacz pasów WBC oraz IBF w kategorii półciężkiej, zaś Biwoł dzierży tytuł mistrza federacji WBA. Ponadto Artur ma trzydzieści sześć lat. Nawet jeżeli w trakcie kariery nie ważył na tyle mało, by zmieścić się w limicie superśredniej, to miliony dolarów na kontrakcie mogą go skutecznie zachęcić do zrzucenia trzech kilogramów.

Na horyzoncie pojawiają się również takie nazwiska, jak Jermall Charlo (32-0, 22 KO) czy David Benavidez (24-0, 21 KO). Ten drugi to były mistrz WBC w kategorii superśredniej, który w 2018 roku wpadł na zażywaniu kokainy. Jednak pas stracił w sierpniu ubiegłego roku w walce z Roamerem Angulo. Skąd zatem w jego rekordzie po stronie porażek widnieje zero? Otóż Amerykanin wygrał walkę, jednak wniósł do ringu o kilka funtów za dużo i pas został mu odebrany.

Wielu kibiców życzyłoby sobie również trzeciej walki z Giennadijem Gołowkinem. Ta będzie jednak problematyczna. Po pierwsze, Canelo musiałby wyciągnąć Kazacha do kategorii superśredniej, a to nie takie proste – GGG praktycznie całą karierę spędził w niższej wadze. Lecz sam Meksykanin jak na razie mówi, że na trzeci akt ich pojedynku nie ma szans. Alvarez wciąż pamięta, kto doprowadził do jego afery dopingowej, wobec czego mówi wprost, że nie da zarobić Kazachowi. A jego gaża w trzecim pojedynku byłaby wyższa od dwóch poprzednich. Ponadto, Gołowkin to głośne nazwisko, lecz aspekty czysto sportowe przemawiają za nim coraz mniej. Za pół roku będzie miał czterdziestkę na karku.

– Szczerze mówiąc, po drugiej walce nie czuję potrzeby, by to wszystko wyjaśniało się w trylogii. Po pierwsze, czas pracuje mocno na korzyść Canelo. Gołowkin poszedł do DAZN, żeby go gonić, ale to raczej się nie wydarzy. Teraz czeka na walkę w Japonii i wielkie pieniądze. Wydaje się, że GGG jest już starą śpiewką. Ale nie wykluczam, że zdarzy się sytuacja, w której Canelo zaproponuje mu walkę o wszystkie pasy w kategorii superśredniej – słusznie zauważa Bartosiak.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Przeczytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

10 komentarzy

Loading...