Reklama

Wzlot i upadek na polskim Olimpie. Maciej Skorża i Wisła Kraków

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

05 maja 2021, 11:05 • 31 min czytania 20 komentarzy

Sezon 2006/07 przyniósł ogromne przetasowania na polskiej scenie piłkarskiej. Mistrzowski wyścig stoczyły ze sobą Zagłębie Lubin Czesława Michniewicza i GKS Bełchatów Oresta Lenczyka. Pozostałe dwa trofea – Puchar Polski i Puchar Ligi włożył do gabloty prowincjonalny Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski prowadzony przez wciąż młodziutkiego trenera, Macieja Skorżę. Wisła Kraków? Niedawne mocarstwo kończyło sezon kompromitacją – porażką 0:4 właśnie z Dyskobolią. Bogusław Cupiał musiał wywołać wstrząs i przeprowadzić rewolucję.

Wzlot i upadek na polskim Olimpie. Maciej Skorża i Wisła Kraków

Maciej Skorża w Wiśle Kraków – historia

Jej twarzą został ambitny młodzieniec, który do tej pory wspinał się po drabinie kariery miarowym, spokojnym tempem. Władzom Wisły Kraków zaimponował świeżym, nowoczesnym podejściem, miłością do ofensywnego futbolu, zręcznym wprowadzaniem młodych zawodników. To był początek bodaj najwyższego lotu i chyba najbardziej bolesnego upadku w historii Macieja Skorży. Zapraszamy na trzecią część opowieści o Skorży. Pierwszą, o jego latach młodzieńczych znajdziecie tutaj, z kolei w tym miejscu opisaliśmy jego losy w Amice i Dyskobolii. 

No właśnie. Trener, który samodzielnie pracował tylko we Wronkach i Grodzisku Wielkopolskim, nagle znalazł się w jednym z największych, a wtedy po prostu największym polskim klubie. I to z zadaniem przeprowadzenia go przez głęboki kryzys. Jak w ogóle mogło do tego dojść?

LEJ PO BOMBIE

Latem 2007 roku Wisła zamykała za sobą sezon, który nie mieścił się w głowie.

Reklama

Tak, era Bogusława Cupiała miała różne wahnięcia, czy nawet: różne katastrofy. Ale przyznajmy, że puchary to zdradziecka bestia. Dwa mecze są na tyle małą próbą, że wtopa, nawet wielka, jest możliwa. Nie tylko Wiśle zdarzyło się Dinamo Tbilisi i Valerenga. Każdy ma tu swoje Waterloo.

Ale przerżnąć z kretesem cały sezon? Rok prezentować się miernie, bezbarwnie, jak ligowy średniak? To nie wydawało się możliwe. Nie przy takich nakładach, nie przy takich piłkarzach. Wisła Cupiała albo wygrywała mistrzostwo Polski, albo o nie walczyła.

1997/1998: trzecie miejsce, a przecież Cupiał przejął klub zimą, zdążyli nadrobić z dołu tabeli
1998/1999: mistrzostwo Polski
1999/2000: wicemistrzostwo Polski
2000/2001: mistrzostwo Polski
2001/2002: wicemistrzostwo Polski
2002/2003: mistrzostwo Polski
2003/2004: mistrzostwo Polski
2004/2005: mistrzostwo Polski
2005/2006: wicemistrzostwo Polski
2006/2007: ÓSME MIEJSCE.

To ósme miejsce kłuje wyjątkowo nawet w kontekście kolejnych lat – Wisła niżej znajdzie się dopiero w sezonie 15/16, kiedy prowadzili ją Moskal, Broniszewski, Pawłowski oraz Wdowczyk. Różnica jest jednak taka, że w 15/16 Wisła była już w zupełnie innym miejscu sportowym, ekonomicznym, organizacyjnym. W 2006/2007 obejrzała plecy choćby Korony Kielce mimo składu z Głowackim, Baszczyńskim, Dudką, Sobolewskim, Błaszczykowskim, Zieńczukiem, Brożkiem, Kryszałowiczem.

Wisła tamtego sezonu to koncepcyjny chaos. Prowadziło ją czterech trenerów: Petrescu, Okuka, Nawałka i Moskal. Gdzie nie spojrzeć, historia przynajmniej dziwaczna:

  • Petrescu, czyli romans, który obrósł legendą, bo Rumun swoje później osiągnął i nigdy nie szczędził krytyki polskim piłkarzom, jego zdaniem, leniwym;
  • Okuka, czyli pomyłka totalna, trener, któremu szybko przypomniano, iż kiedyś powiedział w wywiadzie, że w Polsce poprowadzi tylko Legię; Tomasz Dawidowski nazywał go najbardziej przereklamowanym trenerem, jakiego w życiu spotkał, ponoć notorycznie nieprzygotowanym do zajęć;
  • Nawałka, który zszedł ze stołka dyrektora sportowego na stanowisko trenera;
  • Moskal dogrywający sezon na zasadzie – ktoś to musi dociągnąć do końca, a jest akurat na miejscu.

Szczególnie żywe do dziś pozostaje wspomnienie Petrescu, który funkcjonuje w przestrzeni środowiska piłkarskiego jako trener zza granicy, który chciał przykręcić śrubę, ale nie został zaakceptowany przez piłkarzy. Późniejsze dokonania Petrescu, który zameldował się w Lidze Mistrzów, mocno godziły w zawodników. Marcin Baszczyński w 2012 roku opowiadał o tym konflikcie tak: – Dan Petrescu, przychodząc do Wisły, był od początku dziwnie nastawiony do polskich piłkarzy. Ktoś mu nagadał, że w Krakowie spotka się z samymi zmanierowanymi gwiazdami, którym trzeba od razu mocno przywalić w głowę, żeby wróciły na ziemię. Nasza współpraca rozpoczęła się od mocnego wstrząsu. Treningi rzeczywiście były ciężkie, momentami mordercze, ale nie pamiętam ani jednego piłkarza, który nie wykonałby jego polecenia. Przeciwnie – każdy się starał, bo zależało nam na zyskaniu zaufania Petrescu i zdobyciu mistrzostwa. Pamiętam taki mały konflikt… Rada drużyny wybrała się do trenera, żeby zapytać o jakąś głupotę – czy moglibyśmy przełożyć odprawę tak, żeby odbyła się przed treningiem. I zaczęły się wyrzuty, pomówienia, że nie jesteśmy profesjonalni, krzyki, rezygnacja… A to naprawdę była głupota i normalna prośba ze strony drużyny. On to odebrał w sposób – hmm – dziwny. Potem to wszystko się kumulowało, wyników nie było, cierpliwość kibiców się kończyła, a presja była bardzo duża, co udzielało się wszystkim.

Reklama

Tomasz Dawidowski wspominał: – Wyniki badań. Tomek Kłos słabszy od trenera bramkarzy. Trener Petrescu mówił, że to niemożliwe, że Stangaciu przebiegł więcej od reprezentanta Polski. Gdyby Rumun popracował dłużej, mógłby osiągnąć sukces, ale nie wiem, ilu musiałby wymienić piłkarzy i do ilu doszłoby operacji. Mówił nam wprost: „zapomnijcie o rodzinach. Wy, kurwa, nie macie żon, dzieci ani nikogo. Liczy się tylko piłka”. Potem się śmialiśmy – bo chodziły takie słuchy – że się rozwiódł, a żonę odbił mu kolega z drużyny. I dlatego teraz chce, żebyśmy – jak on – zostali sami. Mówiąc do nas, Petrescu nie żartował. Piłka, praca, piłka, praca. Dom się nie liczył. Treningi były naprawdę ciężkie. Jak mawiał Maciek Stolarczyk – puszczały zawory. Często wieczorami siadaliśmy przy kartach lub herbatce, na nogach worki z lodem i w końcu Radek Majdan zapytał: “Dawid, jak te twoje kolana?!”. A ja całkiem dobrze znosiłem te treningi. Byłem po półtorarocznej przerwie, Petrescu powtarzał: “super, Dawid, super”, w sparingach strzeliłem trzy gole, ale na tydzień przed ligą doszło do zmęczeniowego złamania kości. I to w prawej nodze, czyli nie tej operowanej. Wyszło zmęczenie. Jedną nogę odciążałem, drugą przeciążałem. Petrescu, Broniszewski, Kostka – przy nich naprawdę trzeba było trenować.

Petrescu odpowiadał: – Polscy piłkarze nie są przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. A proszę mi wierzyć, że bez tego nigdy nie osiągnie się sukcesów. Kiedy prowadziłem Wisłę, zawodnicy krzywili się, gdy aplikowałem im mocne, wyczerpujące treningi. Chodzili nawet poskarżyć się na mnie prezesowi Cupiałowi. Mówili, że jestem katem, że tak nie powinno się trenować. Chcieli mieć trenera przyjaciela. A Cupiał popełnił poważny błąd. Uwierzył zawodnikom, że trenują za ciężko, i pozbył się mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji. W normalnych klubach takie zachowanie jest nie do pomyślenia. Prawdziwy prezes ufa zatrudnionemu przez siebie trenerowi, a nie użalającym się nad sobą piłkarzom.

Petrescu został zwolniony po dziesięciu meczach, nie przegrawszy żadnego w lidze. Wisła zagrała w fazie grupowej Pucharu UEFA, wstydu nie przyniosła – kapitalna współpraca Błaszczykowskiego i Brożka – natomiast nie pogodziła tego z ligą: zdarzyły jej się porażki z biedującym ŁKS-em, serie pięciu remisów z kolei. Przez całą wiosnę Wisła wygrała zaledwie cztery mecze, już jesienią poległa w Pucharze Polski.

JAKUB BŁASZCZYKOWSKI PROBLEMEM WISŁY KRAKÓW?

W drużynie, która niegdyś rozstrzeliwywała rywali, nagle najlepszym strzelcem stał się Brożek z zaledwie 7 ligowymi bramkami.

Wisła personalnie wciąż była mocna. Ale gołym okiem, nawet patrząc z daleka, widać było, że to drużyna mająca swoje silne problemy. Szatnię, po konflikcie z Petrescu, przedstawiano jako siedlisko żmij. Sprzedano też Błaszczykowskiego, zabierając największy talent w klubie.

Odeszło też Tyskie, na koszulki powróciła Tele-Fonika. Z jednej strony, skończył się pewien zewnętrzny zastrzyk finansowy, bo Tyskie, jak na reklamę na koszulkach, płaciło bardzo dobrze. Tele-Fonika, cóż, innymi słowy nie znaleziono nikogo nowego, kto byłby skłonny słono zapłacić za miejsce na koszulkach Wisły, więc wrócono do firmy Cupiała. Kibice przyjęli to jednak za dobrą monetę, na tej zasadzie, że w takich koszulkach Wisła osiągała największe sukcesy, z kultowym sezonem 02/03 na czele.

Finansowo też nie było tak, że wycofanie firmy Tyskie było jakimś tąpnięciem – Błaszczykowski zapewnił konkretny zastrzyk finansowy, a Cupiał też jeszcze nie był na etapie wyciągania wtyczki. Wisła była na zakręcie, dość poważnym, ale wciąż, w polskich warunkach, to był luksusowy samochód.

MISTRZOSTWO W LISTOPADZIE

Na przełomie sezonu 06/07 w Wiśle nie pojawił się tylko Maciej Skorża – to był mocno wiejący wiatr zmian. Jednocześnie pojawiły się w klubie trzy postacie, które od tej pory miały tworzyć wiślacki krajobraz.

Po pierwsze, Jacek Bednarz na stanowisku dyrektora sportowego – wygrał rywalizację o ten stołek z Grzegorzem Mielcarskim i Janem Urbanem. Po drugie, Marek Wilczek, który został prezesem i ogarniał wszystko od strony ekonomicznej, będąc w tym wyjątkowo skrupulatnym. Wisła miała porządek w papierach i na kontach; nic dziwnego – Wilczek był wcześniej szefem Urzędu Skarbowego. Po trzecie, 35-letni Skorża, opromieniony sukcesami w Groclinie, mający już pucharowe przetarcie z Amiką. Trener na ewidentnej wznoszącej, jedno z gorętszych nazwisk w Polsce, któremu wróżono wielką przyszłość, ale który już zapracował na swoją szansę.

Skorży odradzano jednak przejęcie Wisły, która wielu jawiła się jako niebezpieczny teren, na którym łatwo się sparzyć. Mówiono o gwiazdeczkach, którymi trudno zarządzać, o potężnych wymaganiach, o zmienności Bogusława Cupiała. Fragment „Snu o potędze”, książki Mateusza Migi o Wiśle Kraków:

Po zakończeniu sezonu Skorża spotkał się na gali Ekstraklasy z Franciszkiem Smudą.

– Maciek – Franz po ojcowsku objął młodszego kolegę po fachu – ty naprawdę idziesz do tej Wisły? A po co ci to? Daję ci góra dwa miesiące. Po dwóch miesiącach cię wyrzucą – radził, a może kpił.

Przestróg było więcej. – Ludzie w klubie ostrzegali mnie przed kilkoma piłkarzami. Poprzedni sezon był dla Wisły fatalny. Było mnóstwo pretensji, niedomówień, w szatni panowała zła atmosfera, więc szukano winnych. Ci, którzy rozczarowali, byli na cenzurowanym – mówi Skorża. – Otrzymałem dyrektywę, by zaraz na początku pracy przesunąć do Młodej Ekstraklasy braci Brożków, Mauro Cantoro, Marka Zieńczuka… Nie zrobiłem tego, bo chciałem się osobiście przekonać, co w trawie piszczy.

Nie dziwi, że Skorża skoczył na głęboką wodę, bo wierząc w swój warsztat chciał prowadzić coraz lepsze drużyny i coraz lepszych piłkarzy. Ale pokazuje jego charakter, że od razu poszedł na zderzenie z dyrektywami jednego z najpotężniejszych ludzi ówczesnej polskiej piłki, a więc Bogusława Cupiała. Wracamy po raz kolejny do anegdoty z lat studenckich – jako 21-letni chłopak, Skorża wypalił, że chce prowadzić reprezentację Polski. Piętnaście lat później postawił się najpotężniejszemu człowiekowi w polskiej piłce tamtych lat.

Można powiedzieć, że Maciej Skorża wiedział więc na co się pisze, był na to przygotowany. I presję dźwignął. Swoim podejściem wygrał sympatię części szatni, ale sympatia nie oznacza jeszcze szacunku. Piłkarze mający najwięcej do powiedzenia w szatni, rzeczywiście czasem kwestionowali wybory młodego szkoleniowca, którego znali choćby z kadry Janasa. Tam też potrafił być ostry, ale nie był ostatecznie decydującą postacią. Tu poznali go z tej strony, a on nie obawiał się drastycznych ruchów: potrafił wyrzucić klubową legendę z treningu. Niemniej nie zapominał przy tym, że łatwo przekręcić śrubę, nie żył więc źle z piłkarzami.

Kamil Kania, Weszlo.FM, magazyn „Tego Słuchaj Wiślaku”: – Gdy Skorża przychodził do Wisły, nastroje wokół jego kandydatury były w Krakowie bardzo dobre. Pamiętano mu, że dopiero co przyjechał z Groclinem na Reymonta i wygrał 4:0. Sezon był już wtedy co prawda rozstrzygnięty, a na bramce stał niedoświadczony Jarosiński, ale to był dla Wisły policzek. I Skorża imponował ofensywnym futbolem, co wówczas bardzo pasowało do Wisły, bo Cupiał nie tylko chciał w tamtych czasach zdobywać tytuły, ale również grać ładnie dla oka tą krakowską piłkę. Oczekiwania wobec Skorży były jasne: mistrzostwo Polski. Mistrzostwo Polski, które trzeba było odzyskać. Skorża na początku miał bardzo dobre kontakty z piłkarzami. Takie mało na zasadzie mistrz-uczeń. Może przez kwestie wieku, gdzie trafił na doświadczonych zawodników, może nie weteranów, ale znaczących wiele w polskiej piłce – Arek Głowacki, Marcin Baszczyński, Marek Zieńczuk, Kamil Kosowski. Skorża zawsze wspominał Kosowskiego, że wprowadzał dobrą atmosferę, humor w tamtej szatni. Piłkarze porównywali to do czasów Kasperczaka, a wtedy była najlepsza atmosfera w Wiśle XXI wieku.

Po środowisku Wisły krąży legenda, jakoby Skorża miał się obrazić za to, że nie został… zaproszony na pępkowe Kosowskiego. To oczywiście pół żartem, natomiast tak – to była mocna szatnia. Nie było łatwo na nią zapanować. Jej ujarzmienie, pozyskanie sobie, jest jednym z sukcesów Skorży.

Kamil Kosowski: – Dobry trener potrafi wydobyć potencjał ze swoich zawodników. To jest papierek lakmusowy. Można spojrzeć jak grała wtedy Wisła – na pewno to mu się udawało. Nie pozwalał sobie też na jakieś gwiazdorzenie czy niesubordynację. Potrafił być zdecydowany, stanowczy, ułożył sobie szatnię. Choć później słyszałem, że w tej szatni różnie bywało w różnych klubach. W Wiśle na pewno trener potrafił znaleźć balans – nie dać sobie wejść na głowę, a przy tym akceptować pewne rzeczy. Długo by opowiadać o naszej atmosferze w Wiśle, pewne rzeczy, które mogły mieć miejsce piętnaście lat temu, dziś by nie przeszły, piłka jest zupełnie inna.

Bo rzecz w tym, że Skorżę w oczach tak piłkarzy, jak włodarzy i kibiców, praktycznie od razu budowały wyniki. Już w meczach towarzyskich przed sezonem udało się osiągnąć całkiem spory sukces. Dodatkowo na jego korzyść przemawiał fakt, że gracze, którzy przed chwilą mieli być odsuwani, wskakiwali na wysokie obroty.

Bartosz Karcz, „Gazeta Krakowska”, piszący o krakowskiej piłce od blisko trzech dekad: – Wiosny sezonu 06/07 nie dało się w wykonaniu Wisły oglądać. Seria bezbarwnych meczów. Brożek się zaciął, padało bardzo mało bramek. Przychodzą Skorża, Bednarz i Wilczek. Wilczek jako prezes miał odpowiadać za finanse i robił to świetnie. odpowiadał za politykę transferową, a Skorża miał to wszystko poukładać w zgrabną całość. Udało im się to znakomicie. Ważnym momentem, żeby to odpaliło, był wyjazd na Chicago Trophy. Wisła zdobyła puchar, ogrywając Sevillę. Wiadomo, że to okres przygotowawczy, ale jednak wymowne, że tak szybko ogrywasz takiego rywala. Przypomnienie potencjału drużyny. Chłopaki zresztą wielokrotnie później wspominali, że tamten turniej zbudował w nich na nowo poczucie wartości i pomogło im świetnie wystartować. Wisła, wskutek zmian w terminarzu, zaczynała od gry z Zagłębiem Lubin, a więc z mistrzem Polski. I wygrała po bardzo dobrym meczu na wyjeździe, co pokazało, że chce wrócić na właściwe tory. Ten początek sezonu był imponujący, wygrywała wysoko wszystkie mecze.

Wyniki w tamtym sezonie były fantastyczne. Wisła, w porównaniu do tego, co grała sezon wcześniej, zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To był jeden z jej najlepszych sezonów – efektowny, pełen polotu futbol, nastawiony na demolowanie rywali. Gdy w pucharach odpadały Zagłębie, GKS BOT Bełchatów i Groclin, niektórzy mówili – może gdyby w pucharach grała ta Wisła Skorży, wyglądałoby to inaczej.

Wymowne: w listopadzie miała miejsca konferencja prasowa po meczu z Groclinem, prowadzonym wtedy przez Jacka Zielińskiego, na której Zieliński pogratulował Wiśle mistrzostwa Polski. Jego zespół, jeden z głównych rywali Wisły, został zdemolowany 0:3.

Kamil Kania: – Za Skorży Wisła wygrywała efektownie. To była esencja tego, czego chciał Cupiał. Czasami mecze rozstrzygała w pierwszej połowie. Był taki słynny wywiad z Piotrem Świerczewskim w przerwie meczu Wisła – Korona, gdzie on był strasznie zirytowany – Wisła strzeliła trzy gole w 20 minut. W pierwszym sezonie Skorży, mistrzowskim, przez cały sezon Wisła przegrała raz, na Legii. A to dla Białej Gwiazdy zawsze był dziwny teren, nawet w najlepszych latach za Kasperczaka ta Łazienkowska była przeklęta.

Piłkarze pod Skorżą po prostu zaliczali progres, więc trudno, żeby nie słuchali tego, co ma do powiedzenia. Najjaskrawszym przykładem jest Paweł Brożek. Ponownie Karcz: – Paweł Brożek wtedy wskoczył na swój najwyższy poziom. Do dzisiaj jak rozmawiam z Pawłem i pytam go o najlepszych trenerów, z jakimi pracował, zawsze pada wśród nich nazwisko Skorży. Brożek wcześniej miał łatkę dużego talentu, który może wypali, może nie. Skorża sprawił, że ten znak zapytania zniknął. Zaczął strzelać jak na zawołanie. Po prostu stał się piłkarzem, jednym z najlepszych napastników w kraju. Marek Zieńczuk też miał najlepszy sezon w karierze pod Skorżą: jak nie kopnął, wszystko wpadało. 17 bramek, do tego drugie tyle asyst. Fenomenalna gra.

Marek Zieńczuk: – W mojej hierarchii trenerów Skorża stoi bardzo wysoko. Nie najwyżej, ale wysoko. To są moje prywatne odczucia jako zawodnika. Pod okiem tego trenera miałem najlepszy sezon w karierze, zdobyłem dwa mistrzostwa Polski. Styl pracy i treningów trenera Skorży bardzo mi pasował. Utrzymywałem się przez większość czasu w dobrej dyspozycji. Myślę, że ten sposób przekazywania tego, czego trener oczekuje, jak ma grać drużyna, jakie są zadania zawodników, był bardzo jasno przekazywany. Nie wiem jak koledzy się na to zapatrywali, ale przemawiało to do mnie. Podczas całej mojej współpracy z trenerem Skorżą mieliśmy bardzo mało kryzysów. Wygrywaliśmy prawie wszystko. Brakuje mi więc tego, że nie poznałem trenera bliżej, jak pracuje z drużyną, kiedy jest jakaś zapaść formy i trzeba podejmować ciężkie decyzje. Przez te dwa lata taki kryzys nie odszedł.

Wisła zdobyła mistrzostwo w sposób piorunujący, jeden z najlepszych w XXI wieku. Nie podlegało żadnej dyskusji. Już jesienią zdobyła 47 punktów na 51 możliwych. A przecież zimą sprowadzono jeszcze Matusiaka i Łobodzińskiego. Matusiak wracał do Polski po zachodnich wojażach, ale wciąż miał pozycję kogoś, kto jest ważną postacią dla kadry Beenhakkera. „Łobo” był natomiast w gazie, zagrał fantastyczny mecz z reprezentacją Czech – mówiło się, że miał oferty z Zachodu, ale Wisła była zdeterminowana i zdołała go przekonać.

Wydawało się, że Wisła ma zespół, który naprawdę może szarpnąć w pucharach. Skorża w międzyczasie zgarniał nagrody Trenera Roku.

SPRAWA KOSY

Latem 2007 Kamil Kosowski wracał do Wisły Kraków po zagranicznych wojażach. Nie wyszło tak, jak liczyliśmy. Być może na drodze do sukcesu Kosy na Zachodzie stanęło to, że nie wyjechał od razu do Serie A po sezonie 02/03, kiedy pokazał się z Wisłą w pucharach. Być może błędem było Kaiserslautern, choć chciało go Bordeaux, dające samemu Kosowskiemu milion euro na rękę. A tak, po dziwnej umowie kilkuletniego wypożyczenia, Kosowski po Bundeslidze, grze w Championship z Southampton, a także wymarzonej Serie A w barwach Chievo wracał pod Wawel.

Miał już trzydzieści lat na karku, ale wyglądał znakomicie. Fizycznie, jak sam wspomina, w zasadzie był zaskoczony tym, jak dobrze się czuł – swoje zrobiło doświadczenie z Italii.

Kamil Kosowski: – Warunki, jakie mi wtedy zaproponowano… w zasadzie ich nie było. Nie powiem, że nie szanuję pieniądza, ale to była propozycja, policzek w twarz. Argumenty, że Wisła nie wie jak wyglądam, czy będę pasował do drużyny… Zagrałem 20 meczów w Serie A, można było je obejrzeć, sprawdzić. Tylko wtedy były dla mnie ważniejsze rzeczy. Żona spodziewała się dziecka. Byłem szczęśliwy, że wróciłem do Polski. Uznałem, że OK, pół roku zagram za darmo i pokażę, że się nadaję. Tak też się stało.

Warunki, jakie zaproponowano wtedy Kosowskiemu… krążą o nim legendy. Według niektórych, miał grać za 1500 złotych. Na pewno natomiast było to skrajnie daleko od tego, co jako zawodnik o takiej klasie mógłby zarabiać na ówczesnym rynku transferowym. Jego plan na boisku wypalił, bo Kosowski demolował Ekstraklasę, był najlepszym piłkarzem drużyny, która złomowała rywali.

Zimą wywalczył to, czego chciał – pięcioletni kontrakt. Kontrakt, który w piątek był, w poniedziałek już nie. Można się teraz tylko zastanawiać, na ile inaczej mogłaby się potoczyć historia Wisły tamtych lat, gdyby Kosa jednak został.

Kamil Kosowski: – Kontrakt był przygotowany w piątek, wszystko było klepnięte. Ja zrezygnowałem z pewnych rozbieżności, powiedziałem, że podniosę sobie z boiska. Do dziś mam tę kartkę, gdzie to wszystko rozpisał Jacek Bednarz. Ja powiedziałem, że chcę tu zostać na pięć lat i będziemy robić Ligę Mistrzów. W poniedziałek przyszedłem z torbami na zbiórkę, żeby wyjechać do Hiszpanii. Dostałem informację, że prezes wraca do wcześniejszych ustaleń. Znałem trenera Skorżę z reprezentacji olimpijskiej i kadry trenera Janasa. Mieliśmy zawsze dobry kontakt. Lubiliśmy się, wydaje mi się, że lubimy się do dziś. Mamy jakieś pytania do siebie. Ja mam dwa – jedno o reprezentację Polski, jedno o ten grudzień, kiedy rozstawałem się z Wisłą. Ale to na spokojną rozmowę w cztery oczy.

Co więc dokładnie stało się przez weekend? To teorie spiskowe, wiślackie legendy. Jedne z wielu, bo w Wiśle tamtych lat wiele spraw osnutych było w tajemniczości.

Bartosz Karcz: – Moim zdaniem ani Bednarz, ani Skorża, nie popełnili wtedy największego błędu – popełnił go Bogusław Cupiał. Nie przedłużając kontraktu z Kamilem Kosowskim. Kontrakt był przygotowany na 5 lat. Tylko widzimisię właściciela sprawiło, że nie został podpisany. Kamil miał zażartować o czymś na bankiecie, co się Cupiałowi nie spodobało – taka krąży legenda, to miało przeważyć. Fenomenalna jesień 2007 w wykonaniu Wisły to w dużym stopniu zasługa Kamila, grał znakomicie. Ciągnął zespół. To był w dużej mierze taki Kosa, który z jednej strony wciąż był utalentowany, mogący iść do góry, a już miał doświadczenie na Zachodzie. Wrócił wtedy po trzech latach gry tam i to było widać. Śmiem twierdzić, że gdyby Kosa został, Levadia nie miałaby prawa się wydarzyć. Kamil zrobiły swoje. Wiśle nie brakowało wiele. To jest nawet wymowne, że za Kamila przyszedł Andraz Kirm i trafił w poprzeczkę. Kamil, myślę, że zapewniłby dwie bramki, Wisła by po prostu awansowała, a w kolejnej rundzie miałaby Debreczyn, absolutnie w zasięgu, szczególnie, że już wtedy była w formie, na ten termin się przygotowywała.

GDYBY PLATINI BYŁ SZYBSZY

Victor Valdes w bramce, w obronie od prawej Dani Alves, Carles Puyol, Gerard Pique oraz Eric Abidal. W środku oczywiście Iniesta i Xavi, wraz z nimi Yaya Toure. W przodzie Thierry Henry oraz Samuel Eto’o, jedenastkę uzupełniał Seydou Keita. Przy linii niejaki Josep Guardiola. Choć losy dwumeczu zostały rozstrzygnięte już na Camp Nou, w Krakowie FC Barcelona wystawiła niemalże galowy skład, naszpikowany najznamienitszymi gwiazdami ówczesnego futbolu. Trzech piłkarzy z tej drużyny ledwie dwa miesiące wcześniej wzniosło w górę trofeum za wygranie Mistrzostw Europy w 2008 roku. Ośmiu zagrało w półfinale Ligi Mistrzów sezonu 2007/08. Wielu z nich było u szczytu możliwości, co zresztą pokazywali przez najbliższe lata, taśmowo wygrywając wszystko, i na krajowym podwórku, i w międzynarodowych turniejach, wreszcie w swoich reprezentacjach.

I tę ekipę Maciej Skorża pokonał 1:0. Oczywiście, z jednej strony, to były pierwsze tygodnie pracy Guardioli, ale wciąż.

Nigdy wcześniej i nigdy później Skorża nie mierzył się z takim rywalem. Nigdy wcześniej i nigdy później takiego rywala nie pokonał, nawet jeśli wygrana ze Spartakiem była pełna, a więc istotniejsza. Oczywiście, można deprecjonować to skromne 1:0 na sto różnych sposobów, losy dwumeczu nie były zagrożone nawet przez sekundę, ale przecież to byli Puyol, Iniesta czy Xavi. Żywi, prawdziwi, z krwi i kości, nienawidzący przegrywać, jak każdy profesjonalny sportowiec. Naprawdę nie może dziwić, że według relacji portalu „Historia Wisły” doliczony czas gry kibice poświęcili na skandowanie nazwisk – najpierw Macieja Skorży, potem Bogusława Cupiała. Do legendy przeszła historia o tym, jak Guardiola pytał ile lat ma Brożek, bo podobała mu się jego gra – kolejne łatwo układające się „co by było gdyby”.

A przecież to Wisła Kraków grała wtedy wyraźnie osłabiona. Brakowało Cantoro, Sobolewskiego i Głowackiego, a i tak udało się dać prawdziwy show z drużyną pewnie idącą na szczyt. Wszyscy w Grodzie Kraka mieli prawo wtedy uwierzyć, że to jest idylliczny związek na lata, że tutaj faktycznie będziemy mieć do czynienia z wieloletnią dominacją, Przypomnijmy raz jeszcze:

  • Wisła skończyła sezon 2007/08 z bilansem 24 zwycięstw, 5 remisów i zaledwie 1 porażki, przewaga nad wicemistrzem: 14 punktów.
  • w pucharach najpierw Wisła rozjechała Beitar Jerozolima 6:2 w dwumeczu, potem pokonała 1:0 Barcelonę (przegrywając dwumecz 1:4)
  • z Tottenhamem w Pucharze UEFA też nie doszło do kompromitacji – wyniki 1:2 i 1:1 to przyzwoita sprawa, jak na starcie polsko-angielskie

Do tego to pamiętne Chicago Trophy, gdzie udało się opędzlować Sevillę. Wydawało się, że Wisła właśnie wkracza na półeczkę z gustownym napisem: „europejscy średniacy” i Skorża ma w tym spory udział. Zresztą, sporo mówią nawet sparingpartnerzy.

– Cupiał musiał Skorży mocno ufać. Był taki mecz towarzyski z Liverpoolem przed sezonem. Skorży bardzo na tym spotkaniu zależało, bo chciał się zmierzyć z Benitezem, kimś, o kim wielokrotnie Skorża mówił, że bardzo go ceni. Problem w tym, że terminy kolidowały – sparing z Liverpoolem 19 lipca, Superpuchar Polski 20 lipca. Skorża wyprosił u Cupiała, żeby ten załatwił czarterowy samolot, żeby dało się to pogodzić – wspomina Kamil Kania.

Warto się zresztą tutaj zatrzymać, bo uwagę przykuwały nie tylko gołe wyniki czy klasa rywali, ale też styl. Zwłaszcza ten dwumecz z Beitarem, a więc żadnym chłopcem do bicia. Pamiętne 5:0 w Krakowie będzie wracało jak bumerang za każdym razem, gdy ktoś w przyszłości poruszy temat reformy Platiniego. A gdyby Wisła Skorży, Marcelo czy Cantoro, trafiła na Platiniego. A gdyby o Ligę Mistrzów walczyła nie z Barceloną, ale z rywalami pokroju Beitaru właśnie. Gdyby to wszystko było poukładane choć odrobinę łatwiej dla mistrzów z egzotycznych lig jak nasza Ekstraklasa…

– W rewanżu to była totalna dominacja Wisły. Wisła zdegradowała ich do roli, w jaką czasem wchodzili ligowi słabeusze. Beitar został zmieciony. Wisła grała z polotem, błyskiem, luzem. Natomiast później, jak to bywało z Wisłą na fali, mającą znakomity zespół, dostała najgorszego możliwego rywala, Barcelonę – wspomina Kania. – Beitar został przemielony. Beitar, którego się obawiano, dostał piątkę w Krakowie, a mecz wyjazdowy Wisły też był niezły – dopowiada Karcz.

Tottenham? Znów bez kompromitacji, a przecież w składzie rywala właśnie budowali swoją legendę Luka Modrić czy Gareth Bale. Oczywiście, nie ma co robić ze Spurs odpowiednika dzisiejszego Manchesteru City, ale Anglicy rzadko dają się dopchnąć do europejskich pucharów przypadkowym zespołom. Tymczasem na White Hart Lane to wiślacy oddali więcej strzałów, to bramkarz Spurs – Heurelho Gomes – musiał interweniować częściej niż Pawełek. Ta dobra dyspozycja zresztą skończyła się wywiezieniem w miarę korzystnego wyniku – bo za taki trzeba uznać 2:1, po golu Jirsaka.

U siebie było jeszcze lepiej, Wisła naprawdę cisnęła, a gdy w 87. minucie Brożek miał okazję na 2:1, zapachniało sensacją. Remis i odpadnięcie z Pucharu UEFA przyjęto jako porażkę, choć przecież sezony, w którym udaje się pokonać drużynę pokroju Barcelony, nawet i w już rozstrzygniętym dwumeczu, oraz zremisować z zespołem pokroju Tottenhamu to w polskiej piłce rzadkość. Ale to też była siła Wisły. Tam oczekiwano najwyższej jakości, tam oczekiwano, że Brożek z Sobolewskim wyślą do domu Lennona z Bentem, choć ten ostatnio kosztował Spurs prawie 20 milionów funtów.

NA FALI

Karta szła. Przykładem właśnie Marcelo, którego transfer jest owiany legendą.

– Różne źródła w różny sposób opowiadają o transferze Marcelo. Jest historia, według której dwie osoby zadecydowało o transferze – Rogala i Bednarz, Bednarz w większym stopniu. Sytuacja była taka, że rokowania z Brazylijczykami trwały długo, ale przyszedł moment w środku nocy, kiedy trzeba było powiedzieć tak albo nie. Bez tego nie doszłoby do transferu. Jak wiadomo, w Wiśle na wszystko zgodę musiał wyrazić Cupiał, ale nikt nie mógł się z nim skontaktować. Czy był za granicą, czy nie odbierał telefonu, w każdym razie nie było z nim kontaktu. I oni wzięli to na siebie. Koniec końców wyszło na dobre, ale szczególnie Jacek miał duszę na ramieniu – wspomina Karcz.

O co tam dokładnie chodziło? Najoględniej rzecz ujmując – Marcelo był skonfliktowany z władzami Santosu. Młody brazylijski stoper, którym interesują się europejskie kluby, kontrakt, który oczywiście został skonstruowany w taki sposób, że do jego interpretacji potrzebna była armia prawników. Brazylijczycy twierdzili, że umowa ich piłkarza obowiązuje do 2011 roku. Piłkarz oczywiście uważał się za wolnego gracza. Sprawa była o tyle trudna, że ostatecznie zajmowały się nią sportowe sądy, a Santos przez chwilę… nie chciał nawet dosłać certyfikatu Marcelo. Brzmi to może dość banalnie, ale kurczę, który polski klub dzisiaj mógłby pójść na noże z Santosem? W kwestii młodego brazylijskiego piłkarza? Może inaczej – który młody brazylijski piłkarz Santosu w ogóle spojrzałby na ofertę z Polski?

Taka to była Wisła. Marcelo walczył o skład z Głowackim i Cleberem, co też ma swoją wymowę. Radosław Matusiak wspominał później: na każdą pozycję mieliśmy po dwóch świetnych graczy. Wszyscy wskazywali też na aspekt, który momentami bywa niedoceniany. Mimo takiego nagromadzenia gwiazd, wózek był pchany w jednym kierunku. Matusiak wspominał to dość prosto:

Drużyna Wisły z tamtego czasu kojarzy mi się z porządnymi ludźmi. Nie przypominam sobie kogoś, kto byłby drużynową mendą. A przeważnie w klubach ktoś taki jest. W Wiśle miło wspominam chyba wszystkich. Sobol, Głowa, Baszczu, Mauro Cantoro, Brozie, Pawełek Mario, śmieszny Dudu. To byli fajni ludzie. Pewnie sukces – mistrzostwo Polski z tamtego czasu – był też efektem tej zgranej ekipy. Jak trzeba, umieliśmy się zabawić. Zawsze można było liczyć na piwko i chipsy u Brozia czy szklaneczkę whisky z Sobolem.

Zresztą, nawet ci obcokrajowcy… Cleber, Marcelo, Cantoro – praktycznie każdy wrastał w klub, zresztą Marcelo do dzisiaj angażuje się w różne akcje Wisły Kraków.

– Cleber? Kozak absolutny. Niezwykła postać dla szatni. Lider, mimo, że piłkarz zza granicy, to szybko złapał kontakt z Polakami. Warto wspomnieć, że przychodził z Vitorii, z którą wcześniej Wisłę eliminował. Obrońca kapitalny, szef, ale też potrafiący strzelić po stałym fragmencie, a nawet z gry. Pamiętajmy, że Wisła jeszcze na nim zarobiła, bo mimo zaawansowanego wieku szedł do Tereka za 200 tysięcy euro. Dla mnie jeden z najlepszych obcokrajowców w historii Wisły – mówi Kania.

Skorży udawało się zbudować niektórych zawodników nawet, gdy… nie było dla nich pierwotnie miejsca. Weźmy Dariusza Dudkę.

– Dzieło Skorży! – uśmiecha się Kamil Kania. – Przed sezonem 07/08 Skorża powiedział mu, że ma w środku pola Cantoro i Sobolewskiego. „Darek, nie widzę cię tam. Ale możesz grać na boku obrony”. Dudka był uniwersalny, szybko okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Jako boczny obrońca Dudka został wytransferowany do Auxerre.

Nie ma sensu się oszukiwać – najważniejszym zadaniem tamtej Wisły było utrzymanie Bogusława Cupiała w jego miłości do piłki nożnej. I długo wydawało się, że to dzieło zostanie w pełni zrealizowane. Cupiał wreszcie dostawał to, czego od zawsze pragnął – liga rozstrzygnięta w listopadzie, a pomiędzy ligowymi meczami interesujące spotkania w Europie. Drugi sezon wprawdzie był trochę trudniejszy, Legia mocno naciskała na wiślaków, ale Wisła wygrała bezpośrednie starcie z Legią, po którym to warszawiacy mogli zdobyć pole position na ostatniej prostej wyścigu po tytuł, rozstrzygnął gol Marcelo.

– Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, czym w Polsce są mecze Wisły z Legią. A w tym sezonie to spotkanie może dodatkowo rozstrzygnąć o mistrzostwie. Dlatego nie mam wątpliwości – w swojej karierze czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem. To będzie mecz mojego życia – zapowiadał przed spotkaniem Brazylijczyk, który jeszcze nie zdawał sobie wtedy sprawy, że przed nim mistrzostwa, półfinał Ligi Mistrzów i wielkie spotkania w najsilniejszych ligach świata. Nawet jeśli to była wówczas jedynie kurtuazja – Marcelo trafił z prognozami. –  Dla stopera każdy gol to niesamowita frajda. Uwielbiam to. I Legii też chcę strzelić! Okazje powinny być, bo trener zachęca mnie, żebym przy stałych fragmentach szedł pod bramkę rywala.

Marcelo strzelił, Wisła wygrała 1:0, a w ostatnich trzech kolejkach zdobyła 10 goli i oczywiście komplet 9 punktów.

Problemy jednak w tym sezonie były, i chyba zostały zlekceważone. Wisła potrafiła oberwać od Lecha Poznań aż 1:4 u siebie. Wisła zimowała zaledwie na czwartym miejscu. Gładko przegrała batalię o Puchar Polski. Mogłaby mieć pewniejszego bramkarza niż Pawełek. Transfery w tym sezonie, poza Marcelo – nieudane. Przeciętny Singlar, komediowy Beto. Widać były rysy na tej drużynie.

ZAMIAST LIGI MISTRZÓW – EUROWPIERDOL

Gdyby musieć wskazać najbardziej bolesny eurowpierdol w naszych dziejach, nie byłoby łatwo, bo konkurencja jest spora. Trudno się kłócić o pierwsze miejsce, ale pewne jest jedno: Levadia znajdzie się wysoko na tej liście.

Nie dlatego, że Wisła miała nie wiadomo jaką ferajnę i przegrała – w tym kontekście boleśniejsza jest Valerenga i Dinamo. Wtedy Wisła miała lepsze zespoły. Ale jest to wyjątkowo bolesna porażka w kontekście otwierającej się szansy związanej z reformą rozgrywek.

Bo był to pierwszy rok obowiązywania reformy Platiniego. Nie, wcale nie łudziliśmy się, że teraz będziemy grać w Champions League rok w rok. Ale jednak liczyliśmy, że to zmieni bardzo wiele. Bo trzeba oddać, że polskie kluby miały sporo pecha w eliminacjach. Wisła miała świeże wspomnienie – co z tego, że potrafiła zmontować mocny zespół, wygrać z Barceloną, skoro finalnie nic to nie dało.

Klęska w pierwszym sezonie reformy Platiniego, klęska tak dobitna, na pierwszej przeszkodzie, przeciw półamatorskiej Levadii, która na mecz do Sosnowca przyjeżdżała autokarem… To był potężny cios. Prosto w złudzenia.

„Europejskie dno”, „Blamaż stulecia”. „Jeden z najczarniejszych dni Wisły Kraków”. To tylko niektóre nagłówki wokół tego dwumeczu. I tak łagodne.

Wisły, tak naprawdę, nie tłumaczy nic. To jest jasne. Natomiast ta porażka ma konkretne przyczyny, których można szukać. Po pierwsze, wskutek gruntownej przebudowy stadionu Wisły, grała ona mecze z Levadią w Sosnowcu. Po drugie, jedynym wzmocnieniem na miarę walki o Ligę Mistrzów był Andraz Kirm. Abstrahując od tego, czy spełnił oczekiwania czy też nie, na papierze ten transfer wyglądał poważnie – reprezentant Słowenii w dobrym piłkarsko wieku, wciąż rozwojowy, ale nie ściągnięty po naukę. Wyłożono na niego około 400 tysięcy euro. I OK, ale Kirm przychodził w miejsce Zieńczuka, czyli to była wymiana kogoś za kogoś, nie wzmocnienie ogólnej puli jakości Wisły. Poza tym raziło, że przy otwieranej właśnie przez reformę Platineigo szansie, nie spróbowano być bardziej aktywnym na rynku transferowym.

Marek Zieńczuk: – Bolało, że musiałem odejść. W tamtym okresie chciałem zostać w Krakowie, nie chciałem wyjeżdżać. Co mogę powiedzieć – zająłem się swoją karierą, losy Wisły toczyły się dalej.

Po trzecie i najistotniejsze, Skorża przeszarżował. Po latach sam to przyznawał w rozmowie z nami:

Maciej Skorża: – Zacznijmy od tego, że Levadia nie miała prawa się przydarzyć takiej drużynie jak wtedy Wisła Kraków. To absolutnie mój błąd trenerski, przeszarżowałem z pewnymi rzeczami, ale już nie chcę do tego wracać. Historia pokazała, że wyciągnąłem z tego wnioski. Prowadziłem do tej pory 30-kilka meczów w europejskich pucharach jako trener i takiej wpadki na szczęście nie miałem. Bolesna lekcja, ale widocznie była mi potrzebna. (…) Odpaść z Levadią, gdzie naprawdę człowiek myślami był już w kolejnej rundzie… Myślałem, że potraktujemy to jako element okresu przygotowawczego i spokojnie nam się to uda. Ale też mam taki trochę niedosyt, jeśli chodzi o postawę chłopaków w drugim meczu. Po pierwszym meczu już wiedzieliśmy, że zawaliliśmy, ugraliśmy tylko remis. Musimy być czujni na wyjeździe i tam strzelić bramkę, zagrać z większym zębem. Tego zabrakło. Nie wiem, czy chłopaki byli trochę podjechani i być może to było kluczowe. Spodziewałem się, że nawet troszkę więcej uzyskam od drużyny na boisku, jeśli chodzi o sferę mentalną. Ale widocznie nie byli w stanie. Absolutnie nie zarzuciłbym tej drużynie, że nie chcieli grać w Lidze Mistrzów. To byłby nonsens. Ewidentnie moje pomysły wtedy się nie sprawdziły.

Bartosz Karcz wspomina bardzo wymowne wydarzenie: – Nie zapomnę takiej scenki rodzajowej, przyjechałem do Sosnowca, spotkałem Bednarza pod budynkiem klubowym. Nerwowo chodził z miejsca na miejsce. Pytam go „co ty Jacek taki w nerwach? Powiedział mi znamienną rzecz „wcale tak łatwo nie będzie”. „Dlaczego? To półamatorzy” odpowiadam. On na to „Nie, mówiłem mu, kurwa, żeby zaczął tydzień wcześniej przygotowania. Oni na pewno odpalą, ale może być za późno. Jakaś przypadkowa bramka i będziemy mieli problem”. I padła przypadkowa bramka, był brak szczęścia, słupki, poprzeczki. To wszystko przesądziło. Wisła po odpadnięciu z Levadią wygrała osiem meczów. To była ewidentna wina Skorży, który liczył, że jakoś to będzie w pierwszej rundzie, kogo by nie trafić, a szczyt formy przygotuje się na później.

Tak z kolei porażkę z Levadią wspominał Wojciech Łobodziński, wówczas wystawiony w  rewanżu na prawej obronie: – To był mecz, gdzie grałem na prawej obronie. Grałem na najniższego, najszybszego piłkarza. Po kwadransie pomyślałem – kurde, coś jest nie tak, nie radzę sobie kompletnie. Nie dziwiłem się trenerowi, że zdjął mnie w przerwie, bo nawet nie pamiętam jak się gość nazywał, ale doskonale pamiętam, że nie szło mi go zatrzymać. (…) Po meczu w szatni cisza. Całą drogę cisza, tuż po meczu cisza, na następny dzień cisza. Nikt się do nikogo nie odzywa. Jest wstyd. Ciężko spojrzeć w oczy kibicom, dziennikarzom. Najgorsze jest to, że nie przegraliśmy pechowo, tylko oni faktycznie byli od nas lepsi.

To po tym meczu była słynna konferencja Macieja Skorży, na której wyglądał, jakby na przestrzeni tego dwumeczu postarzał się o dziesięć lat.

Skorża przyznawał ostatnio sam, że miał kiedyś wyskoki ego, że – jak to ujął – „uważał się za najlepszego trenera na świecie”. Levadia była gigantyczną lekcją pokory. Wielką beczką soli, którą musiał zjeść. Natomiast nie zjadł jej wcale sam, bo jeszcze więcej z tej beczki zjadł Jacek Bednarz.

Bartosz Karcz: – To było duże tąpnięcie w klubie. Nikt się tego nie spodziewał. Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty, wydawało się, że kilka dni po meczu Skorża może zapłacić za Levadię głową. Oni pojechali do Cupiała większą grupą, Skorża i podstawowi gracze: Brożęk, Sobol, Głowacki. Przekonali Cupiała, że Skorża powinien zostać. Co więcej, tak naprawdę dostał po tej porażce jeszcze większą władzę, bo Jacek trafił na boczny tor. Burza teoretycznie została zażegnana. W praktyce to był tylko odroczony wyrok. Wisła wystartowała świetnie, ale w końcówce jesieni wpadła w dołek: przegrała z Legią w Sosnowcu, były nieudane derby z Cracovią, na co zawsze się patrzy szczególnie krzywo. Jeszcze jesienią się wybronił, ale wiosnę zaczął średnio i koniec.

Kamil Kania: – Skorża został zwolniony na początku marca. Źle weszli w rundę: 0:1 z Bełchatowem, 0:1 z Arką, 0:0 z Jagiellonią na wyjeździe. Pechowe wyniki. Natomiast wyczuwało się takie wyczekiwanie na jego porażkę, na słabszy moment. Za chwilę przyszedł Kasperczak, tak jakby komuś się przypomniały poprzednie złote czasy. Natomiast ja jestem zdania, że jakby Skorża został, to oni by nie przerżnęli tego mistrzostwa. Zdobyliby trzeci tytuł. Skorża zostawiał ich przecież na pozycji lidera.

Powrót do Kasperczaka nie wskrzesił dawnego żaru. Został zapamiętany przez pryzmat kolejnych sromotnych batów, tym razem od Karabachu. Niby Kasperczakowi brakło tylko 30 sekund, by zostać mistrzem Polski – pamiętna końcówka i samobój Jopa – ale Kasperczak przegrał też Puchar Polski czy wcześniejszy mecz z Koroną. To po prostu nie było to.

Skorża na pewno nie zostawił spalonej ziemi, a niech najlepiej świadczy o tym zachowanie piłkarzy. Po gali Ekstraklasy pojechali do Skorży, do Radomia, i wręczyli mu srebrny medal, który wywalczyli albo inaczej: dostali w spadku po katastrofie w derbach Krakowa.

***

Im więcej czasu mija od tamtych chwil, tym trudniej kadencję Skorży jednoznacznie ocenić. Wydaje się, że po fatalnym sezonie 2006/07, przywrócił Cupiałowi wiarę w futbol, w jego ukochany piłkarski projekt, a także kilku zawodników z tamtej drużyny. Wydaje się, że dał wspomnienia, które zostaną z na lata. Ale jednocześnie tę kadencję już na zawsze naznaczy Levadia. Możemy gdybać, czy to wtedy Cupiał zaczął odczuwać zniechęcenie, czy to był ten kamyczek, który z opóźnieniem rozpoczął lawinę. Niemniej wymowne, że do dziś, gdy pojawia się temat zmiany trenera w Wiśle, nawet ostatnio na Hyballę, to zawsze gdzieś kibice Wisły piszą: a może Skorża? Ostatnio wręcz były głosy: jak Polak, to Skorża. Sentyment do niego jest ogromny.

Jedno jest pewne – Skorża był na drodze, by dorównać pierwszej wielkiej Wiśle Cupiała. I z tej drogi zawrócił, po części przez brak czujności na szczycie. Każdy himalaista wie, jakiego rodzaju to błąd.

Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

20 komentarzy

Loading...