– Ja często powtarzam, że my sami dla siebie – mówi Janusz Niedźwiedź, trener Widzewa, gdy Weszłopolscy pytają go o największego rywala do awansu. – Jeśli trenuje się i gra w określony sposób i bardzo dba się o każdy szczegół, o to, byśmy my byli najlepszą wersją samych siebie, to możemy awansować. Jeśli będziemy odfruwać po zwycięstwach i myśleć, że to samo się wygrywa albo zbyt długo przeżywać porażki i narzekać, a nie skupiać się na kolejnym zadaniu, wtedy to sami dla siebie będziemy problemem – opowiada szkoleniowiec. Rozmawiamy o świetnym starcie łódzkiego klubu, Pawle Tomczyku, procesie decyzyjnym i nierozmyślaniu o meczach.
Jak jest dobrze, a w Widzewie jest dobrze, człowiek czasami zastanawia się: kiedy to wszystko się zacznie psuć? Pan też ma takie myśli?
Nie, nie mam takich myśli. Zdecydowanie nie myślę o tym, że ma się coś zacząć psuć, tylko co zrobić, żeby było jeszcze lepiej. Trzeba doceniać to, co osiągnęliśmy do tej pory, ale to dziesięć kolejek, jeszcze sporo pracy przed nami. Wierzę, że stać nas na jeszcze więcej.
Widzew jest drużyną, z którą panu się pracuje łatwo? Jest dużo prościej niż pan myślał? Ten zespół złożył się w jedną, fajną całość w zasadzie od początku.
No właśnie, „złożył się”. To praca wielu osób, nie tylko mnie jako trenera, ale cały klub idzie teraz w dobrym kierunku. Mam wrażenie, że może być jeszcze lepiej. To, że jesteśmy dzisiaj liderem i jest nieźle, nie znaczy, że nie ma rzeczy do poprawy i nie możemy jeszcze lepiej funkcjonować w niektórych płaszczyznach.
Co jest taką rzeczą, która najmocniej spędza panu sen z powiek?
Teraz? Na szczęście nie mamy kontuzji w zespole, bo kontuzje to zawsze najpoważniejsza rzecz, jeśli chodzi o trenera. Na tę chwilę myślę, że współpraca nam się układa na tyle dobrze, że nie mamy jakichś większych wyzwań. One się pojawią z czasem. Jest jedno duże wyzwanie dla całego klubu i miasta – chcielibyśmy mieć swoją bazę treningową, która byłaby wyłącznie do naszej dyspozycji.
Myśleliśmy, że pan wskaże coś przyziemnego!
To są przyziemne rzeczy. Dobrze jest mieć swoje miejsce, gdzie możemy trenować. Dzisiaj trenujemy na Łodziance. Warunki mamy tam dobre, ale jesteśmy odsłonięci z każdej strony, każdy może się pojawić na treningu, podglądać. Gdy chcemy coś poćwiczyć, nie jest to do końca komfortowe.
Skoro myśli pan już o takich rzeczach jak budowa bazy treningowej, to chyba czuje się pan już dość pewnie w Widzewie. Życie trenera to często życie na wiecznie otwartej walizce.
Ja tak do tego nie podchodzę. Myślę, że to błąd wielu trenerów. Każdy mówi, że ledwo się rozpakuje i trzeba trzymać walizkę gdzieś w pobliżu. Podchodzę do tego inaczej – gdy zaczynam pracę, ona ma trwać długo, a ja zrobię wszystko, żeby Widzew trafił na swoje, właściwe miejsce. Mam nadzieję, że popracuję w Widzewie długo, ale najważniejsze, żebym popracował konkretnie, spełniał określone cele, wprowadził Widzew do Ekstraklasy. Nie tylko kibice o tym marzą, to także jedno z moich marzeń.
Jeśli chodzi o problemy bardziej przyziemne, zauważyliśmy, że gdy w Widzewie przychodzi jeden trener, ma problem z bramkarzami, drugi – w szatni jest coś nie tak, bo za duże ego ma Marcin Robak. Pan przyszedł i tych problemów jest mniej. Był może jeden – z napastnikami. To nadal wasz problem? Ściągnęliście Montiniego i Villanuevę, Paweł Tomczyk to trochę inna kategoria, bo według wielu kibiców się po prostu nie nadaje. Natomiast wchodzi młody Guzdek i radzi sobie z miejsca.
Wymienił pan czterech napastników, więc myślę, że nie mamy tego problemu. Biorąc Montienigo wiedzieliśmy, że będzie potrzebował trochę czasu po kilku miesiącach, w których nie grał w piłkę i nie uczestniczył w treningach zespołu. Bartek Guzdek już zimą został zakontraktowany i wypożyczony do trzeciej ligi do Ruchu, po czym wrócił i też potrzebował trochę czasu. Paweł Tomczyk jest dłużej, natomiast my w każdego wierzymy i każdy dostanie od nas wsparcie, bo wiem, że runda jest długa, mamy teraz puchar, za chwilę ligę, jeszcze sporo meczów, każdy w odpowiednim momencie wskoczy na swoje miejsce i będzie potrzebny. Tak do tego podchodzimy. Nie zastanawiamy się, że ktoś w danym momencie może być w trochę gorszej formie. Całe szczęście, że mamy na tyle ciekawą drużynę, że już czternastu zawodników zdobyło bramki. Dzięki temu, w jaki sposób gramy, możemy też strzelać, nawet nie musząc mieć napastnika, który miałby już dziesięć goli. Ale oczywiście przyjemnie byłoby, gdyby któryś z napastników wypromował się swoimi bramkami i strzelał ich dużo.
Jeśli chodzi o Pawła Tomczyka, problem jest…
To nie jest problem.
No dobrze, to inaczej – wyzwanie, bo coś trzeba naprawić.
Paweł jest zawodnikiem Widzewa i codziennie na każdym treningu sumiennie wykonuje tytaniczną pracę. Oczywiście, każdy ma swoje ograniczenia, nie tylko Paweł, ale każdy z nas. Naszą rolą jako trenerów jest wydobycie całkowitego potencjału z każdego zawodnika, również z Pawła. Paweł robi na treningach kroki – mniejsze, większe – które nie są jeszcze widoczne, natomiast wierzę, że w pewnym momencie dostanie minuty, na które zapracuje i jeszcze da drużynie to, czego także on sam chce, bo to ambitny człowiek, lecz trochę na zakręcie. Naszą rolą jest, by z tego zakrętu go wyciągnąć.
Chciałbym dopytać – problem jest w głowie czy w nogach? Tomczyk nigdy nie był technikiem, natomiast zawsze miał naturalną łatwość dochodzenia do sytuacji. W sumie dalej ją ma, tylko dużo ich marnuje. Krytyka skupiła się wokół niego.
Oczywiście, że się skupiła, w każdym zespole wszyscy oczekują, że napastnik będzie strzelał bramki. Jeśli Paweł tych bramek nie strzela, to oczywiście, że to nie będzie mniejsze. Każdy oczekuje. Tak samo będzie z Montinim czy innymi zawodnikami. Paweł w ostatnim meczu kontrolnym wyszedł sam na sam. Miał według wszystkich tylko jedno rozwiązanie – podcięcie piłki nad bramkarzem. I to zrobił. Dobrał odpowiedni środek do danej sytuacji. To też jest ważne, żebyśmy poprzez sytuacje na treningu i stwarzanie mu odpowiedniego środowiska, sprawiali, żeby te sytuacje kończył. A wierzę, że w pewnym momencie przełamie się, strzeli jedną, drugą bramkę i na tej pozytywnej energii go to poniesie.
Jeśli chodzi o transfery, nowi piłkarze byli szukani przez sztab ludzi. Natomiast trzy osoby w tym nowym Widzewie są najważniejsze – pan, nowy dyrektor sportowy Łukasz Stupka i nowy prezes Mateusz Dróżdż. Chętnie posłuchamy o tych dwóch postaciach i pana współpracy z nimi oraz procesie decyzyjnym przy transferach.
Nie uciekałbym tylko do tych trzech osób, w skład naszego pionu sportowego wchodzi jeszcze Tomek Wichniarek, który jest dyrektorem skautingu i jego rola też jest bardzo ważna. Wyszukuje zawodników, ogląda ich. Są również moi asystenci, którzy oglądają praktycznie każdego zawodnika. Czasem mieliśmy pięciu-sześciu napastników jednego dnia i trzeba było w ciągu 24 godzin podejmować pierwsze decyzje, kim się mocniej interesujemy, a kim nie.
Jeśli chodzi o prezesa, wcześniej współpracowaliśmy w Górniku Polkowice. Prezes Dróżdż był przewodniczącym rady nadzorczej. Mieliśmy zdecydowanie rzadziej kontakt, raz w miesiącu, natomiast współpraca z przewodniczącym Dróżdżem i prezesem Jedynakiem układała się bardzo dobrze. W Widzewie nic się nie zmieniło. Cały czas rozmawiamy. Nie musimy się zgadzać we wszystkich tematach, ale mówimy, co jest najlepsze dla Widzewa, przedstawiamy swoje pomysły, a potem szukamy sposobu, by je zrealizować.
Jeśli chodzi o dyrektora sportowego, dopiero teraz się poznaliśmy, choć może zetknęliśmy się przypadkiem przy meczu, gdy prowadziłem jeszcze Stal Rzeszów i graliśmy z Termalicą. Rola dyrektora jest tutaj bardzo ważna. Wspólnie rozmawiamy w kilka osób i nakreślamy, jakie profile zawodników nas interesują i kogo szukamy. Sprawdzamy, kto jest dostępny i po wnikliwych analizach – bo tak do tego podchodzimy – wybieramy zawodnika, który będzie pasował do naszej koncepcji.
MATEUSZ DRÓŻDŻ: PRZY TRANSFERACH GRANO NAMI, ŻE PIŁKARZ MA OFERTĘ Z ŁKS-U
Pan dalej na stadionie czy już w domowym biurze?
Tym razem w domu, jutro (rozmawiamy w poniedziałek – red.) wyjeżdżamy na kilka dni, od wtorku do soboty będziemy na wyjeździe. Najpierw będziemy się przygotowywać do meczu pucharowego z Resovią, a potem do meczu ligowego w Niepołomicach. Czeka nas dość intensywny tydzień, ale bardzo przyjemny. Ja jako trener zawsze uwielbiam, jak moje zespoły grają, można zdobywać punkty, wygrywać mecze. Nigdy nie narzekam, że gramy co trzy dni. Raz mieliśmy w tym sezonie taką sytuację, że graliśmy w niedzielę i potem w środę jechaliśmy na Arkę, a potem kolejny mecz w sobotę. Mimo że w sześć dni zagraliśmy trzy mecze, w tym jeden nad morzem, też nie narzekałem, bo uważam, że trening jest oczywiście bardzo ważny, ale mecz to święto. Trzeba się nim cieszyć, tym bardziej, że mamy szeroką grupę zawodników, wielu teraz podochodziło po kontuzjach. Mamy w kim wybierać i nie obawiamy się tego, że w ciągu trzech dni zagramy mecze, nawet gdyby okazało się, że w środę czekała nas dogrywka.
Z Arką było wtedy akurat w plecy!
Ale w sobotę graliśmy u siebie i wygraliśmy.
Ze Stomilem. Ze Stomilem każdy wygrywa.
To proszę zadzwonić do trenera Łobodzińskiego! Bardzo często wiele osób lekceważy przeciwników. Tak samo ze Skrą wielu nam przed meczem dopisywało punkty. Te drużyny też łapią punkty i wcale nie są to łatwe punkty. Zresztą Arka też niedawno boleśnie się przekonała ze Skrą, że grając nawet na własnym stadionie – mimo że to był mecz wyjazdowy – Skra ich pokonała. Podchodzimy poważnie do każdego przeciwnika. Mecz się wygrywa dopiero, jak sędzia ostatni raz gwizdnie.
Przeżył już pan ten mecz z GKS-em Tychy, gdy w samej końcówce straciliście bramkę? Do tego idealnego obrazka, wyjmując z kontekstu mecz z Arką, brakuje tylko dwóch dodatkowych punktów z GKS-em, które były na wyciągnięcie ręki.
Były na wyciągnięcie ręki, ale to jest historia. Można rozpaczać, że w 91. minucie straciliśmy bramkę, ale musimy po takim meczu zawsze – czy wygranym, czy przegranym – przestać o nim myśleć. Zrobić szybką analizę, podsumować go, ale na pewno nie rozmyślać. Po Skrze tak samo zakończyliśmy dzisiaj krótko podsumowaniem meczu, by wyciągnąć jak najlepsze wnioski na przyszłość, byśmy nie pozwalali przeciwnikowi nawet na te siedem-osiem minut inicjatywy, jak to było w tym meczu, gdy Skra stworzyła przez ten czas dwie groźne sytuacje. Chcemy myśleć tylko o kolejnym zadaniu. Nie mamy wpływu już na przeszłość. Nie odpływamy po zwycięstwach, tak samo nie będziemy płakać nawet jak się zdarzy remis czy porażka. Wierzę, że następnym razem to my strzelimy gola w końcówce, który przechyli szalę na naszą korzyść.
SKRA CZĘSTOCHOWA – KLUB, KTÓRY NIE MOŻE GRAĆ I TRENOWAĆ W SWOIM MIEŚCIE
Kto będzie waszym najtrudniejszym rywalem w maratonie o awans?
Powiedziałbym, że jest wiele zespołów.
O jeden pytamy!
Wiele osób na początku patrzyło w tabelę i mówiło „nie no, będzie Widzew, ŁKS, Arka, Korona czy Miedź”. Nagle okazuje się, że wiele osób zapomniało o GKS-ie Tychy, o Podbeskidziu, nawet o Sandecji, która na początku nie była brana pod uwagę, a dziś wygrywa zaległe spotkanie i jest na trzecim miejscu. Jest jeszcze Chrobry, który sprawił nam duże problemy na naszym stadionie. Kto ma być największym przeciwnikiem? Ja często powtarzam, że my sami dla siebie. Jeśli trenuje się i gra w określony sposób i bardzo dba się o każdy szczegół, o to, byśmy my byli najlepszą wersją samych siebie, to możemy awansować. Jeśli będziemy odfruwać po zwycięstwach i myśleć, że to samo się wygrywa albo zbyt długo przeżywać porażki i narzekać, a nie skupiać się na kolejnym zadaniu, wtedy to sami dla siebie będziemy problemem.
Fot. Newspix.pl
OBEJRZYJ CAŁY ODCINEK WESZŁOPOLSKICH