Od 22 marca do 22 października 2013 roku Podbeskidzie Bielsko-Biała było ósmą siłą Ekstraklasy. Punktowało na poziomie Śląska Wrocław. Lepiej na przykład od Jagiellonii czy Lechii. Zastanawiacie się, dlaczego analizujemy postawę “Górali” akurat w tak dziwacznie dobranym okresie? Spieszymy z wyjaśnieniem. Właśnie od marca do października szkoleniowcem tego klubu był Czesław Michniewicz, który najpierw w spektakularnym stylu utrzymał bielszczan w Ekstraklasie, by już na początku następnych rozgrywek… stracić robotę po kiepskim starcie ligowym zmagań. Przed dzisiejszym starciem Podbeskidzia z Legią Warszawa wspominamy ten burzliwy czas w karierze obecnego szkoleniowca “Wojskowych”.
– Podbeskidzie będzie symbolem, że w piłce wszystko jest możliwe, a o cudzie w Bielsku będzie mówiło się latami – ekscytował się Michniewicz w czerwcu 2013 roku. – Fakt, w przeszłości łapałem teoretycznie lepsze kąski, ale nic z tego nie wychodziło. Idąc do Widzewa, wydawało mi się, że trafiłem do klubu, który – jak zapowiadał Sylwester Cacek – będzie budował swoją siłę. Wykonaliśmy dobrą pracę, byliśmy czwartą drużyną rundy wiosennej, ale okazało się, że po sezonie musimy się rozstać. W Jagiellonii było podobnie. Też myślałem, że trafiłem do klubu, z którym będzie można walczyć o czołówkę ligi, ale też szybko drogi moje i prezesa się rozeszły. Potem była Polonia i szansa na walkę o mistrzostwo. Nie wypaliło. We wszystkich tych klubach pracowałem bardzo krótko i to był mój największy problem.
Cóż – jak się okazało, przygoda z ekipą “Górali” także zakończyła się przedwcześnie.
Sprzeciw wobec wygodnictwa
Na początku rundy wiosennej sezonu 2012/13, prezes Podbeskidzia Bielsko-Biała, Wojciech Borecki, był właściwie pogodzony ze spadkiem. Po dziewiętnastu kolejkach drużyna miała na koncie zaledwie 11 punktów i do bezpiecznego miejsca w tabeli traciła aż osiem oczek. Dlatego Michniewicz otrzymał od razu kontrakt na półtora, nie na przykład na pół roku. Nie zakładano bowiem, że nowy trener uratuje ligowy byt. Podstawowym zadaniem Michniewicza miało być przygotowanie Podbeskidzia do skutecznej walki o powrót do Ekstraklasy w kolejnych rozgrywkach. Jest więc pewnym paradoksem, że gdyby “Górale” jednak spadli i jesienią rywalizowali w I lidze, Michniewicz posadę utrzymałby znacznie dłużej. – Prezes Borecki przekonywał mnie, że warto spróbować. Interesowało mnie co będzie, jeśli Podbeskidzie nie zdoła się utrzymać. Nie chciałem się wiązać na krótki czas. W Bielsku-Białej buduje się nowy stadion. Można także zbudować dobrą drużynę – zapewniał trener po objęciu posady.
Tylko w rundzie jesiennej sezonu 2012/13 zespół Podbeskidzie miał dwóch trenerów. Rozgrywki za sterami w ekipie “Górali” zaczął jeszcze Robert Kasperczyk, który rok wcześniej awansował z klubem do Ekstraklasy. Robotę stracił po serii szesnastu meczów bez zwycięstwa. Coraz głośniej mówiło się wówczas o kłopotach z regularnymi płatnościami w Bielsku. Drużyna, słynąca wcześniej z waleczności i wybiegania, nagle straciła zacięcie.
Odmienić ten stan rzeczy miał Marcin Sasal, ale on utrzymał się na stołku tylko przez kilka tygodni. Zespół pod jego wodzą wygrał wprawdzie pierwszy mecz, przełamując tym samym trwającą od miesięcy passę niepowodzeń, lecz na tym efekt nowej miotły się właściwie zakończył. W czterech następnych meczach “Górale” polegli, potem zremisowali u siebie z Widzewem. Na półmetku sezonu ligowego mieli na swoim koncie ledwie sześć punktów. Wspomniany Wojciech Borecki – przed laty szkoleniowiec ekipy z Bielska, który powiódł ją z poziomu okręgówki aż na zaplecze Ekstraklasy – w przerwie zimowej nie miał większych wątpliwości, że trzeba się szykować na lądowanie w I lidze. Sasal domagał się wzmocnień, chciał transferów doświadczonych ligowców. Borecki, formalnie mianowany na prezesa w grudniu 2012 roku, storpedował plany szkoleniowca.
Ciął koszty. Pozbywał się piłkarzy, zamiast ich zatrudniać.
Wojciech Borecki (w środku)
I w sumie trzeba powiedzieć, że argumenty prezes były racjonalne. No bo czy zrealizowane transferowych zachcianek Sasala – chodziło między innymi o takich zawodników jak Patryk Rachwał, Paweł Zawistowski i Michał Stasiak – dałoby klubowi gwarancję utrzymania? Nie, szanse na uniknięcie degradacji wciąż byłyby minimalne. Natomiast pogrążony w finansowych tarapatach klub musiałby sporo płacić graczom o uznanych nazwiskach. Bielszczanie już jesienią zatrudnili zresztą takich graczy jak Dariusz Pietrasiak czy nawet Ireneusz Jeleń. Wiele dobrego im to nie przyniosło.
Choć Jeleń zapewniał na łamach “Super Expressu”, że dla Podbeskidzia odrzucił… oferty z Ligue 1. – Po raz pierwszy propozycja padła dwa tygodnie temu – opowiadał były gwiazdor Auxerre w październiku 2012. – Najpierw pomyślałem, że to mnie nie interesuje, ale im dłużej zacząłem się zastanawiać, rozmawiać z żoną, tym więcej plusów znajdowałem. W piątek mogłem podjąć jeszcze decyzję o powrocie do Ligue 1 lub o transferze na Ukrainę. Uznałem jednak, że na ten moment Podbeskidzie jest dla mnie i mojej rodziny najlepszym rozwiązaniem. (…) Miałem zapytania z wielu klubów polskiej Ekstraklasy, ale kontrakt z Podbeskidziem spełnia wszystkie oczekiwania moje i mojej rodziny. Nigdzie nie muszę się przeprowadzać, bo mieszkam w Ustroniu. Dwupasmówką jadę do Bielska piętnaście minut.
“Mogłem grać w Rosji, Turcji czy na Ukrainie, gdzie oferowano mi duże pieniądze. Ale wiem, że źle bym się tam czuł, więc wolę zarabiać mniej, a mieć pewność, że rodzina jest szczęśliwa”
Ireneusz Jeleń
Rzeczywistość szybko zweryfikowała opowieści byłego reprezentanta Polski. Jeleń był już wówczas wrakiem piłkarza. W jego kontrakcie zapisano kwotę odstępnego w wysokości tysiąca złotych. W teorii symboliczną, w praktyce – zaporową. Napastnik wówczas nie był już wart złamanego grosza – stanowił jedynie obciążenie dla zespołu, a nie jego atut. Koniec końców Jeleń dla Podbeskidzia zagrał siedem razy, nie zdobył ani jednego gola. Nawet jeżeli rzeczywiście miał oferty z Turcji czy Ukrainy, jest bardzo wątpliwe, by przeszedł tam testy sprawnościowe.
Z całej tej opowieści zgadzało się więc tylko to, że Jeleniowi przenieść się do Bielska-Białej było po prostu wygodnie. Borecki zaś ewidentnie nie chciał w Podbeskidziu kolejnych zawodników, którzy przy wyborze klubu kierują się takimi argumentami jak szybki dojazd dwupasmówką. – Tworzyłem skonsolidowany zespół – uzasadniał. – Jeden twór ludzi, którzy doskonale się dogadują. I to było potem widoczne na boisku.
Dezercja Kubickiego
– Jestem ambitnym trenerem, który chce walczyć, dopóki jest jakakolwiek szansa na utrzymanie. Aby dobrze zaplanować okres przygotowań i poukładać sprawy kadrowe, cały czas przebywam w Bielsku – uskarżał się Sasal w rozmowie z “Przeglądem Sportowym” tuż przed rozstaniem z “Góralami”. – Nie wszystko się udało. W czwartek zaczynam treningi, a w kadrze jest zaledwie piętnastu zawodników. Nie doszło do podpisania umowy z Pawłem Zawistowskim, choć ustaliliśmy jej szczegóły. Nie przyjdą do klubu także Mraz, Stasiak i Rachwał. Kochać się z prezesem nie musimy, ale musimy się porozumieć. Działać razem. W każdym klubie, w którym pracowałem, dogadywałem się z szefem. Nie wyobrażam sobie, by teraz było inaczej. Zakładam, że w rozmowie z prezesem uda się opracować wspólną strategię.
No cóż – nie udało się.
Sasala zastąpił Dariusz Kubicki, od paru miesięcy bezrobotny po zakończeniu przygody z rosyjskim Sibirem Nowosybirsk, gdzie pełnił rolę drugiego, a przez chwilę także pierwszego trenera. Były trener Lechii Gdańsk i Legii Warszawa dziarsko zabrał się do roboty, a efekty jego pracy w trakcie okresu przygotowawczego okazały się zdumiewająco dobre. Podbeskidzie wiosenne zmagania zaczęło od zmiażdżenia Jagiellonii. W czterech pierwszych meczach rundy rewanżowej ekipa Kubickiego poległa tylko z Legią, zresztą minimalnie. Poza tym, udało się “Góralom” zremisować ze Śląskiem i Wisłą Kraków. Cztery starcia z ekipami o nieporównywalnie większym potencjale kadrowym, ani jednej wpadki. To musiało imponować.
– Nie obchodzi mnie żaden “wariant B” – upierał się Kubicki na łamach lokalnej prasy. – Jestem tu po to, by walczyć o utrzymanie w Ekstraklasie. Wszyscy wiemy, jaka jest sytuacja. Nie będzie łatwo, ale dopóki mamy jakieś matematyczne szanse na utrzymanie, musimy wierzyć.
Podbeskidzie Bielsko-Biała 1:2 Legia Warszawa (18. kolejka Ekstraklasy 2012/13); to w tym spotkaniu kultowa już porada z trybun, zaadresowana do piłkarzy Podbeskidzia: “grajcie na Wawrzyniaka, on jest cienki!”
Kubicki nie tylko odpowiednio przygotował zespół do rundy pod kątem fizycznym, ale i mentalnym. Spuścił powietrze z piłkarzy, wprowadził niemalże wesołą atmosferę do szatni. Pozwolił swoim podopiecznym, by zapomnieli o tym, w jak trudnej są sytuacji.
Opowiadał nam Marek Sokołowski: – Trener Kubicki to był bajkopisarz! Grał przeciwko Giggsowi i Beckhamowi, chyba ze dwadzieścia razy to opowiadał. Sami zresztą go podpuszczaliśmy. Mówił: “No, jak grałem na Giggsa, to wiadomo, miał porównywalną szybkość do mnie, musiałem się ustawiać troszkę dalej. A Beckham? To na luzie, blisko niego!”. Opowiadał, że w Anglii zagrał cztery sparingi w cztery dni, a potem jeszcze mówił trenerowi, że chce zagrać w piątym. Sam podpuszczał wszystkich, ciekawie z nim było. No i słynna gonitwa. Miał taki trening – jeden na jeden na całym boisku. O czymś takim jeszcze nie słyszałem. 105 metrów długości, a my się ganiamy przez dwie minuty. Mówił, że Okuka zrobił tak mistrzostwo Polski. Ciężko trenowaliśmy, ale też pozwalał na luźniejszą chwilę. Choć sam był niepijący, pił tylko colę.
I być może to Dariusz Kubicki byłby bohaterem drugiej części sezonu 2012/13, gdyby nie wspomniany Sibir. Rosyjski klub przypomniał sobie o polskim szkoleniowcu w marcu 2013 roku, a ten długo się nie wahał. Z dnia na dzień spakował walizki i tyle go w Bielsku widzieli.
– Musimy pamiętać, że nieczęsto się zdarza się, że polski trener otrzymuje ofertę pracy z zagranicznego klubu – tłumaczy Kubicki. – Jestem dorosłym facetem i doszedłem do wniosku, że chcę z tej oferty skorzystać. Być może to była moja ostatnia taka szansa i potem mógłbym tylko żałować? Decyzję podjąłem bez wahania. Zresztą, ja nie oglądam się w tył! Nie zajmuję tym miejsca na twardym dysku.
“Pokazałem tym zachowaniem, jaką mam silną osobowość. Gdyby to była oferta z Polski, to nawet by prezes o niej nie wiedział. Niezależnie od tego, jaki to byłby klub. Myślę, że na tym można zakończyć tę sprawę”
Dariusz Kubicki
Dla ekipy “Górali” decyzja trenera – nawet jeśli rzeczywiście można znaleźć dla niej logiczne uzasadnienie – była potwornym ciosem. Kubicki summa summarum wygrał w Bielsku tylko jeden mecz, lecz drużyna na tyle poprawiła swoją grę względem rundy jesiennej, że zwycięstwo nad Jagiellonią mogło stanowić swoisty mit założycielski w batalii o uniknięcie spadku. No ale bez trenera, który podźwignął zespół z kolan i zapewnił mu zastrzyk optymizmu, trudno było sobie wyobrazić zakończenie ligowych zmagań z happy endem.
Zamiast wyjścia na prostą, trafił się kolejny ostry zakręt.
Michniewicz wkracza do akcji
Chcąc nie chcąc, Borecki znów musiał rozpocząć poszukiwania trenera, który zgodzi się podjąć niemalże straceńczej misji w Bielsku-Białej. Odmówił Jerzy Engel, nie dał się namówił Ryszard Tarasiewicz. Padło zatem na Czesława Michniewicza.
Szkoleniowca niby utytułowanego, mistrza Polski z Zagłębiem Lubin, ale jednak znajdującego się w trudnym momencie kariery. Michniewicz nigdzie nie potrafił bowiem zagrzać miejsca na dłużej. Największą klapą zakończyła się niewątpliwie jego przygoda z Polonią Warszawa. Józef Wojciechowski zatrudnił go 28 marca 2012 roku, wyrzucił 8 maja, wraz z końcem sezonu. Po siedmiu meczach. Ostatnim spotkaniem Michniewicza w roli szkoleniowca “Czarnych Koszul” była zremisowana konfrontacja z… Podbeskidziem.
– Spokorniałem – przyznał Michniewicz. – Jak byłem młodszy, to zawsze sobie wmawiałem, że wszystko przede mną, a teraz zacząłem się zastanawiać, czy nie wjechałem w wiraż, który wyrzucił mnie za bandę. Miałem ciekawą propozycję, by zająć się ubezpieczeniami dla sportowców, byłem nawet na kilku spotkaniach. Przedstawiono mi perspektywy rozwoju w porządnej firmie, ale im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że to nie dla mnie. Jeśli nie robisz czegoś z pasją, to lepiej w ogóle nie zaczynać.
“Decydując się na pracę w Bielsku, interesował mnie tylko dłuższy kontrakt. Bez względu na to, w której lidze przyjdzie nam grać w przyszłym sezonie. Dość miałem pracy na tygodnie, chcę w końcu dłużej popracować i coś zrobić po swojemu. Zobaczymy, czy się to uda”
Czesław Michniewicz
– Na początku, gdy tracisz pracę, cieszysz się, że chwilę od tego odpoczniesz – dodał. – Potem zaczyna ci tego brakować, a najgorszy jest okres między listopadem a lutym. Za oknem cały czas ciemno i nie masz co ze sobą zrobić. (…) Praca trenera jest jak narkotyk. Z jednej strony możesz brać coraz mniejsze kluby i stopniowo spadać w hierarchii. Z drugiej, jeśli nie będziesz pracował, to możesz z niej całkiem wypaść. Paweł Janas powiedział kiedyś, że jak trener przez rok nie pracuje, to wszyscy o nim zapominają. Coś w tym jest. Ja przebieg mam jak mercedes na taksówce, tyle tych klubów prowadziłem. Byłem w trenerskim niebie i piekle. Jeszcze wielokrotnie tam będę. Popełniłem wiele błędów. Brak doświadczenia i pokory wiele razy zaprowadził mnie na manowce. W tym zawodzie, aby przebyć drogę od bohatera do zera, wystarczy niekiedy jeden mecz.
Czesław Michniewicz
Michniewicz do szatni Podbeskidzia wszedł tuż przed meczem ligowym z Koroną Kielce. W debiucie udało się zremisować z podopiecznymi Leszka Ojrzyńskiego 1:1, a ósmego gola w sezonie zdobył Robert Demjan. 31-letni słowacki snajper był zdecydowanie najbardziej wyróżniającą się postacią “Górali” w tamtym sezonie. Wiosną starali się go wspierać tacy gracze jak choćby Marek Sokołowski, Fabian Pawela, Adam Deja, Richard Zajac, Damian Chmiel, Dariusz Pietrasiak, Dariusz Łatka, Bartłomiej Konieczny, Błażej Telichowski, Piotr Malinowski czy Tomasz Gorkiewicz.
Krótko mówiąc, cała plejada tak zwanych “solidnych ligowców”. O której Michniewicz – jeszcze jako ekspert telewizyjny – na dwa tygodnie przed startem rundy wiosennej mówił: – Spadkowicze są znani. Podbeskidzie i GKS Bełchatów grają tylko o dobre wrażenie.
Michniewicz pompował swój zespół na rozmaite sposoby, między innymi poprzez seanse filmowe. Wynajął salę kinową specjalnie dla swojej drużyny i pokazał podopiecznym “Cud w Lake Placid” – amerykański film z 2004 roku, opowiadający o triumfie hokeistów z USA na Igrzyskach Olimpijskich. Amerykanie nieoczekiwanie zostawili w pokonanym polu reprezentację Związku Radzieckiego, od wielu lat niepokonaną.
Poza tym, Michniewicz stawiał również (w swoim stylu) na drobiazgowe wideo-analizy i precyzyjne odprawy taktyczne. Co przyniosło znakomite efekty w połączeniu z solidnie przepracowanym okresem przygotowawczym u Kubickiego. Już w drugim meczu Michniewicz odniósł bowiem pierwsze ligowe zwycięstwo jako trener “Górali”. Jego drużyna na wyjeździe pokonała 3:1 Ruch Chorzów, a Demjan zapisał na swoim koncie dwa kolejne gole. W następnej kolejce bielszczanie wygrali raz jeszcze. Tym razem na wyjeździe z Górnikiem Zabrze. Ponownie ukąsił Demjan. To był szok.
Górnik Zabrze 0:1 Podbeskidzie Bielsko-Biała (22. kolejka Ekstraklasy 2012/13) – reportaż klubowej telewizji
Nagle okazało się, że sytuacja “Górali” w tabeli nie jest aż tak dramatyczna, jak jeszcze przed paroma tygodniami. Do bezpiecznych miejsc Podbeskidzie na osiem kolejek przed końcem sezonu traciło pięć punktów. Wciąż sporo, ale to już nie była przepaść.
– Po pierwszej rundzie byliśmy skreśleni – wspominał Błażej Telichowski. – Kluczową rolę zagrała więc atmosfera stworzona zimą przez trenera Kubickiego i później przez trenera Michniewicza, którzy zadbali o to, żeby zespół się skonsolidował. Nakręcali nas. Szliśmy za sobą w ogień. (…) Najważniejsze było to, że już w zimie była słaba sytuacja. Pewnie nawet gorsza niż ta obecnego Podbeskidzia. Pozostało nam pół roku, żeby poprawić wyniki. Nie było tak, że zespół wpadł w marazm nagle i niespodziewanie. Był czas na dobranie odpowiednich piłkarzy, żeby starać się utrzymać ten zespół i na wprowadzenie pozytywnej atmosfery. Zaczęliśmy punktować. Wróciła wiara w sukces. Czysta głowa jest ważna i ma duży wpływ na końcowy rezultat, szczególnie właśnie pod presją walki o ligowy byt.
Marek Sokołowski powiedział natomiast: – Wiele się rozbija o charyzmę. Trener do ratowania musi być wojownikiem, bo z dołka można wyjść na entuzjazmie. Jeśli przyjdzie szkoleniowiec, który impulsu nie da, drużyna od razu myśli, że nowy jest słabszy niż stary.
Żeby monopolowego nie zamknęli…
Już tydzień po fantastycznym zwycięstwie nad zespołem Adama Nawałki na głowy “Górali” spadł jednak kubeł zimnej wody. Ekipa spod Klimczoka tylko zremisowała u siebie 1:1 z GKS-em Bełchatów, choć rywale na tamtym etapie sezonu plasowali się w tabeli na ostatnim miejscu, a zatem byli jedynym zespołem w ekstraklasowej stawce, który oglądał plecy Podbeskidzia. Takich oponentów należało golić bez litości, tymczasem bielszczanie mieli kłopoty, by wpakować GKS-owi choćby jednego gola. Sytuację uratował w drugiej połowie Pawela, lecz trzech punktów zdobyć się nie udało.
– Dzisiaj pierwszą połowę przespali, ale w drugiej biegali po boisku jak maratończycy – recenzował postawę piłkarzy Podbeskidzia prezes Borecki, który po końcowym gwizdku arbitra pojawił się zresztą w szatni zespołu. – Dlatego też jestem zaskoczony tym, że grupa szalikowców miała po spotkaniu pretensje do Fabiana Paweli. Rezerwowy napastnik rozruszał zespół i strzelił gola. W nagrodę usłyszał ze strony jednego z pseudo-fanów, że “zagrał chujowo”. Możliwe, że szalikowiec nie oglądał uważnie spotkania, bo skupiał się na oprawie meczowej.
Podbeskidzie Bielsko-Biała 1:1 GKS Bełchatów (23. kolejka Ekstraklasy 2012/13); kolejne kultowe słowa: “siadaj na dupie, Kiereś!”
W kolejnej serii spotkań Podbeskidzie pokonało na wyjeździe Lechię, następnie zremisowało u siebie z Zagłębiem Lubin. Właśnie mecze domowe były wtedy największą bolączką “Górali”. Po 25 meczach ligowych zespół miał w dorobku zaledwie jedną wygraną na swoim obiekcie. Mimo to, strata do miejsc zapewniających utrzymanie topniała coraz bardziej. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek Podbeskidzie traciło już tylko trzy oczka do Pogoni Szczecin, wówczas plasującej się na piętnastej lokacie. Upragniony cel znalazł się na wyciągnięcie ręki. Problem jednak w tym, że późniejsze spotkania były dla “Górali” mniej szczęśliwe. Michniewiczowi najpierw nie udał się powrót na Konwiktorską, gdzie bielszczanie przegrali 1:2 z Polonią Warszawa. Potem polegli też u siebie w konfrontacji z Piastem Gliwice. Wydawać się mogło wówczas, że z drużyny definitywnie zeszło powietrze.
Nawet Bełchatów zdołał wyprzedzić wtedy ekipę Podbeskidzia, która osunęła się na ostatnią lokatę. Po zwycięstwach Michniewicz nie pozwalał swoim zawodnikom przesadnie się ekscytować, zwalczał wymiany uścisków z przeciwnikami, tępił śpiewy w szatni. No i nagle okazało się, że problem ma z głowy, bo jego piłkarze nie mieli się z czego dalej cieszyć. Jak rzekł klasyk: jedną nogą stanęli na przepaścią, a drugą na skórce od banana.
Pojawiły się wątpliwości.
A może Michniewicz bazował tylko na dobrej robocie Kubickiego, dlatego im dalej w las, tym gorzej mu idzie? Późniejszy selekcjoner reprezentacji U-21 wściekał się na tego typu głosy. – U nas wieczna debata, że trener dobrze albo źle przygotował zespół – komentował. – Co to za pitolenie?! Dwa miesiące się przygotowujesz, trenujesz dwa razy dziennie i wytłumaczcie mi – jak się można źle przygotować? Ok, jak zjesz gar bigosu dzień przed meczem i wyjdziesz z takim bebzonem, to nie będziesz gotowy do gry, ale powtarzam – nie da się źle przygotować drużyny do sezonu!
Tak czy owak, Podbeskidzie znalazło się pod ścianą.
“Jestem smutny i chłopcy również. Pogoń nam uciekła, do Ruchu też mamy daleko. Na dodatek w następnej kolejce jedziemy do Poznania, a Lech będzie podrażniony po porażce z Legią… Walczymy jednak dalej”
Czesław Michniewicz po porażce z Piastem
Spotkanie z Lechem rozpoczęło serię zjawisk nadprzyrodzonych. Podbeskidzie sensacyjnie wygrało 2:0 na Lechu. Potem wreszcie przełamało niemoc w spotkaniach domowych i zwyciężyło z Pogonią Szczecin. Wreszcie – w ostatniej serii spotkań “Górale” zatriumfowali nad Widzewem w Łodzi. Udało się dokonać właściwie niemożliwego, czyli zgarnąć dziewięć punktów w trzech ostatnich meczach. Ruch Chorzów w tym samym czasie wywalczył zaledwie dwa oczka i to ekipa dowodzona przez Jacka Zielińskiego koniec końców osunęła się na przedostatnią lokatę (jak się okazało, również gwarantującą utrzymanie). Parafrazując tytuł wspomnianego już filmu – doszło do “Cudu pod Klimczokiem”.
piłkarze Podbeskidzia cieszą się z gola w meczu z Ruchem Chorzów
Gdy arbiter zakończył spotkanie z Widzewem i utrzymanie bielszczan stało się faktem, Michniewicz wyglądał wręcz na oszołomionego. Zaległ na ławce rezerwowych w niemal całkowitym bezruchu. Adrenalina go sparaliżowała. Dopiero kibice wybudzili trenera z tej dziwacznej zadumy.
Najpierw skandując jego nazwisko, a potem biorąc w objęcia.
- Damian Chmiel: – To, czego dokonaliśmy, jest niesamowite. Ale naprawdę, nigdy więcej takich rzeczy. Niewyobrażalne emocje i niewyobrażalny stres.
- Robert Demjan: – Kurde, ależ to był ciężki mecz, Widzew walczył, a i walczył GKS, o czym informował spiker. Nie pomagało to, nie ma co ukrywać. Jak objęliśmy prowadzenie 2:0 i usłyszeliśmy o prowadzeniu Bełchatowa, to momentalnie straciliśmy gola.
- Bartłomiej Konieczny: – Pamiętam, jak po porażkach mama przysłała SMS-y: „nie przejmuj się”. A dzisiaj to już dostałem z 25 wiadomości, że przecież każdy wierzył.
Prezes Borecki nie przygotował się organizacyjnie do świętowania. Drużyna nie miała nawet szampanów, które mogły wystrzelić, gdy sukces był już pewny. Dlatego po zakończeniu pierwszego etapu skromnej fety, jeszcze na stadionie Widzewa, Michniewicz popędzał swoich podopiecznych, by pakowali się do autokaru, bo trzeba jeszcze zahaczyć o sklep monopolowy. Finalnie drużyna zaopatrzyła się w co trzeba na stacji benzynowej.
Widzew Łódź 1:2 Podbeskidzie Bielsko Biała (30. kolejka Ekstraklasy 2012/13)
– Już wcześniej obiecałem chłopakom, że będą mogli robić, co chcą, skoro są na urlopach – mówił Michniewicz. – Wszyscy byli jednak tak wykończeni, że nie potrafili nawet dobrze pośpiewać. Nie docierało do nich to, co się stało. Dopiero, jak się spotkaliśmy dwa dni później z prezydentem Bielska, dotarło do wszystkich, z jakiej wyszli sytuacji. Że ktoś będzie mistrzem za rok, przecież to wiadomo, zawsze ktoś jest mistrzem. Ale że drużyna z sześcioma punktami po rundzie się utrzyma… Takiej sytuacji nie będzie przez lata. Choć wokalnie poszło słabo, przyznaję. „Telich” coś próbował, bo wyszkolony jeszcze z Lecha., Rysiu Kłusek też, ale on akurat kawałki weselne, których nikt nie znał. Było spokojnie. Nawet pytałem „Pietrasa”, czy pobiliśmy rekord Śląska, te pamiętne sto ileś piw, ale nie zbliżyliśmy się nawet do połowy.
Gorzkie rozstanie
Robert Demjan z czternastoma golami został królem strzelców Ekstraklasy. Wybrano go również najlepszym piłkarzem sezonu 2012/13, co dość dobitnie pokazuje, jak wielkie wrażenie wywarł na wszystkich szalony i spuentowany sukcesem pościg Podbeskidzia.
– Bardzo dużo zawdzięczam trenerowi Kasperczykowi – przyznaje słowacki napastnik. – Wiedział, jak dotrzeć do zawodnika, w trudnych momentach zapraszał na rozmowę. W momencie przejścia do Podbeskidzia wszystko się dla mnie odwróciło. Przyszła taka chęć grania, jaką ma chłopak, który dopiero zaczyna kopać. Po Czechach byłem niesamowicie zniechęcony, w Bielsku wróciła radość z tego, co robię.
Robert Demjan
– Zimą 2013 roku trener Kubicki świetnie nas przygotował, takiej twardej ręki potrzebowaliśmy. Wielka dyscyplina, stara szkoła. Bardzo dużo nam to pomogło. Wykonaliśmy ogromną pracę, obóz przed wiosną był piekielnie ciężki. Bieganie, siłownia. Ale szybko zebraliśmy owoce. Pierwszy mecz – wygrana. Powiedzieliśmy sobie, że choćby nie wiadomo co, gramy do końca – dodał Demjan. – Michniewicz doskonale wiedział, jak z nami rozmawiać. Mnie dawał DVD z bramkami Thierry’ego Henry’ego czy Robina van Persiego. Nie wiem, na ile to pomagało, ale w tamtym czasie strzelałem dużo goli. Uratował nasze głowy, wyczyścił je ze zbędnych myśli. On sprawił, że głowa dojechała, my zapewniliśmy bieganie i walkę.
Problem w tym, że w sezonie 2013/14 Demjana już w Bielsku-Białej nie było. Klub tak długo ociągał się z zaoferowaniem gwiazdorowi zadowalającego go kontraktu, że Słowak w końcu czmychnął do Belgii. Drużyna do rozgrywek przystąpiła na domiar złego praktycznie bez istotnych wzmocnień.
Nie powiodło się zatrudnienie Michala Peskovicia, ponieważ strony rozminęły się w negocjacjach o kilka tysięcy złotych. Game-changerem miał być 32-letni Maciej Iwański, ale wskutek zamieszania proceduralnego został on zarejestrowany do gry w lidze dopiero zimą. Michniewicza nie było już wówczas w klubie. Stracił posadę po dwunastej serii spotkań, gdy jego ekipa poległa 2:4 w konfrontacji z Cracovią. Jednak panowanie nad sytuacją tracił już wcześniej, o czym świadczy jego pyskówka z Leszkiem Błażyńskim z “Przeglądu Sportowego”, za którą potem przepraszał.
Podbeskidzie Bielsko-Biała 1:0 Korona Kielce (6. kolejka Ekstraklasy 2013/14); konferencja prasowa
Z jednej strony – decyzja o rozstaniu była rozumiała. “Górale” wygrali wszak tylko jeden mecz ligowy, odpadli z Pucharu Polski. Na dodatek udało się zastąpić Michniewicza szkoleniowcem będącym wówczas na fali wznoszącej, czyli Leszkiem Ojrzyńskim. Trafiła się okazja, grzechem byłoby ją przepuścić. No ale trzeba też pamiętać, że mówimy o sezonie, gdy wprowadzono do Ekstraklasy podział punktów po fazie zasadniczej. Sytuacja klubu była zatem daleka od dramatycznej. Do tego dochodzi aspekt finansowy. Borecki najpierw poskąpił pieniędzy na wzmocnienia i zmusił trenera do kuriozalnych kombinacji z obsadą pozycji napastnika, by potem temu samemu trenerowi płacić pensję, choć znajdował się on już poza klubem.
– Trener Michniewicz nie był zły, ale potrzebowaliśmy wstrząsu – skwitował Marek Sokołowski.
***
Ostatecznie obie strony na rozstaniu wyszły nieźle.
Leszek Ojrzyński utrzymał się z Podbeskidziem w Ekstraklasie, a taki był przecież cel “Górali”. Natomiast Michniewicz odbudował nazwisko i ponownie zaczęto go brać pod uwagę przy obsadzie najciekawszych trenerskich stanowisk w Polsce. Najpierw trafił do Pogoni Szczecin, potem zahaczył o Niecieczę, by wreszcie wylądować w młodzieżówce. No i w Legii, z którą może wywalczyć pierwsze od czternastu lat mistrzostwo Polski.
Na pewno Michniewicz i Demjan nie są jedynymi bohaterami niezapomnianego sezonu 2012/13. Ta historia miała bardzo wiele istotnych postaci z drugiego, czy nawet trzeciego planu. Niemniej, “cud pod Klimczokiem” w pierwszej kolejności kojarzy się dzisiaj właśnie ze wspomnianą dwójką. Czemu trudno się dziwić – bez Michniewicza i Demjana utrzymanie w Ekstraklasie z całą pewnością nie byłoby możliwe. Tak spektakularnej ucieczki przed egzekucją nie zademonstrowali nawet Michael Scofield i Lincoln Burrows w “Skazanym na śmierć”.
CZYTAJ WIĘCEJ O CZESŁAWIE MICHNIEWICZU:
- To się dzieje! Michniewicz rozwiązał umowę z Legią i ma przejąć kadrę!
- Jak Michniewicz rozciąga czas? Kulisy pracy w kadrze U-21
- Michniewicz i Lewandowski. Były uszczypliwości, czas na kluczową współpracę?
- Michniewicz w Jadze Kuleszy, czyli obustronny niesmak i rozczarowanie
- Hossy i bessy Michniewicza. Kiedy mu szło, kiedy wpadał w zakręt?
fot. FotoPyk / NewsPix.pl