Reklama

Między Turynem a Dortmundem. Paulo Sousa i jego dwa lata na szczycie

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

22 stycznia 2021, 07:59 • 19 min czytania 5 komentarzy

Ottmar Hitzfeld nie posiadał się z dumy, komentując sensacyjne zwycięstwo Borussii Dortmund nad Juventusem w finale Ligi Mistrzów z 1997 roku. – Zwyciężyliśmy z drużyną złożoną z niesamowitych piłkarzy. Z drużyną, która od dwóch lat była praktycznie niepokonana w Europie. Sprawiliśmy wielką niespodziankę – zachwycał się niemiecki szkoleniowiec. Rzecz jasna triumf w Champions League miał pierwszorzędne znaczenie dla każdego zawodnika Borussii, ale tamtego wieczora na Stadionie Olimpijskim w Monachium poczucie olbrzymiej satysfakcji towarzyszyło zwłaszcza jednemu z nich. Paulo Sousa rok wcześniej także zdobył Puchar Mistrzów, lecz wówczas reprezentował jeszcze barwy „Starej Damy”. Po tym sukcesie Portugalczyk został jednak w Turynie przekreślony. Bez żalu wypchnięto go do Dortmundu. Miał coś do udowodnienia w konfrontacji ze swoim byłym klubem. I przesłał działaczom Juve dobitny komunikat. „Za szybko we mnie zwątpiliście”.

Między Turynem a Dortmundem. Paulo Sousa i jego dwa lata na szczycie

Paul Lambert, który w finale wystąpił u boku portugalskiego zawodnika w linii pomocy BVB, wspominał po latach w jednym z wywiadów: – Paulo przed meczem finałowym  z Juventusem powiedział mi tylko jedno: „Miej oko na Zidane’a. Resztą zajmę się ja”.

Transferowy skandal

Juventus zainteresował się Sousą w niełatwym dla Portugalczyka momencie.

Latem 1993 roku 23-letni wówczas środkowy pomocnik w aurze olbrzymiego skandalu zmienił barwy klubowe. Przeniósł się z Benfiki do Sportingu. Jego przeprowadzka na Estadio Jose Alvalade rozjuszyła kibiców „Orłów”, którzy poczuli się zdradzeni przez wychowanka. – Nie miałem z tym transferem nic wspólnego. Sousa był dobrym zawodnikiem, więc z radością przywitałem go w zespole, ale całą transakcję od początku do końca wymyślił i przeprowadził prezydent Sportingu. Chciał uderzyć w lokalnych rywali – opowiadał sir Bobby Robson, trener lizbońskiej ekipy w tamtym czasie. – Chyba podziałało. Na prezentację Sousy pofatygowało się piętnaście tysięcy kibiców Sportingu.

PAULO SOUSA PRZESTANIE BYĆ TRENEREM KADRY POLSKI W 2021 ROKU?
KURS NA „TAK”: 1,80 W EWINNER!

Atmosfera w mieście stała się gęsta.

Reklama

Co gorsza, dla Sportingu sezon 1993/94 potoczył się marnie. Choć w drużynie roiło się od dużych nazwisk. Poza Sousą, byli tam choćby Luis Figo i Krasimir Bałykow. A także Andrzej Juskowiak, który po latach wspominał: – Sousa za moich czasów występował jako defensywny pomocnik. Szalenie wkurzał mnie na treningach. Jak miałem w głowie pomysł na jakieś fajne zagranie na skrzydło albo puszczenie prostopadłej piłki, to w pierwszej kolejności patrzyłem, czy Sousa jest w zasięgu wzroku. Jego niby nie było, niby mogłem zagrać, ale zawsze w momencie podania wyrastał jak spod ziemi i przejmował piłkę. Niesamowity przegląd pola. Dużo nie biegał. Po prostu stał zawsze tam gdzie trzeba.

„Lwy” sezon ligowy zakończyły na rozczarowującym, trzecim miejscu w tabeli. Za plecami Porto i… Benfiki, która sięgnęła po mistrzowski tytuł pomimo poważnych kłopotów finansowych. Na dodatek dwukrotnie tęgo sprała Sportingowi skórę w derbach Lizbony.

Sporting CP 3:6 SL Benfica (30. kolejka portugalskiej ekstraklasy 1993/94)

Ten transfer kosztował mnie bardzo wiele, ponieważ byłem jeszcze niedojrzały. Na płaszczyźnie piłkarskiej i emocjonalnej – opowiadał Sousa w rozmowie z portalem Tribuna Expresso. – Uważam, że byłoby korzystne, gdybyśmy nasze analizy i krytyczne spojrzenie skierowali jednak na bardziej konstruktywne aspekty piłki. Przynależność klubowa zaślepia ludzi. Ona jest ważna, ale nie powinna odbierać rozsądku w ocenach.

Antonio Pacheco, który przeniósł się za miedzę wraz z Sousą, wspominał natomiast: – Ludzie w Lizbonie wciąż zaczepiają mnie na ulicy i dopytują o tamto gorące lato. Czasami mam wrażenie, że to nadal jest świeży news! (…) Niestety, wówczas nie mieliśmy takiego luksusu jak dzisiaj, gdy osoba publiczna może przedstawić swoje racje za pośrednictwem mediów społecznościowych. Kibice nie rozumieli, dlaczego odchodzimy z Benfiki. Nie mieli pojęcia o zaległościach finansowych. W ogóle nie znali naszej sytuacji. Wszędzie widziałem wyzwiska pod moim adresem. Hasła wypisywane na murach. Kilka razy w biały dzień próbowano mnie uderzyć. To było straszne.

Reklama

Z ziemi portugalskiej do włoskiej

Nie ma się więc co dziwić, że gdy w maju 1994 roku działacze „Starej Damy” zgłosili się po Paulo Sousę, ten chętnie przystał na możliwość zmiany barw klubowych. Wyniósł się z Lizbony. Był już wówczas zawodnikiem o uznanej reputacji, mistrzem świata do lat dwudziestu. Miał na koncie kilka występów w seniorskiej kadrze Portugalii. Mistrzostwo kraju wywalczone z Benficą w 1991 roku. Ale i tak wyobrażał sobie, że dopiero transfer do Włoch pozwoli mu wskoczyć na ten absolutnie najwyższy poziom. Nie trzeba chyba specjalnie tłumaczyć, skąd to przekonanie. Serie A w latach dziewięćdziesiątych była najlepszą, najbardziej prestiżową ligą Starego Kontynentu. I to z wielką przewagą nad innymi rozgrywkami.

Juve wykupiło defensywnego pomocnika Sportingu za niespełna cztery miliony funtów. Portal Tuga Scout we wrześniu 2020 roku wyliczył, że w dzisiejszych realiach rynkowych kwota transferu wyniosłaby nieco ponad 50 baniek w brytyjskiej walucie.

JUVENTUS WYGRA NAJBLIŻSZY MECZ LIGOWY Z BOLONIĄ? KURS: 1,40 W TOTOLOTKU!

Z tym transferem wiąże się jeszcze pewna, zresztą wyjątkowo smakowita anegdota.

Otóż początkowo w wyścigu po podpis Sousy pod kontraktem zdecydowanie prowadziła Roma. Słynny Luciano Moggi, współpracujący wówczas z rzymskim klubem jako konsultant, zdawał się znajdować na najlepszej drodze do zawarcia umowy z Portugalczykiem. Pozostawał z nim w kontakcie od grudnia 1993 roku. Prezydent Giallorossich, Franco Sensi, był w gruncie rzeczy przekonany, że Sousa jest już nieoficjalnie piłkarzem jego klubu, brakuje tylko dogrania ostatnich formalności. Można się zatem domyślać, jak wielka była furia Sensiego, gdy pewnego majowego poranka sięgnął on po poranną prasę sportową, a z pierwszej strony zaatakował go wytłuszczony nagłówek. „PAULO SOUSA W TURYNIE”.

Mówiłem temu pieprzonemu Moggiemu, żeby poleciał w końcu do Lizbony i wszystko podopinał! – ryknął rozjuszony prezydent do jednego ze swoich współpracowników. – Tu piszą, że Sousa idzie do Juve! Ktoś musiał wyrolować Luciano w ostatniej chwili, albo…

Cóż. Okazało się, że właśnie „albo”.

Paulo Sousa trafił na okładki turyńskich magazynów

W kontakcie z Romą byliśmy od grudnia 1993 – potwierdził Jose Veiga, portugalski agent, który pilotował transfer. – Potem przez trzy miesiące przypominałem się Moggiemu. Ostrzegałem, że Paulo budzi zainteresowanie wielu klubów. Zawsze odpowiadał tak samo. „Słuchaj, to nie jest właściwy moment. Wygramy najbliższy mecz z Lecce, a wtedy przylatuję i podpisujemy kwity”. A za tydzień… „Wybacz, ale mam tu straszny młyn. W weekend gramy z Cagliari. Wygrywamy, potem wsiadam w samolot. Zamykamy temat”. W końcu dałem sobie z nim spokój. Zawarliśmy umowę z Juventusem. Na dokładnie takich samych warunkach jak te, które wcześniej uzgodniliśmy z Romą.

Dwaj piłkarzy, o których długimi miesiącami zabiegała Roma – właśnie Paulo Sousa, a także Ciro Ferrara – koniec końców wylądowali zatem w ekipie Bianconerich. Nieprzypadkowo. Tak się bowiem dziwnie składa, że… wylądował w niej także sam Moggi. Wnosząc ze sobą w nieformalnym posagu zawodników, którzy przez jego (tylko z pozoru) nieudolne negocjacje zostali sprzątnięci rzymianom sprzed nosa.

Nowy filar Juve

„Stara Dama” w sezonie 1994/95 wchodziła w okres dynamicznych przemian.

Drużynę opuścił trener Giovanni Trapattoni, który za swoim drugim podejściem do Juve opierał grę zespołu w dużej mierze na magicznych wyczynach Roberto Baggio. Następca Trapa, Marcello Lippi, miał tymczasem nieco inną koncepcję. Chciał, aby akcenty w ofensywie rozkładały się bardziej równomiernie. Dlatego zaczął marginalizować pozycję „Boskiego Kucyka”, mocno poturbowanego fizycznie i psychicznie po przegranym finale mistrzostw świata w USA, kosztem młodziutkiego Alessandro Del Piero. Aż wreszcie największy gwiazdor świata calcio opuścił Turyn. Rozwścieczony po tym, jak zaproponowano mu upokarzające warunki nowej umowy. Lippi skrzętnie skorzystał zresztą z faktu, że przez sporą część sezonu Baggio pauzował z powodu rozmaitych, często dość poważnych urazów. Szkoleniowiec „Starej Damy” poukładał zespół w taki sposób, że po powrocie do zdrowia Roberto nie był już Juventusowi w zasadzie do niczego potrzebny. Ku swej głębokiej frustracji.

Oczywiście nie jest tak, że zamiana Baggio na Del Piero sama w sobie okazała się lekiem na całe zło. Jako się rzekło, Lippi nie miał zamiaru opierać taktyki Juventusu na jednym zawodniku, choćby i genialnym. Potrzebował wielu kreatywnych graczy. Bardzo ważne role w ofensywie zostały więc przydzielone również takim piłkarzom jak Fabrizio Ravanelli, Gianluca Vialli czy właśnie Paulo Sousa.

To trochę paradoksalne, ponieważ ten ostatni na papierze grał jako środkowy, wręcz defensywny pomocnik. Specjalizował się w przechwytywaniu podań. Jednak Lippi szybko zrozumiał, że w Sousie drzemie potencjał na coś więcej. Portugalczyk dysponował bowiem znakomitą techniką. Zagrywał kapitalne przerzuty i świetne otwierające podania w kierunku napastników. Włoscy dziennikarze natychmiast zaczęli go porównywać do kultowego Paulo Roberto Falcao, który w latach 1980 – 1985 z wielkim powodzeniem grał dla AS Romy właśnie jako cofnięty rozgrywający.

„Paulo Sousa zadaje kłam wszelkim stereotypom na temat stylu gry Portugalczyków, którzy na ogół uchodzą za piłkarzy pełnych fantazji. W jego grze kluczowy jest rozum, a nie serce. Podczas gdy Baggio czy Zola chwytają za pędzel i malują na murawie piękny obrazy, on bierze do ręki cyrkiel i temperuje ołówek”

La Gazzetta dello Sport

Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że Sousa właściwie z miejsca stał się kluczowym graczem przemeblowanego Juve, tworząc tercet środkowych pomocników z Didierem Deschampsem i Angelo Di Livio lub Antonio Conte.

Bianconeri w 1995 roku odzyskali scudetto z rąk Milanu i zwyciężyli w rozgrywkach Coppa Italia. Do potrójnej korony zabrakło im tylko triumfu w Pucharze UEFA. Tam w finale lepsza okazała się Parma. – Nasz środek pola gwarantował wszystko. Nogi, serce, umysł i umiejętności – dowodził Gianluca Vialli. Jeżeli chodzi o Deschampsa, Conte oraz Di Livio –  w tej metaforze odpowiadali oni bardziej za „nogi i serce”. Czyli wybieganie, waleczność, pracowitość. Lekko poczłapujący, ale jednocześnie piekielnie inteligentny Sousa koncentrował się natomiast na pozostałych aspektach. Zresztą dość często określano w tamtym czasie Deschampsa i Conte jako „ochroniarzy Sousy”. Co też świadczy o tym, jak ważna była jego funkcja w ekipie Lippiego. Akurat w Italii dziennikarze i kibice na ogół dość dobrze czują takie subtelne, taktyczne smaczki.

Najlepszy piłkarz to taki, który odnajduje się w systemie gry, jaki narzuca mu trenermówił Sousa w rozmowie z pismem Hurra Juventus w 1994 roku. – Z kolei klasę trenera poznaje się po tym, że dobiera odpowiednią taktykę pod potencjał swojej kadry.

Na szczycie, choć z goryczą

Podobno niewiele brakowało, a na drodze do odniesienia sukcesów w Italii stanęłoby Portugalczykowi zamiłowanie do papierosów. Udało mu się jednak w porę ograniczyć wyniszczający nałóg. Opowiadał o tym dziennikarz Marco Ansaldo: – Sousa po przyjeździe do Włoch wypalał po kilkadziesiąt papierosów każdego dnia. W pewnym momencie odnosiłem już wrażenie, że dym przeżarł mu nie tylko płuca, ale i mózg. Żartowaliśmy, że Portugalczycy sklonowali prawdziwego Sousę, który przed laty zachwycił kibiców Juve w Lizbonie, a do Turynu odesłali marną kopię, której nie wszczepiono talentu. Ale szybko się okazało, że nasze wątpliwości odnośnie postawy Paulo nie miały żadnego uzasadnienia. Gra drużyny Lippiego kręciła się wokół Sousy, który dostojnie dyrygował kolegami ze środkowej strefy boiska.

Juventus 1995/96

W sezonie 1995/96 „Stara Dama” okazała się równie mocna jak rok wcześniej. Scudetto nie udało jej się wprawdzie obronić z uwagi na kiepską postawę w rundzie jesiennej, lecz podopieczni Lippiego powetowali sobie to niepowodzenie triumfem w Champions League.

Sousa w wieku 26 lat znalazł się zatem na piłkarskim szczycie.

We Włoszech cieszył się statusem gwiazdy. Może nie z absolutnego topu, ale naprawdę był popularny. W mediach zresztą chętnie o sobie opowiadał: – Mój ojciec był mechanikiem samochodowym, a matka krawcową. Dorastałem na wsi, w rodzinnym majątku. Cieszę się, że dzięki moim pieniądzom rodzice mogą dzisiaj więcej odpoczywać. (…) Najważniejszymi osobami dla mojego piłkarskiego rozwoju byli Carlos Queiroz i Sven-Goran Eriksson. Ten pierwszy tak naprawdę uformował mnie jako zawodnika. Ten drugi dał mi szansę debiutu w pierwszym zespole Benfiki. (…) Łatwo przyzwyczaiłem się do życia w wielkim mieście. Może dlatego i w Turynie nie potrzebowałem czasu na aklimatyzację.

Portugalczyk nie bał się przyznać, iż czuje się jednym z przywódców Juventusu. – Staram się po prostu jak najlepiej wykonywać zadania, jakie powierzył mi trener. Jeśli po tym poznaje się lidera, to chyba rzeczywiście nim jestem – zastanawiał się. – Często zdarza mi się pokrzykiwać w kierunku partnerów, gestykulować. To prawda, taki mam styl. Lubię dać znać kolegom z drużyny, że jestem obok i wszystko kontroluję.

„Samo przyglądanie się Paulo Sousie było dla mnie ważne. Grał dokładnie tak, jak chciałbym sam. Mogłem się od niego wiele nauczyć i znacząco przy nim rozwinąć”

Alessio Tacchinardi

Wszystko to oczywiście brzmi pięknie, aczkolwiek nie sposób nie dostrzec, że w sezonie 1995/96 Sousa nie był aż tak istotnym elementem w taktycznej układance Marcello Lippiego, jak jeszcze w poprzedniej kampanii. Zwłaszcza w rundzie wiosennej jego forma daleka była od ideału. Lippi coraz częściej zmieniał środkowego pomocnika w okolicach sześćdziesiątej minuty gry z uwagi na jego kruche zdrowie. Od czasu do czasu sadzał go nawet na ławce. Zresztą – chętnych do zajęcia miejsca w wyjściowym składzie było wówczas w Juve mnóstwo. Poza Sousą palili się wszakże do grania tacy zawodnicy jak Deschamps, Di Livio, Conte, Jugović czy Tacchinardi. Szkoleniowiec „Starej Damy” miał w kim wybierać.

A w drugiej linii tylko trzy miejsca.

W fazie pucharowej Champions League nowy selekcjoner polskiej kadry nie odegrał kluczowej roli na drodze Juve do triumfu. Choć jego trafienie w półfinałowej konfrontacji z Nantes naturalnie było w sumie dość istotne dla losów dwumeczu:

  • (ćwierćfinał) Real Madryt 1:0 Juventus FC  – 65 minut Sousy na boisku
  • (ćwierćfinał) Juventus FC 2:0 Real Madryt – poza kadrą meczową
  • (półfinał) Juventus FC 2:0 FC Nantes – 82 minuty
  • (półfinał) FC Nantes 3:2 Juventus FC – 45 minut z ławki (gol)
  • (finał) Juventus FC 1:1 k. 4:2 Ajax Amsterdam – 57 minut

droga Juventusu do zwycięstwa w Lidze Mistrzów 1995/96

Słynna turyńska triada, zawiadująca w tamtym czasie Juventusem z błogosławieństwem kultowego Gianniego Agnellego, złożona ze wspomnianego dyrektora generalnego – Luciano Moggiego, a także dyrektora zarządzającego Antonio Giraudo i wiceprezydenta Roberto Bettegi, postanowiła zadziałać nietypowo, wręcz kontrowersyjnie. W Turynie dokonano bowiem mini-rewolucji kadrowej tuż po sukcesie w najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywkach. Kibice łapali się za głowy w geście niedowierzania, gdy kolejni z ich ulubieńców żegnali się ze Stadio delle Alpi. Fabrizio Ravanelli, Pietro Vierchowod, Gianluca Vialli i Massimo Carrera jeden po drugim zawijali się z Turynu. Dołączył też do nich dość nieoczekiwanie Paulo Sousa, sprzedany do jednego z największych zagranicznych rywali „Starej Damy” w latach dziewięćdziesiątych – Borussii Dortmund.

Portugalczyk w Juve spędził zatem zaledwie dwa sezony. Wygrał mistrzostwo Włoch, wygrał Ligę Mistrzów, wygrał krajowy puchar. Dziennikarze się nad nim rozpływali, nazywając „geometrą futbolu”. A tu co? Wręczono mu bilet w jedną stronę do Niemiec. Nie potrafił tego zrozumieć. Podobnie zresztą jak jego najbliższy kumpel w zespole, wspomniany Vialli, którego odstawiono do Premier League.

BOLONIA WYGRA W NIEDZIELĘ Z JUVENTUSEM? KURS: 7,16 W TOTOLOTKU!

Dlaczego tak się stało? Cóż, powodów było kilka. Przede wszystkim – sprawa rozbiła się o kwestie zdrowotne. Lekarze „Starej Damy” zdiagnozowali poważne problemy z rzepką w kolanie Sousy. Doszli do wniosku, że portugalski pomocnik, który już w sezonie 1995/96 łapał sporo kontuzji i często pojawiał się na boisku z olbrzymim opatrunkiem na stawie kolanowym, prawdopodobnie niebawem zacznie doświadczać znaczących trudności z ustabilizowaniem wysokiej formy na dystansie całego sezonu. Poza tym, do Turynu trafił niezwykle utalentowany rozgrywający rodem z Francji, niejaki Zinedine Zidane. Marcello Lippi planował naturalnie umieścić go w wyjściowej jedenastce Juventusu i uczynić zeń lidera drugiej linii, a to oznaczało konieczność przeformatowania dotychczasowych ustaleń taktycznych. Zizou i Sousa niespecjalnie do siebie pasowali.

Jeden i drugi potrzebował wokół siebie zawodników, którzy będą odwalać za niego czarną robotę i pozwolą mu skupić się na kreacji. Zidane lubił jednak operować z futbolówką znacznie wyżej, jak klasyczna dziesiątka. No nie kleiło się Lippiemu, by jego turyńska orkiestra miała dwóch dyrygentów. Wysuniętego i cofniętego. Dlatego postawił bez większych wahań na młodszego, zdrowszego, bardziej perspektywicznego gracza.

Paulo Sousa

Nie bez znaczenia były też kwestie zakulisowe.

W 1994 roku Moggi namówił Sousę, by ten związał się z nowym agentem. Konkretnie chodziło o – cóż za niespodzianka! – syna samego Luciano. Portugalczyk postąpił zgodnie z tą radą, lecz chyba nie był do końca zadowolony ze współpracy z Moggim juniorem, ponieważ po paru miesiącach podziękował za nią i przeniósł się do konkurencyjnej stajni. Zawarł umowę z Giovannim Branchinim. Włochem, który pośredniczył między innymi przy transferach brazylijskiego Ronaldo. Branchini był wówczas na topie piłkarskiego biznesu, zatem decyzja Sousy nie może specjalnie zaskakiwać. Moggi nie puścił mu jednak płazem tej samowolki. Wypchnął portugalskiego pomocnika z klubu przy pierwszej-lepszej okazji. – Juventus to bezduszna korporacja – wściekał się Paulo na łamach prasy. – Potraktowano mnie jak zbędny rupieć. Czuję się zdradzony.

Na Moggim, który w tamtym czasie opędzał się od oskarżeń o organizowanie sędziom posiadówek z prostytutkami, takie ataki robiły podobne wrażenie, co zeszłoroczny śnieg. – Paulo powiedział coś takiego? Proszę wybaczyć, umknęła mi ta wypowiedzieć. Teraz jestem już jednak zupełnie pewien, że postąpiliśmy słusznie, pozbywając się go z Juve – ripostował dyrektor „Starej Damy” i późniejszy bohater afery Calciopoli.

Zemsta

Niepocieszony Sousa wylądował zatem w Borussii.

Czyli w klubie, gdzie nie brakowało podobnych mu wyrzutków. Podopieczni Ottmara Hitzfelda w sezonie 1995/96 sięgnęli wprawdzie po mistrzostwo Niemiec, zresztą drugie z rzędu, no ale wciąż nie czyniło z ekipy z Westfalenstadion docelowego kierunku dla największych gwiazd europejskiej piłki. Spójrzmy sobie zresztą na wybranych piłkarzy, z których Hitzfeld korzystał w Bundeslidze w sezonie 1996/97:

  • Juergen Kohler – trafił do BVB w 1995 roku, po tym jak odpuścił go Juventus
  • Stefan Reuter – zaliczył nieudaną przygodę w Juve w sezonie 1991/92 i wylądował w Dortmundzie
  • Andreas Moeller – powrócił do Borussii po epizodzie (1992 – 1994) w, a jakże, Juventusie
  • Julio Cesar – w latach 1990 – 1994 Juventus, potem Borussia
  • Matthias Sammer – nie odnalazł się w Interze Mediolan w sezonie 1992/93, przeszedł do BVB
  • Karl-Heinz Riedle – na początku lat dziewięćdziesiątych w Lazio, następnie postój na stacji Dortmund
  • Paulo Sousa – wiadomo, dwa lata w Juve, sprzedany do Niemiec

Jak widać, stworzyła się w Dortmundzie niemała kolonia zawodników o turyńskiej, albo przynajmniej włoskiej przeszłości. Niekiedy gracze mający w dorobku występy w Serie A z rozmysłem porozumiewali się na treningach BVB po włosku, by zasygnalizować swoją wyższość nad resztą ekipy. Pozowali na światowców. Kto całą karierę spędził w Bundeslidze, ten był w ich oczach piłkarzem prowincjonalnym.

Sam Sousa miał duże kłopoty z tym, by pogodzić się z grą dla Borussii. Kiedy trafiał do Juventusu, był jeszcze typem dość pokornym, a wręcz nieśmiałym. Triumf w Serie A i w Champions League dodał mu jednak animuszu, być może w zbyt dużej dawce. Krótko mówiąc, Portugalczyk na początku swojej przygody z Borussią gwiazdorzył. Nie chciał się uczyć niemieckiego, czego później żałował. Podczas treningowych przebieżek truchtał w odwrotnym kierunku niż reszta grupy. Usiłował zasygnalizować w ten dziecinny sposób swoją odrębność i wyjątkowości. Hitzfeld musiał porządnie nad nim popracować, by uświadomić mu, że w dortmundzkiej szatni nie ma miejsca dla graczy o tak wybujałym ego.

„Sousa potrafił zachowywać się jak primadonna”

Uli Hesse

W końcu Portugalczyk spuścił odrobinę z tonu. I słusznie, ponieważ w sezonie 1996/97 Borussia jak nigdy dotąd potrzebowała jedności. Drużynę dotknęła bowiem plaga kontuzji. Urazy nie ominęły naturalnie samego Sousy, a poza nim cierpieli także inni arcyważni dla klubu zawodnicy, tacy jak Sammer czy Cesar. Doszło do tego, że miejsce w podstawowym składzie wywalczył sobie na stałe Paul Lambert, 28-letni zapchajdziura ze Szkocji. – Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz wszedłem do szatni Borussii – opowiadał Lambert. – Pomyślałem: „nie, to nie ma prawa się udać”. Nie umiałem przestać w siebie wątpić. Kim byłem przy tych facetach? Ten obok wygrał Serie A. Tamten jest mistrzem świata. Ten ma Złotą Piłkę. Ten wygrał mistrzostwo Europy. A ja? Ja byłem chłopakiem z Motherwell, którego ściągnięto za darmo. Byłem wart mniej niż puszka Coli”.

Jak na ironię – to właśnie Lambert stał się jednym z głównych bohaterów finału Ligi Mistrzów, który przyniósł Borussii historyczny triumf na europejskiej arenie. Kosztem broniącego tytułu Juventusu.

Paulo Sousa

Jako się rzekło, w latach dziewięćdziesiątych Borussia ścierała się z Juventusem ze zdumiewającą regularnością.

Może to zresztą tłumaczy tak intensywne kontakty tych dwóch klubów na rynku transferowym? Zaczęło się od finału Pucharu UEFA w 1993 roku, gdy „Stara Dama” zmiażdżyła Niemców aż 6:1 w dwumeczu. Potem był półfinał tych samych rozgrywek (awans Juventusu), aż wreszcie dwie potyczki w fazie grupowej Ligi Mistrzów w sezonie 1995/96. Borussia przegrała wtedy pierwsze starcie z Juve, a w drugim zdołała wreszcie odnieść sukces. Trzeba jednak brać poprawkę na fakt, iż zwycięstwo podopiecznych Hitzfelda w tamtym spotkaniu było bez większego znaczenia dla turyńczyków, którzy już wcześniej zdążyli sobie zagwarantować awans do fazy pucharowej z pierwszego miejsca.

PAULO SOUSA NIE PRZEGRA ŻADNEGO Z TRZECH PIERWSZYCH MECZÓW W ELIMINACJACH DO MŚ?
KURS NA „NIE”: 1,22 W EWINNER!

Co tu dużo mówić – w zaplanowanym na 28 maja 1997 roku finale Ligi Mistrzów prawie wszyscy eksperci prognozowali kolejny triumf „Starej Damy” w rywalizacji z dortmundczykami. I to triumf zdecydowany, może nawet miażdżący. – Firmy bukmacherskie na całym świecie przewidywały gładkie zwycięstwo Juventusu – wspominał Karl-Heinz Riedle. – Nawet sir Alex Ferguson w jakimś wywiadzie oznajmił, że jest w stu procentach przekonany o tym, że Juve nas pokona. Nie dawał nam najmniejszych szans.

Czy można się dziwić tym prognozom?

Po stronie włoskiej byli wówczas tacy piłkarze jak Zidane, Vieri, Del Piero, Deschamps czy Boksić. Borussia też dysponowała niezłą paką, jasne, no ale nie aż do tego stopnia zatłoczoną przez topowych zawodników. A jednak to Włosi po finale Ligi Mistrzów musieli opuścić Monachium na tarczy.

Borussia Dortmund 3:1 Juventus FC (finał Ligi Mistrzów 1996/97)

Początkowo mieliśmy duże kłopoty i mnóstwo szczęścia – wspominał Riedle. – Ale po jakimś czasie udało nam się uspokoić sytuację na boisku. Mądrze się ustawiliśmy w defensywie, a z przodu po prostu wypunktowaliśmy Juventus.

Riedle w finałowym starciu dwukrotnie wpisał się na listę strzelców. Trzeciego, najbardziej pamiętnego gola dla BVB dorzucił zaś Lars Ricken. Dla „Starej Damy” trafił honorowo Del Piero, lecz nie miało to istotnego znaczenia dla przebiegu finału. Hitzfeld wytrącił Lippiemu z rąk jego najmocniejsze argumenty w ofensywie. Kluczową rolę dla powodzenia tej misji odegrali dwaj środkowi pomocnicy – Paulo Sousa oraz Paul Lambert. Ten drugi nakrył czapką Zinedine’a Zidane’a, a także zaliczył asystę przy trafieniu na 1:0, natomiast pierwszy doskonale napędzał szybkie ataki swojego zespołu, które koniec końców okazały się mordercze dla Bianconerich. Ponadto, Sousa mocno się naharował w destrukcji.

Widać było wyraźnie, że dla zwycięstwa z Juventusem jest w stanie poświęcić na murawie kawał zdrowia.

„Kiedy robiłem rundę honorową wokół trybun z pucharem w dłoniach, usłyszałem grupę kibiców Juventusu, która skandowała moje nazwisko. To chyba moje najprzyjemniejsze wspomnienie z tamtego dnia, a może i z całej kariery”

Paulo Sousa

Kolejnego tytułu mistrzowskiego w Niemczech nie udało się Borussii zdobyć. Hitzfeld nie miał wystarczająco szerokiej kadry, by rywalizować na wielu frontach, więc postawił wszystko na Ligę Mistrzów. No i opłaciło się, ponieważ tamten zwycięski finał to do dziś największe osiągnięcie ekipy z Dortmundu na kontynentalnej arenie. Nie przebił go nawet zespół Juergena Kloppa. Obóz turyński usiłował potem popsuć Niemcom święto oskarżeniami o sędziowski przekręt i komentarzami, że „meczu nie wygrała Borussia, tylko niemiecka federacja piłkarska„, ale dortmundczycy zupełnie się tym nie przejmowali. Choć mściwy Sousa pokusił się o drobną szpileczkę: – Pan Moggi może nie być przyzwyczajony do tego, że sędziowie w Lidze Mistrzów nie są aż tak uprzejmi względem Juventusu, jak to ma miejsce w Serie A.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Tak, tamtego wieczora Paulo Sousa mógł triumfować. Mógł się do woli wyzłośliwiać. – Dowiodłem, że w Turynie za szybko uznali mnie za zawodnika skończonego. Zupełnie stracili wiarę w moje możliwości. Jako zawodnik Borussii pokazałem, na jak wiele mnie stać – wspominał.

Niewielu piłkarzy w dziejach europejskiego futbolu zdołało wywalczyć Puchar Mistrzów dwa razy z rzędu z dwoma różnymi klubami. Oczywiście jeśli spojrzeć na sprawę w szerszym obrazku, lekarze Juve w gruncie rzeczy wcale nie pomylili się w ocenie stanu zdrowia Portugalczyka. Tak naprawdę już w 1998 roku kolana Sousy ostatecznie odmówiły mu posłuszeństwa, a cztery lata później kompletnie wypompowany z sił witalnych pomocnik z poczuciem ulgi zakończył karierę. W wieku zaledwie 32 lat. Triumf w Champions League w barwach Borussii był zatem jednym z jego ostatnich znaczących sukcesów. Mimo wszystko, trudno nie odnieść wrażenia, że działacze Juve odpalili go odrobinę za wcześnie. Że mogli jednak zaakceptować kłopoty zdrowotne Sousy jako dobrodziejstwo inwentarza, by w ramach rekompensaty otrzymać od Portugalczyka olbrzymią jakość, jaką gwarantował on w starciach najwyższego kalibru. Takich jak finał Champions League.

Summa summarum, Juventus na ponowne wywalczenie Pucharu Mistrzów czeka przecież już od 25 lat. Sousa jako trener najcenniejszego europejskiego trofeum też rzecz jasna zdobyć (jeszcze) nie zdołał, choć otwarcie mówił kilka lat temu o takich ambicjach, ale u niego ten okres oczekiwania trwa jednak o cały jeden rok krócej.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. Getty Images / NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Niemcy

Polski trener w Leverkusen: Bayer ma wizję, by co sezon grać o mistrzostwo

Damian Popilowski
0
Polski trener w Leverkusen: Bayer ma wizję, by co sezon grać o mistrzostwo

Komentarze

5 komentarzy

Loading...