Liczby działają na wyobraźnię. Kiedy zatem słyszeliśmy, że najludniejszy kraj świata planuje władować największe pieniądze na świecie, by stać się światową potęgą piłkarską, trudno było nie spoglądać na te śmiałe plany z zainteresowaniem, ekscytacją, a może i lekkim przerażeniem. Wygląda jednak na to, że Chińczykom nie uda się wywrócić futbolowego porządku do góry nogami. Państwo Środka miało swój okres krótkiego, choć całkiem spektakularnego wzlotu na polu piłkarskim, lecz obecnie ich liga wraca krok po kroku do punktu wyjścia, a kolejni potężni sponsorzy albo ograniczają wsparcie dla klubów, albo całkowicie je wycofują.
Sen o potędze dobiegł końca. Przynajmniej na razie.
Spis treści
- Mocarstwowe ambicje Chińczyków
- Oscar w 2017 roku zmienił Chelsea na Shanghai Port za ok. 60 milionów euro
- Powolne zwijanie żagli
- Marcello Lippi nie spisał się najlepiej w roli selekcjonera reprezentacji Chin
- Powrót do punktu wyjścia
- Adrian Mierzejewski obecnie przebywa na zasadzie wypożyczenia w klubie Guangzhou R&F
- Evergrande Football School
- projekt stadionu Guangzhou FC
- Bolesny upadek?
Mocarstwowe ambicje Chińczyków
Jeszcze kilka lat temu chińska Superliga zaczynała się jawić jako naprawdę warty uwagi punkt na piłkarskiej mapie świata. Jasne, że trudno było dalekowschodnim rozgrywkom tworzyć realną konkurencję dla topowych lig Europy – nie te tradycje, nie ten prestiż. Ale chińskie kluby miały wystarczające argumenty finansowe, by przyciągać do siebie pojedynczych graczy, którzy spokojnie mogliby odgrywać znaczące rolę w topowych ekipach ze Starego Kontynentu. Przykłady tego rodzaju transferów można mnożyć. W wieku 25. lat w Szanghaju wylądował Oscar, wcześniej przez lata istotna postać londyńskiej Chelsea. Do Nankinu wybrał się z kolei 26-letni Alex Teixeira, choć gwiazdorem Szachtara Donieck mocno interesowały się kluby z Premier League. Na Chiny w wieku 24. lat postawił także etatowy reprezentant Belgii – Yannick Carrasco. Przed trzydziestką za Wielkim Murem wylądowali też Hulk, Ramires, Axel Witsel, Paulinho czy Stephan El Shaarawy.
– Chiński rynek jest zagrożeniem dla nas wszystkich. Dla wszystkich klubów na świecie – mówił Antonio Conte w 2016 roku. Wtedy było już najzupełniej jasne, że chińska Superliga stanowi kuszącą opcję nie tylko dla graczy mających najlepsze lata za sobą, żeby wymienić choćby Didiera Drogbę, Nicolasa Anelkę czy Carlosa Teveza. Tego ostatniego przeprowadzka do ekipy Shanghai Shenhua uczyniła zresztą najlepiej opłacanym piłkarzem świata.
Chińczycy nie chcieli być ostatnim przystankiem dla gasnących gwiazd. Mierzyli wyżej.
Oscar w 2017 roku zmienił Chelsea na Shanghai Port za ok. 60 milionów euro
Naturalnie piłkarska ekspansja klubów chińskiej Superligi, zainicjowana na szeroką skalę sześć lat temu, odbywała się pod ścisłą kontrolą najwyższych władz Chińskiej Republiki Ludowej. Sam przewodniczący Xi Jinping kreślił zresztą doprawdy brawurowe plany. Zakładał, że w 2030 roku Chiny zorganizują piłkarskie mistrzostwa świata, a dwie dekady później w nich po raz pierwszy zwyciężą. Na pierwszy rzut oka tego rodzaju wizje mogą oczywiście wyglądać na majaczenia pomyleńca, no ale Chińczycy w ciągu ostatnich kilku dekad rzetelnie zapracowali, by nie patrzeć na nich dłużej z przymrużeniem oka. Dawno zerwali z wizerunkiem potulnego olbrzyma i odpięli od siebie łatkę kraju wszechobecnej tandety. Dziś ChRL jest mocarstwem o coraz jaśniej artykułowanych ambicjach geopolitycznych. W globalnej rozgrywce rzuciła wyzwanie Stanom Zjednoczonym i może wyjść z tej batalii zwycięsko.
RADOSŁAW PYFFEL: CHINY I USA RÓŻNIĄ SIĘ POD KAŻDYM WZGLĘDEM [WYWIAD]
Nie wypadało zatem lekceważyć Chińczyków również na płaszczyźnie piłkarskiej.
Poza tym, budowanie potęgi chińskiego futbolu nie ograniczyło się do głośnych transferów. Do Państwa Środka szeroką ławą napłynęli również europejscy szkoleniowcy. Na czele oczywiście z Marcello Lippim, który najpierw prowadził ekipę Guangzhou Evergrande, a potem reprezentację Chin. Ale wspomnieć też można takich fachowców jak Sven-Goran Eriksson, Felix Magath, Luiz Felipe Scolari, Manuel Pellegrini, Gregorio Manzano, Dragan Stojković, Andre Villas-Boas, Fabio Capello, Rafa Benitez, Uli Stielike, Roger Schmidt, Dan Petrescu, Fabio Cannavaro, Bernd Schuster, Paulo Bento czy znany nam świetnie Paulo Sousa. Tę wyliczankę można by było ciągnąć jeszcze długo. Dość powiedzieć, że tacy goście jak Clarence Seedorf czy Ciro Ferrara złapali fuchę tylko w drugiej lidze chińskiej.
Chiny świetnie sobie radzą. Doradzałem, by przyłożyć większą wagę do rozwoju infrastruktury i struktur odpowiedzialnych za szkolenie młodzieży, bo to kluczowe kwestie dla przyszłości chińskiego futbolu. I posłuchano moich wskazówek
Marcello Lippi w 2017 roku
Trafili zatem do Chin znakomici piłkarze, trafili wartościowi trenerzy. Pod egidą państwa zainicjowano też szeroko zakrojone inwestycje w piłkarską infrastrukturę. Plany były oszałamiające – wzniesienie 20 tysięcy kompleksów treningowych, budowa 60 tysięcy boisk. Wyszkolenie przeszło pięciu tysięcy trenerów, którzy będą kształceni zgodnie z najnowocześniejszymi futbolowymi trendami i zostaną wyposażeni w takie same narzędzia, jak szkoleniowcy w Europie. To wszystko miało uczynić z chińskiej Superligi najmocniejsze klubowe rozgrywki w Azji, a z reprezentacji uczynić liczącą się siłę w świecie.
Jak nietrudno się z dzisiejszej perspektywy domyślić – nic z tego nie wyszło.
Powolne zwijanie żagli
Udział w mistrzostwach świata w 2002 roku do dziś pozostaje największym sukcesem reprezentacji Chin. Później “Smoki” już się do tego nie zbliżyły. Kwalifikacje do mundialu w Rosji okazały się dla nich straszliwą klęską. Chińczycy awansowali wprawdzie do trzeciej rundy eliminacyjnej w strefie AFC, ale tam uplasowali się dopiero na piątej lokacie, wyprzedzając tylko reprezentację Kataru. Już pal licho, że nie udało im się nawiązać walki o bezpośredni awans na turniej z Iranem czy Koreą Południową. Zgromadzili też mniej punktów niż Syria czy Uzbekistan. Obecnie zanosi się na powtórkę z rozrywki. Po dwóch meczach trzeciej rundy eliminacji do mundialu w Katarze reprezentacja Chin ma na koncie dwie porażki – 0:3 z Australią i 0:1 z Japonią.
To w zasadzie paradoks, lecz chińska kadra piłkarsko trzymała się lepiej… przed wielkimi reformami zainicjowanymi przez przewodniczącego Xi, gdy krajowa liga kojarzyła się jeszcze powszechnie z wszechobecnym dziadostwem i korupcją, a o luksusowych ośrodkach treningowych nawet nie śniono.
Wielu ekspertów twierdzi, że to problem mentalny chińskich piłkarzy.
– Na ten moment pieniądze raczej psują chińską kadrę niż jej pomagają – opowiadał nam Adam Błoński (Azja Gola). – W 2004 byli jedną z trzech najlepszych drużyn kontynentu, choć liga była mierna, a baza treningowa w zasadzie nie istniała. Teraz? Dejan Damjanović, legenda koreańskiej piłki, który rozegrał w cholerę meczów w FC Seul, po osiągnięciu wszystkiego w Korei poszedł na dwa lata do Chin. W wywiadzie powiedział, że różnica między chińską a koreańską piłką to miejscowi gracze. Chińczycy czekają, żeby gwiazdy z Zachodu zrobiły robotę. To ich rozleniwia. Nie mają ambicji by się rozwijać, wyjechać gdzieś.
Marcello Lippi nie spisał się najlepiej w roli selekcjonera reprezentacji Chin
– Chiny są w rozkroku. Robią dwa kroki do przodu, a trzeci do tyłu – dodał ekspert. – Poza tym są też poważne problemy z mentalnością. W Polsce pokutuje zabobon, że w Chinach istnieje kult pracy. Błąd – tam jest kult przeżycia. Jeśli wywodzisz się z wioski, gdzie jadło się dwie miski ryżu dziennie, a prąd włączony jest na dwie, trzy godziny, i uda ci się wyrwać… Powiem tak: kiedyś Bogdan Zając mówił, że grając w Chinach widział niejeden wielki talent. Ale jak tylko taki chłopak dostał kontrakt, mieszkanie, solidne pieniądze – basta. Jemu to wystarcza. Nie ma ciśnienia na rozwój. To i tak jest dla nich bardzo dużo, więcej nie potrzebują. A co ciekawe, od 18. do 24. roku mają lepszą fizjologię, budowę ciała, ale odpuszczają. Mental w Korei czy Japonii jest o wiele lepszy.
Jak to w ChRL, reakcja na piłkarskie niepowodzenia wypłynęła od władz państwa.
DLACZEGO CHIŃCZYCY PRZESTALI SZASTAĆ FORSĄ?
Drastycznie ukrócono futbolowe eldorado, doszło do zmiany kursu niemalże o 180 stopni. Ledwo chińska Superliga zaistniała w świadomości naprawdę poważnych graczy z Europy i Ameryki Południowej jako ciekawy kierunek transferowy, a już w zasadzie zatrzaśnięto tam przed nimi drzwi. Najpierw stuprocentowym podatkiem obłożono każdy transfer przychodzący powyżej kwoty sześciu milionów euro. Potem dołożono do tego dość restrykcyjny salary cap, a także zakaz wydawania na pensje zawodników przeszło 60% całkowitego budżetu klubu. Powiązano też liczbę zagranicznych zawodników pojawiających się w wyjściowym składzie (maksymalnie trzech) z liczbą chińskich piłkarzy U-23. Wszystko po to, by chronić lokalne talenty. A niektóre kluby zresztą szły o krok dalej.
W 2019 roku Guangzhou Evergrande podjęło wewnętrzne zobowiązanie, by delegować do gry maksymalnie dwóch obcokrajowców. Trener Fabio Cannavaro na finiszu sezonu złamał to ustalenie, kiedy jego zespół – walczący o mistrzostwo Chin – za wszelką cenę potrzebował trzech punktów. Został za to ostro skrytykowany. – Dla mnie Tyias Browning [urodzony w Liverpoolu obrońca o chińskich korzeniach] to Chińczyk! Nie wiem, o co tyle hałasu – bronił się Cannavaro.
Cannavaro złamał zasady! Liczyło się dla niego tylko zwycięstwo
dziennik Guangzhou Ribao
Nie chodziło zresztą tylko o to, że obecność gwiazdorów z Brazylii, Argentyny, Hiszpanii czy Włoch demotywująco działała na młodych chińskich zawodników. Generalnie istniało za Wielkim Murem poczucie, iż większość piłkarzy i trenerów z państw europejskich oraz południowoamerykańskich nie wnosi do chińskiego futbolu nic poza olbrzymimi oczekiwaniami finansowymi. Najsłynniejszy przykład bumelanctwa to oczywiście wzmiankowany Tevez, który w zasadzie expressis verbis mówił, iż w Chinach interesuje go jedynie forsa, ale nie on jeden rozczarował po przeprowadzce do Superligi. Dotyczy to też wielu doświadczonych trenerów.
Dzisiaj ten problem już w zasadzie nie istnieje.
Powrót do punktu wyjścia
Ostatnie lata to totalny exodus obcokrajowców z chińskiej ekstraklasy. I to nie tylko tych, którzy na Dalekim Wschodzie chcieli kasować tłuste czeki i bimbać sobie na obowiązki. Jest znacznie gorzej – z Chin pouciekali również zawodnicy, którzy naprawdę byli wielkimi gwiazdami rozgrywek i zachowywali się jak stuprocentowi profesjonaliści. Czyli – błyszczeli właściwie w każdym spotkaniu. Lista transferów wychodzących z 2021 roku łamie serca sympatykom chińskiego piłkarstwa:
- Anderson Talisca z Guangzhou Evergrande odszedł do Al Nassr (Arabia Saudyjska)
- Marko Arnautović z Shanghai Port odszedł do Bolonii
- Paulinho z Guangzhou Evergrande odszedł do Al-Ahli (Arabia Saudyjska)
- Roger Guedes z Shandong Luneng odszedł do Corinthians
- Renato Augusto z Beijing Guoan odszedł do Corinthians
- Leo Baptistao z Wuhan Zall do Santosu
- Salomon Rondon z Dalian Professional odszedł do Evertonu
- Fernando po przygodzie z Beijing Sinobo Guoan szuka klubu
- Jonathan Viera z Beijing Guoan do Las Palmas
- Kim Min-jae z Beijing Guoan do Fenerbahce
- Adama Diomande z Cangzhou Mighty Lions do Al-Sailiya (Katar)
- Stephane Mbia z Wuhan FC do Fuenlabrady
I to naprawdę nie jest koniec wyliczanki. Piłkarze zmieniają w tej chwili Chiny nie tylko na Brazylię czy Bliski Wschód, ale i na Cypr, Turcję czy drugą ligę hiszpańską. Kto jeszcze został w Państwie Środka z nazwisk rozpoznawalnych przez w miarę kontrolującego sytuację kibica ze Starego Kontynentu? Oscar, Marouane Fellaini, Moussa Dembele, Cedric Bakambu, Romain Alessandrini, Juan Fernando Quintero, Aaron Mooy. Niedobitki, na ogół zresztą po trzydziestce. Jeżeli chodzi o trenerów, największe nazwisko to w tej chwili Slaven Bilić. Sporo też w Państwie Środka naszych starych znajomych z Ekstraklasy, takich jak choćby Adrian Mierzejewski, Marko Vejinović, Guilherme czy Tamas Kadar. I to chyba dobre podsumowanie sytuacji – Superliga pozostaje atrakcyjna finansowo, ale już głównie dla graczy trzeciego czy czwartego sortu. Okres prosperity minął.
Adrian Mierzejewski obecnie przebywa na zasadzie wypożyczenia w klubie Guangzhou R&F
Oczywiście można to wszystko sprowadzić do tematu pandemii, która wybuchła przecież właśnie w Chinach i była tam później zwalczana przez władze przy pomocy wyjątkowo restrykcyjnych środków bezpieczeństwa, co poważnie zakłóciło funkcjonowanie klubów piłkarskich. Frekwencja na meczach Superligi w sumie nigdy nie była oszałamiająca (około 22-24 tysiące widzów na mecz w latach 2015-2019), ale teraz stadiony w większości świecą pustkami. To poważny cios w podstawy piłkarskiej piramidy w Państwie Środka. – Superliga przez samego wirusa nie ucierpi. Inna historia to kluby z niższych lig, gdzie nie ma takich pieniędzy. Praktycznie co roku dwa-trzy kluby są likwidowane przez zaległości finansowe. W tej chwili w drugiej lidze cztery kluby nie dostały licencji, dwa z nich zostały zlikwidowane, zalegają z wypłatami. Sytuacja się powtarza praktycznie co roku. Jest nawet jeden zawodnik, Zhao Yibo, który grał w pięciu klubach w Chinach i każdy z nich zbankrutował – opowiadał nam Maciej Łoś (Chinese Super League Poland).
JAK PANDEMIA WPŁYNĘŁA NA CHIŃSKI FUTBOL?
Prawda jest jednak taka, że chińskie kluby – nawet z najwyższego poziomu – funkcjonowały wedle dyskusyjnego modelu finansowego na długo zanim świat usłyszał o chorobie COVID-19. I już wówczas niektóre z nich pakowały się problemy licencyjne. Pandemia i coraz trudniejsza sytuacja międzynarodowa sprawiły po prostu, że wielu możnym sponsorom odwidziało się przepalanie kasy na futbol. Zmieniły się priorytety całego kraju. Tym bardziej że obecnie zabawa nie jest nawet w połowie tak prestiżowa jak w 2015 roku, gdy Xi Jinping nazywany był “najważniejszym piłkarskim trenerem na świecie”.
Cofnijmy się do 2016 roku. Wicemistrzem Chin został wtedy klub Jiangsu Suning, który dziś już w ogóle nie istnieje, po tym jak firma Suning wycofała się ze wspierania drużyny. Upadek nastąpił wiosną bieżącego roku, kilka miesięcy po tym, jak Jiangsu… wywalczyło mistrzostwo kraju. Według raportu “Bloomberga” Suning – posiadający też pakiet większościowy w Interze Mediolan – w 2021 roku notuje spadek przychodów na poziomie około pół miliarda euro. Koszta na odcinku piłkarskim drastycznie tnie również spółka Sinobo, wspierająca na co dzień ekipę Beijing Guoan. Nie istnieje zespół Liaoning Hongyun, przez lata solidny średniak chińskiej ekstraklasy. Tianjin Jinmen Tiger ledwo-ledwo uchroniło się przed upadkiem, ale mało prawdopodobne, by klub pociągnął długo, bo chyba nie będzie mógł liczyć na dalsze wsparcie państwowego holdingu TEDA. Z kolei ekipa Tianjin Tianhai, gdzie niegdyś występował Axel Witsel, rozleciała się po tym, jak jej główny sponsor – Shu Yuhui z grupy Quanjian – został przyłapany na przekrętach.
Cytowany już Maciej Łoś wyliczył, że na przestrzeni czterech ostatnich lat całkowicie padło 31 zawodowych klubów piłkarskich.
Nie żałuję pobytu w Chinach. Wiedziałem, że wrócę do Europy
Axel Witsel
W tej chwili ku upadkowi albo co najmniej głębokiej zapaści zdaje się zaś chylić bodaj najsłynniejszy chiński klub – Guangzhou Evergrande. A właściwie to Guangzhou FC, bo przepisy od jakiegoś czasu zabraniają promowania firm czy spółek poprzez nazwy drużyn, co też jakoś dziwnie zbiegło się w czasie z tym, że wiele tychże firm w mniej lub bardziej zdecydowany sposób zaczęło wycofywać się z finansowania swoich piłkarskich zabawek.
Tak czy owak, Guangzhou na krajowej arenie to niekwestionowana potęga. W latach 2011-2020 tylko dwa razy nie udało się “Tygrysom” wywalczyć mistrzostwa kraju. Zajmowały wtedy drugie miejsce w tabeli. Co tu dużo mówić, dominacja. A do tego trzeba jeszcze doliczyć dwa triumfy (2013, 2015) w azjatyckiej Lidze Mistrzów. To właśnie w tym klubie pracowali Marcello Lippi i Luiz Felipe Scolari. To właśnie w tym klubie wymiatali Paulinho, Elkeson, Muriqui czy Ricardo Goulart, a także szereg lokalnych gwiazd, na czele z Gao Linem. Wreszcie – to właśnie ten klub zimą 2016 roku wykupić Jacksona Martineza z Atletico Madryt za 42 miliony euro. No i to właśnie ten klub słynął z najszerzej zakrojonych inwestycji w infrastrukturę.
Pamiętacie piłkarski Hogwart, czyli Evergrande Football School?
Evergrande Football School
Pamiętacie stadion wyceniony na blisko dwa miliardy dolarów, który zaczęto wznosić w kwietniu 2020 roku?
projekt stadionu Guangzhou FC
Tak – ich też dopadło przeznaczenie.
JAK WYGLĄDA CHIŃSKA REWOLUCJA PIŁKARSKA?
Bolesny upadek?
Deweloperski gigant Evergrande znalazł na skraju krachu, który może potężnie tąpnąć sytuacją gospodarczą Chin, a pewnie byłby też odczuwalny dla pozostałej części świata. Gdzieniegdzie można nawet znaleźć odniesienia do upadłości banku inwestycyjnego Lehman Brothers, który przyczynił się do wybuchu wielkiego kryzysu finansowego na światowych rynkach w 2008 roku. Sytuacja wydaje się jednak nieco inna – Evergrande rzeczywiście jest potężnie zadłużone (mówi się o przeszło 300 miliardach dolarów długu) i ma problemy ze znalezieniem źródeł finansowania, lecz w sytuacji absolutnie podbramkowej władze ChRL mogą zmusić wielkie, kontrolowane przez państwo podmioty, by wspólnie ratowały chwiejącego się giganta.
Jednak nawet jeśli w jakimś kształcie Evergrande przetrwa, trudno uwierzyć, by klub Guangzhou miał dalej błyszczeć na piłkarskiej mapie Chin. W ogóle nie ma pewności, czy zespół w takim kształcie zdoła dokończyć bieżący sezon (rozgrywki zostaną wznowione w grudniu, ligę wstrzymano by cała uwaga poszła na występy kadry narodowej). Nie wspominając już o ekspansji, a i takie plany pojawiały się w przestrzeni publicznej. Evergrande Football School miało tworzyć filie w Europie i stać się chińską Barceloną. Nowy, niezwykle efektowny stadion byłby tym samym odpowiedzią Państwa Środka na kultowe Camp Nou.
Złośliwie można powiedzieć, że rzeczywiście jest pewien punkt wspólny z Barcą. Długi.
Evergrande traci od 150 do 300 milionów dolarów rocznie na aktywności powiązane z piłką nożną. Według naszych obliczeń, aktualna wartość tego sektora działalności biznesowej firmy jest zerowa. I podobnie wygląda to w przypadku wszystkich chińskich klubów
Dan Wang i Daniel Fan na łamach “Bloomberga”
Gdyby to finansowe szaleństwo wywołało w Państwie Środka lawinę zainteresowania futbolem, gdyby biznes stał się rentowny, może i udałoby się Chińczykom zdziałać na piłkarskim rynku coś więcej. Ale na ten moment ich krótki, mocarstwowy impuls zainicjowany w 2015 roku przez Xi Jinpinga, ponoć osobiście będącego miłośnikiem piłki, należy traktować tylko jako niezbyt znaczącą ciekawostkę w najnowszej historii futbolu. Dość zresztą powiedzieć, że obecnie na europejskich boiskach w miarę przyzwoicie radzi sobie tylko jeden chiński zawodnik – Wu Lei z Espanyolu. Reszcie albo jest wygodnie w kraju, albo brak im umiejętności, by zainteresować sobą obserwatorów ze Starego Kontynentu. Krótko mówiąc – wszystko zostało po staremu. – Chińczycy już wiedzą, czego nie robić – przyznaje profesor Simon Chadwick, wykładowca Emlyon Business School, w rozmowie z DW.com.
Zdaniem Chadwicka chiński futbol po tych kosztownych eksperymentach wyjdzie na prostą dopiero za kilka(naście) lat, gdy do głosu dojdzie młodzież, która dzisiaj dopiero zaczyna swoją piłkarską edukację. – Włączenie treningów piłkarskich do systemu szkolnictwa na dłuższą metę powinno przynieść wymierne korzyści. Na boisku pewien progres można będzie jak sądzę odnotować w drugiej połowie obecnej dekady, ale dopiero około 2035 roku spodziewam się znaczącego skoku Chińczyków w światowych rankingach. O ile oczywiście uda się utrzymać obecną strategię rozwoju młodzieży.
– Kluby chińskiej Superligi wciąż wydają dziesięć razy więcej pieniędzy od klubów ligi koreańskiej i trzy razy więcej od klubów ligi japońskiej. A nasza drużyna narodowa pozostaje w tyle – bezlitośnie ocenił zaś sytuację Chen Xuyuan, prezes chińskiej federacji piłkarskiej. – Bańka finansowa nie tylko niczego nam nie dała teraz, ale też była szkodliwa dla przyszłości naszego futbolu. Należało z tym skończyć i zrobiliśmy to.
fot. NewsPix.pl / FotoPyk