– Doliczony czas gry. Miałem świadomość, że to prawdopodobnie ostatnia akcja meczu. David czekał z przodu, na desancie. Walczył o pozycję wśród włoskich obrońców. Poszukałem go zatem podaniem, tak jak robiłem to już setki razy w Monaco – opowiada Fabien Barthez. – Wiedziałem, że najważniejsze to po prostu podać celnie. Jeżeli tylko David będzie miał możliwość zgrania piłki, zrobi z niej użytek. I miałem rację. Jego strącenie do Sylvaina Wiltorda było perfekcyjne. Wyrównaliśmy w ostatnich sekundach. Tak to już w futbolu jest, że wielcy piłkarze zawsze błyszczą w wielkich meczach. Jak Zidane w finale mistrzostw świata. W mojej opinii David jest ulepiony z tej samej gliny.
27 minut. Tylko tyle spędził na boisku David Trezeguet podczas finału mistrzostw Europy w 2000 roku. I wystarczyło mu to, by najpierw zanotować najważniejszą asystę, a potem zdobyć najważniejszą bramkę w całej swojej karierze.
Być może sądzicie, że triumf nad reprezentacją Włoch to również dla samego napastnika najcenniejsze wspomnienie z boiska. Wydaje się to właściwie zupełnie naturalne – złota bramka na wagę złotego medalu Euro, takich trafień nie zdobywa się przecież codziennie. Jednak nic bardziej mylnego.
Trezeguet turniej rozegrany na belgijskich i holenderskich boiskach wspomina… z rozżaleniem. Wciąż czuje się bowiem nieco skrzywdzony przez selekcjonera, który podczas Euro 2000 dał mu zaledwie jedną szansę występu w pełnym wymiarze czasowym. W trzeciej kolejce fazy grupowej, przeciwko Holandii, gdy „Trójkolorowi” byli już pewni awansu i gromadzili siły na play-offy. Summa summarum, bohater finałowej konfrontacji z Italią podczas całych mistrzostw spędził na murawie niewiele ponad 130 minut. Choć to przecież jego strzelecki popis sprawił, że Francja w ogóle dostała się na Euro.
Mistrzowie świata z 1998 roku nie spisywali się najlepiej w eliminacjach do mistrzostw Starego Kontynentu. Już na starcie zanotowali sporą wpadkę, jaką był remis z Islandią. Potem w wielkich bólach zwyciężyli nad Rosją, by zaraz ponownie zgubić punkty. Tym razem w starciu z Ukrainą i to w dodatku na Stade de France. Mało tego. W szóstej kolejce eliminacji Rosjanie wzięli rewanż na „Trójkolorowych”.
Jedenaście punktów z osiemnastu możliwych. Przeciętny dorobek.
Niewiele brakowało, a w kolejnym spotkaniu klęska Francji w kwalifikacjach stałaby się już w zasadzie faktem. 9 czerwca 1999 roku podopieczni Rogere’a Lemerre’a straszliwie męczyli się bowiem w starciu ze słabiutką Andorą. Ostatecznie potknięcia udało się im jednak uniknąć. Zgarnęli trzy punkty po bramce z rzutu karnego, Frank Lebouef pokonał golkipera Andory w 86. minucie spotkania. Sprawozdawca jedenastkę dla „Trójkolorowych” określił jako „dyskusyjną” i trudno z tą opinią dyskutować. Fakt faktem, że trener ekipy Les Bleus dał w tym starciu pograć wielu rezerwowym, ale tak czy owak, dla drużyny złożonej z takich zawodników jak Anelka, Dugarry, Karembeu, Petit czy Desailly męczarnie z autsajderem były po prostu totalnie kompromitujące.
Coraz częściej podnosiły się głosy, że nominacja Lemerre’a na stanowisko szkoleniowca francuskiej kadry to kompletny niewypał i prosta droga do katastrofy. Euro bez mistrzów świata? Latem 1999 roku ten scenariusz wyglądał na całkiem realistyczny.
We wrześniu Francja ponownie podzieliła się punktami z Ukrainą. Potem, choć nie bez kłopotów, pokonała Armenię. Do ostatniej serii spotkań w eliminacyjnej grupie Les Bleus przystępowali więc z osiemnastoma punktami w dorobku. Takim samym wynikiem mogli się pochwalić Rosjanie, choć zaczęli oni walkę o wyjazd na Euro od trzech porażek z rzędu. Stawce przewodziła natomiast najsolidniejsza w tym towarzystwie reprezentacja Ukrainy, z dziewiętnastoma oczkami na koncie. Za plecami faworytów czaiła się wciąż szokująco mocna Islandia, która w sumie uciułała punktów piętnaście. Krótko mówiąc – młyn.
David Trezeguet w eliminacjach grał bardzo rzadko. Lemerre dał mu wprawdzie szansę w starciach z Armenią i Andorą, lecz przeciwko poważniejszym rywalom rosły napastnik w ogóle nie pojawiał się na boisku. Było to właściwie dość zaskakujące, ponieważ poprzedni selekcjoner „Trójkolorowych”, słynny Aimé Jacquet, miał do nieopierzonego snajpera naprawdę spore zaufanie.
– Roger preferował szybkich napastników, dlatego David długo nie potrafił go do siebie przekonać – mówi Robert Pires.
Trezeguet zadebiutował w seniorskiej reprezentacji w styczniu 1998 roku i już kilka miesięcy później wywalczył z kadrą mistrzostwo świata. Na mundialu zdobył jedną bramkę i zanotował dwie asysty. Nie pojawił się na murawie jedynie w finale przeciwko Brazylii. – Po końcowym gwizdku sędziego nie potrafiłem opanować łez. To była piękna puenta dla wspaniałej, dwumiesięcznej przygody – opisuje swoje uczucia Trezeguet w książce „Bleu ciel”. – Pamiętam, że poszedł do mnie Titi Henry i zapytał ze zdziwieniem: „Dlaczego płaczesz?”. Spojrzałem tylko na niego i odpowiedziałem: „Titi, wyobrażasz to sobie? Jesteśmy mistrzami świata”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak wielkie szaleństwo wywołaliśmy w narodzie. W ciągu jednego wieczora awansowaliśmy do rangi bohaterów narodowych.
David Trezeguet na ławce rezerwowych w finale mistrzostw świata w 1998 roku.
Trezeguet po najcenniejsze futbolowe trofeum sięgnął w wieku niespełna dwudziestu jeden lat. Trudno o bardziej obiecujący początek reprezentacyjnej kariery. A jednak Lemerre, który na mundialu pełnił rolę asystenta pierwszego trenera, zdawał się do talentu napastnika podchodzić z pewnym – nie do końca zrozumiałym – sceptycyzmem. Kiedy seniorska kadra przegrywała z Rosją i cierpiała w starciu z Andorą, młody mistrz świata… występował w młodzieżowej drużynie „Trójkolorowych”. Jeżeli chodzi o dziewiątki, wyżej w hierarchii selekcjonera znajdowali się choćby Nicolas Anelka, Christophe Dugarry czy Lilian Laslandes. – To bardzo trudne, wrócić do młodzieżówki, gdy zasmakowało się już gry w pierwszej reprezentacji – przyznaje Trezeguet. – Zawsze starałem się jednak dać z siebie wszystko. Przede wszystkim z szacunku dla kolegów z zespołu.
9 października 1999 roku sytuacja w eliminacyjnej grupie D miała się wreszcie ostatecznie wyjaśnić. Francja przed własną publicznością podjęła Islandię, Rosjanie skonfrontowali się natomiast w Moskwie z Ukraińcami. Taki układ spotkań zdawał się naturalnie sprzyjać ekipie Les Bleus. Wystarczyło wygrać swój mecz i pozwolić rywalom na wykrwawienie się nawzajem.
Lemerre nie mógł dłużej ignorować znakomitej formy napastnika AS Monaco, który wiosną w meczu młodzieżówki zaaplikował cztery trafienia Ukrainie, więc tym razem znalazło się dla niego miejsce w seniorskiej drużynie. Oczywiście wśród rezerwowych.
Do boju od pierwszych minut trener „Trójkolorowych” posłał tymczasem niemalże galową jedenastkę: Desailly, Thuram, Blanc, Zidane, Deschamps, Djorkaeff… Ekipa bez wątpienia zdolna, by rozszarpać każdego rywala w Europie. Linię ataku stworzyli Sylvain Wiltord oraz Lilian Laslandes. I początkowo wyglądało na to, że wszystko się w grze Francuzów zgadza. Na przerwę gospodarze schodzili z prowadzeniem 2:0. Mieli Islandczyków pod pełną kontrolą. Ale tuż po wznowieniu gry kibice zgromadzeni na Stade de France najpierw zamarli w przerażeniu, a potem urządzili ekipie Les Bleus koncert gwizdów.
Eyjólfur Sverrisson i Brynjar Gunnarsson trafili do siatki, wyrównując stan rywalizacji.
Sensacja wisiała w powietrzu.
Trezeguet pojawił się na boisku w 67. minucie spotkania. I już jakieś trzysta sekund później szalał z radości, celebrując bramkę na wagę zwycięstwa Francuzów 3:2. Trafienie rzecz jasna zagwarantowało „Trójkolorowym” awans na belgijsko-holenderski turniej.
Francja 3:2 Islandia (eliminacje do mistrzostw Europy 2000).
Czy to trafienie zapewniło Davidowi większą przychylność szkoleniowca? Jako się rzekło – nie.
– Wbrew pozorom nasza drużyna była mocniejsza niż w 1998 roku – dowodzi Trezeguet w swojej autobiografii. – Do Euro przystąpiliśmy świadomi swojej wartości i potencjału. Doświadczenia sprzed dwóch lat zaprocentowały. Ale ja nie zagrałem ani w pierwszym meczu z Danią, ani w drugim z Czechami. Pojawiłem się na boisku dopiero w trzeciej kolejce fazy grupowej, w starciu z Holandią, gdy awans do kolejnej rundy był już zapewniony. Paradoksalnie – grałem znacznie mniej niż podczas mundialu, Lemerre preferował innych napastników. Oglądanie kolejnych meczów z ławki rezerwowych okazało się dla mnie znacznie trudniejsze i bardziej bolesne niż występowanie w nich. Na ławce czułem dojmującą niemoc. Cierpiałem jak nigdy dotąd.
Lemerre właściwie do samego finału był krytykowany za swoje decyzje przez francuskie media. Powtórzyła się zatem historia z 1998 roku. Wówczas Aimé Jacquet również musiał znosić niekończące się biczowanie, przede wszystkim ze strony publicystów L’Équipe.
– Jest w naszym kraju taka gazeta, która nie rozumie niczego i jest skrajnie niekompetentna. Niestety, to jedyne sportowe pismo w naszym kraju – grzmiał Jacquet już po turnieju, ze złotym medalem dyndającym na szyi. – Jej dziennikarze mnie zawiedli. Wstyd mi za nich. Nigdy im nie wybaczę tego, w jaki sposób mnie atakowali. Nigdy. I odpłacę się za to. W ostatnich miesiącach miałem kłopot, by swobodnie przespacerować się ulicami Paryża. Ludzie wytykali mnie palcami, obrażali mnie. Pluli na mnie. Dlatego odchodzę ze stanowiska. Dałem z siebie wszystko, a teraz chcę spokoju. Wolę się skupić na młodzieżowym futbolu. Nigdy w siebie nie wątpiłem i mam wielką satysfakcję, mogąc teraz przemawiać w roli mistrza świata. Uczyniliśmy Francję szczęśliwą.
W 2000 roku historia się właściwie powtórzyła. Francję do tytułu znów poprowadził selekcjoner, którego przedstawiano jako kompletnego nieudacznika. Jak na ironię, o sukcesie znów przesądził Trezeguet.
Francja 2:1 Włochy (finał mistrzostw Europy 2000).
– Kiedy udało nam się wyrównać w ostatniej akcji, nabraliśmy poczucia, że mistrzostwo Europy już się nam nie wymknie – wspomina Trezeguet. – W dogrywce nasze ataki z minuty na minutę wyglądały na coraz bardziej niebezpiecznie. W końcu, tuż przed końcem pierwszej połowy dogrywki, Robert Pires wdarł się w pole karne i dograł mi piłkę z lewego skrzydła. A ja umieściłem ją w siatce strzałem z woleja, potężnym jak wystrzał z katapulty. Cała akcja trwała zaledwie dziesięć sekund. Dziesięć sekund wystarczyło nam, by napisać historię. Dziesięć sekund, które pozwoliły mnie samemu zyskać zupełnie nowy status. Stałem się wielkim napastnikiem. Czasami są takie chwile, które mijają w mgnieniu oka, a kompletnie odmieniają twoje życie. To była jedna z takich chwil.
Po zdobyciu złotego gola Trezeguet pobiegł najpierw w kierunku trybun, a potem w stronę rezerwowych. Chciał podzielić się swoją euforią z tymi, którzy – podobnie jak on – w trakcie turnieju znajdowali się poza wyjściowym składem. – Wciąż się zdarza, że ludzie zaczepiają mnie na ulicy i pytają o złotą bramkę, ale ten cudowny wolej nie zamazuje wszystkich złych wspomnień. Doświadczyłem dziwnego turnieju. Selekcjoner nie przydzielił mi roli, na którą liczyłem – dodaje David.
– Myślę, że ludzie nie do końca zdają sobie sprawę, jak wielką sztuką jest zdobyć takiego gola jak ten autorstwa Davida – dowodzi z kolei Thierry Henry. – Przede wszystkim, musiał uderzać swoją słabszą, lewą nogą. Podanie od Piresa zmusiło go na dodatek, by tuż przed oddaniem uderzenia wykonać krok do tyłu, zaburzyć równowagę. Majstersztyk.
Złote trafienie sprawiło, że Francja eksplodowała z radości, potwierdzając status najlepszej reprezentacji na świecie. Włochom natomiast serca pękły z żalu. Triumf znajdował się bowiem naprawdę na wyciągnięcie ręki.
– Chciałbym powiedzieć, że pomyślałem sobie wtedy: „Jeszcze mi kiedyś za to zapłacisz, David!”. Ale byłoby to tylko czcze gadanie. Nic takiego nie przeszło mi przez głowę – wspomina w swojej autobiografii Francesco Totti, jeden z najlepszych zawodnik Euro 2000. – Widząc cieszących się Francuzów chciałem po prostu zniknąć. Uciec. Nie miałem ochoty, by spędzić w Rotterdamie choćby minutę dłużej. Wiele straciłem w ciągu tych kilku sekund. Mistrzostwo Europy i – jak sądzę – również Złotą Piłkę.
Sześć lat później role się odwrócą.
***
Gra w Europie zawsze była moim marzeniem. Nie mogłem przegapić szansy.
David Trezeguet
***
David Trezeguet przyszedł na świat 15 października 1977 roku. Urodził się wprawdzie we Francji, lecz jego ojciec, Jorge Ernesto Trezeguet, jest Argentyńczykiem. Swego czasu uchodził nawet za całkiem utalentowanego obrońcę. Niestety, w wieku dwudziestu trzech lat został skazany na rok zawieszenia za stosowanie dopingu. Ostatecznie go przeproszono, ponieważ zarzut okazał się nieprawdziwy, ale zszarganej reputacji i zakłóconej kariery nie udało się już wyprostować. Jorge na jakiś czas wyemigrował do Francji i rozpoczął występy w FC Rouen.
Po trzech latach gry w Normandii, rodzice Davida postanowili przenieść się z powrotem do Argentyny. I gdyby nie futbol, to pewnie na tym zakończyłyby się bliższe kontakty Trezegueta z Francją.
Tymczasem jego wizerunek po latach stał się jednym z symboli „wielokulturowego” triumfu kadry „Trójkolorowych” w 1998 roku. – Zafascynowałem się Francją. Urodziłem się tam, to z biegiem lat nabrało dla mnie znaczenia. Najpierw po prostu uwielbiałem Platiniego. Potem zacząłem kibicować Prostowi w wyścigach Formuły 1. Wspierałem francuską reprezentację rugby. Nawet wtedy, gdy grała z Argentyńczykami. Ale kiedy sam sięgnąłem po mistrzostwo świata i chwyciłem puchar, poczułem się jak… Diego Maradona.
Futbol był obecny w życiu chłopca od zawsze. Choć początkowo nie zanosiło się, by miłość Davida do piłki była odwzajemniona. – Do dziś pamiętam dzień, gdy pierwszy raz syn powiedział mi, że chce zostać piłkarzem – wspomina Loly Trezeguet, matka piłkarza. – Nie wierzyłam, że to się uda. David po prostu się nie wyróżniał. W każdej drużynie juniorów było dwóch-trzech piłkarzy, o których mówiono: „nowy Maradona”. Davida nigdy nikt tak nie określił. Ale w końcu zaczęłam dostrzegać w nim talent. Miałam dwóch braci, którzy byli pasjonatami piłki, no i męża-piłkarza. Musiałam się nauczyć wszystkiego o futbolu. Przez całą karierę Davida stosowałam ten sam rytuał. Jego mecze zawsze oglądałam z czosnkiem w kieszeni i czerwoną wstążeczką na nadgarstku.
Profesjonalną karierę Trezeguet junior rozpoczął w Buenos Aires w barwach Club Atlético Platense. Faktycznie nie wyróżniał się na tyle, by zwróciła na niego uwagę któraś z bardziej znaczących ekip z tego miasta. Szybko się jednak okazało, że był to poważny błąd. Młody napastnik, wzorujący się na Gabrielu Batistucie, zaczął swoją grą nawiązywać do spektakularnych wyczynów idola.
– Jestem praworęczny i początkowo na bramkę strzelałem tylko prawą nogą. Mój ojciec nalegał jednak, bym doskonalił również uderzenia z lewej. Chciał, żebym był efektywny w każdych okolicznościach – opowiada Trezegol. – Więc ćwiczyłem. Godzinami tkwiłem w ogrodzie, odbijając piłkę od muru obiema nogami. Często grałem sam. Moim celem było trafianie za każdym razem w ten sam punkt. W końcu biały murek poszarzał w wybranym przeze mnie miejscu, aż wreszcie całkiem się posypał. Niemniej, to ćwiczenie okazało się kluczowe dla mojej dalszej kariery. Wypracowałem w sobie wielką precyzję. Słuchałem wielu rad mojego ojca. Na szczęście on nigdy nie nakładał na mnie presji. Nie oczekiwał, że pójdę w jego ślady. Miałem wybór, mogłem iść własną ścieżką.
Ostatecznie w seniorskiej drużynie Platense nastoletni napastnik rozegrał raptem kilka spotkań. Już w 1995 roku, dzięki kontaktom ojca, pojawiło się zainteresowanie ze strony klubów z francuskiej ekstraklasy. W międzyczasie Jose Pekerman wykreślił napastnika z grona piłkarzy powołanych do argentyńskiej kadry u-20, czym definitywnie zmienił bieg historii futbolu.
Trezegol przepadł dla Albicelestes.
„Francuzik”, jak nazywano go w Buenos Aires, od dziecka był zafascynowany Paryżem, więc straszliwie się podekscytował, gdy znajomi taty załatwili mu testy w Paris Saint-Germain. – Kiedy przyjechałem do Paryża, nie potrafiłem się z nikim dogadać. Po prostu nie znałem ani słowa po francusku – przyznaje Trezeguet. – Na dodatek moje testy w PSG nie przyniosły spodziewanych efektów. Kluby nie dogadały się co do kwoty transferu i Platense nie zgodziło się na mój transfer. Na szczęście wtedy pojawiło się zainteresowanie ze strony AS Monaco.
David Trezeguet i Thierry Henry w barwach AS Monaco.
Szkoleniowcem ekipy z Księstwa był Jean Tigana, który zachwycił się talentem młodego napastnika. Trezeguetowi zaoferował kontrakt, o jakim pewnie nawet nie marzył wsiadając do samolotu na lotnisku w Buenos Aires. Piętnaście tysięcy franków miesięcznie.
– Do dziś uśmiecham się do tych wspomnień – opowiada Henri Biancheri, dyrektor techniczny Monaco. – Poprzedniego dnia byliśmy w Genewie na meczu towarzyskim. Wtedy zadzwonił do mnie agent młodzieńca, którego chciał koniecznie pokazać. Umówiliśmy się na jutro. David się nam grzecznie przedstawił. Daliśmy mu strój i buty, dołączył do zespołu podczas gierki sześciu na sześciu. Tigana też wystąpił w jednej z drużyn, sędziował jego asystent. Ja sobie wszystko obserwowałem z ławki. I zostałem olśniony. David grał fenomenalnie. Zdobył pięć bramek. Tigana jeszcze na boisku powiedział do niego: „Zostań!”. Zaoferowaliśmy mu dobry kontrakt i wynajęliśmy w Monako dom dla całej jego rodziny.
Biancheri nie miał pojęcia, że zatrudnia chłopaka, który dopiero co został odpalony przez PSG.
– Byłem tym zdruzgotany – mówi Trezeguet. – Gra we francuskiej lidze była dla mnie jak spełnienie marzeń. Skoro nie udało się w Paryżu, byłem już gotowy, by pakować walizki. Rozczarowanie było tym większe, że w PSG poszło mi nieźle. Polubił mnie nawet Raí, wielka gwiazda klubu. Zachęcał, bym został. Aż tu nagle informacja, że z transferu nici.
W Księstwie młodziutki Trezeguet spotkał wielu zawodników, z którymi potem sięgał po najcenniejsze trofea w reprezentacji Francji. Fabien Barthez w bramce, Willy Sagnol w obronie… No i oczywiście Thierry Henry.
Henry do wyjściowego składu Monaco przebił się nieco szybciej. Już w sezonie 1995/96 zanotował sporo występów we francuskiej ekstraklasie, w kolejnych rozgrywkach rozegrał aż 36 spotkań. Z kolei Trezeguet odpalił dopiero w sezonie 1997/98. Wówczas obaj cieszyli się już statusem wschodzących gwiazd ligi. Dotarli z klubem do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie zatrzymał ich Juventus. Po drodze udało im się wyeliminować Manchester United, jednego z faworytów do końcowego triumfu w rozgrywkach. Kluczową dla losów dwumeczu bramkę zdobył właśnie Trezeguet. Piłka po jego strzale wpadła do siatki z prędkością 158 km/h.
Aż dziw bierze, że taka torpeda nie zerwała siatki.
Manchester United 1:1 AS Monaco (ćwierćfinał Ligi Mistrzów 1997/98).
Kapitalna gra duetu Henry – Trezeguet została zauważona przez selekcjonera seniorskiej reprezentacji Francji. Aimé Jacquet na mundial w 1998 roku powołał obu zawodników. A reszta, jak to się pompatycznie mówi, jest już historią.
– Miałem większy problem z Davidem niż z Thierrym – mówi Tigana. – Musiałem obu wprowadzać do zespołu bardzo ostrożnie, żeby ich w żadnym wypadku nie spalić. Z Thierrym było to łatwiejsze, ponieważ zwykle mówił, co mu leży na sercu. David był bardziej skryty, nie okazywał swoich uczuć. Musiałem go rozgryźć i rozumieć sygnały, jakie wysyłał mową ciała. Tak czy owak, dla trenera posiadanie dwóch tak piekielnie utalentowanych zawodników w zespole to czyste szczęście.
Henry i Trezeguet mocno się ze sobą za czasów wspólnej gry w Monaco zaprzyjaźnili. Jednak współpracę mogli kontynuować tylko w kadrze. W styczniu 1999 roku Thierry opuścił francuską ekstraklasę i przeniósł się do Juventusu, lecz nie spotkał się tam ze swoim druhem. Po niezbyt udanej rundzie trafił bowiem do Arsenalu.
– Pamiętam, jak podwiozłem Henry’ego i Trezegueta na jego pierwsze zgrupowanie reprezentacji. Nawet gdy prułem po autostradzie, dwóm maluchom powieka nie drgnęła – opowiada ze śmiechem Fabien Barthez. – Łączyła ich specjalna więź. Często nawet nie musieli do siebie nie mówić, po prostu na siebie zerkali i wybuchali śmiechem. Rozumieli się bez słów. Na boisku dopełniali się równie wspaniale. Pasowali do siebie stylem gry. David lubił być ustawiony bardziej centralnie, Thierry operował częściej w bocznych sektorach boiska.
Trezeguet swój największy sukces w Monaco odniósł przed Euro 2000. Zdobył aż 22 gole w lidze i sięgnął z klubem po mistrzostwo Francji. Teoretycznie drugie, lecz pierwsze, gdzie jego rola była naprawdę znacząca.
– Podczas okienka transferowego w 1999 roku zmieniła się transferowa polityka klubu. Monaco ruszyło w zupełnie nowym kierunku – wspomina Trezeguet. – Ściągnięto naprawdę dobrych, uznanych piłkarzy. Cel był oczywisty: naszą ambicją stał się powrót na szczyt. Zdobycie mistrzostwa Francji. Niby założenie było podobne przez każdym poprzednim sezonem, ale nie zawsze mieliśmy odpowiednie narzędzia, by realnie powalczyć o triumf. Żałuję tylko, że nie zostałem królem strzelców rozgrywek. Sonny Anderson wyprzedził mnie o jednego gola. Wciąż trudno mi to przełknąć.
***
To był romans pełen uczucia. David na zawsze pozostanie w sercach kibiców Juventusu.
Andrea Agnelli
***
Gigantyczne sukcesy w narodowych barwach i świetna postawa w AS Monaco nie uszły rzecz jasna uwadze najpotężniejszych ekip Starego Kontynentu. David Trezeguet znalazł się na celowniku klubów z włoskiej, hiszpańskiej i angielskiej ekstraklasy. Zadzwonił Gérard Houllier z Liverpoolu. Sytuację sondował również Arsène Wenger z Arsenalu, któremu marzyło się zmontowanie w Londynie duetu Henry – Trezeguet.
David wybrał jednak Juventus.
Z jednej strony można powiedzieć, że mógł podjąć lepszą decyzję. „Stara Dama” przeżywała akurat dość burzliwe lata pod wodzą Carlo Ancelottiego, znienawidzonego przez turyńskich kibiców. W 2000 roku Juventus w wyjątkowo frajerskich okolicznościach wypuścił z rąk mistrzowski tytuł, ostatecznie kończąc ligowe rozgrywki za plecami rzymskiego Lazio. W kolejnym sezonie, już z francuskim napastnikiem na pokładzie, historia się powtórzyła. Tym razem podopieczni Ancelottiego pozwolili, by scudetto odebrała im inna drużyna ze stolicy, AS Roma. Na dodatek Juve skompromitowało się w Lidze Mistrzów, kończąc udział w rozgrywkach już na fazie grupowej.
Jednak Trezeguet swoje zrobił. W Serie A zanotował czternaście trafień. Więcej od pozostałych napastników Juve, czyli od Filippo Inzaghiego, Darko Kovačevicia i Alessandro Del Piero. Indywidualnie jego debiutancki sezon na włoskiej ziemi wypadł zatem bez zarzutu, lecz postawa drużyny pozostawiała sporo do życzenia.
– David był bardzo eleganckim zawodnikiem, cudownie oglądało się go w akcji – wspomina Zinedine Zidane, który sezonem 2000/01 zamknął turyński etap swojej kariery i przeniósł się do Realu Madryt. – Niezwykle inteligentny, zawsze odpowiednio ustawiony. Można mu było bez wahania zagrać piłkę i na prawą, i na lewą nogę. Najważniejsze jednak, że potrafił odsunąć się w cień i wykonywać brudną robotę dla zespołu. Dzięki jego pracy pomocnicy także mogli błyszczeć. No i miał niezwykły instynkt strzelecki. Przewidywał, jak potoczy się akcja. Niewielu napastników to potrafi. Tylko Pippo Inzaghi mógł się pod tym względem równać z Davidem.
Po kolejnej klapie w walce o mistrzostwo, Ancelotti pożegnał się z posadą szkoleniowca Juve. Za stary na Stadio delle Alpi ponownie chwycił Marcello Lippi, autor wielkich sukcesów klubu w latach dziewięćdziesiątych. Tym razem jednak Lippi stał się twarzą kadrowej rewolucji w turyńskiej ekipie. Z zespołem pożegnali się bowiem Zinedine Zidane i Filippo Inzaghi. Do kadry dołączyli natomiast Lilian Thuram, Gianluigi Buffon, Pavel Nedvěd oraz Marcelo Salas. Jednego transferu dopiąć się jednak nie udało.
– Wiedziałem, że Lippi chce zatrudnić Christiana Vieriego – przyznaje Trezeguet. – Wydaje mi się, że transfer był już nawet uzgodniony, ale ostatecznie nie doszedł do skutku. Całe to zamieszanie sprawiło, że moje relacje z Lippim początkowo były dość kiepskie.
Vieri do Turynu nie trafił, więc fiasko transferowe zmusiło Lippiego, by jakoś udobruchać francuskiego napastnika, który w systemie taktycznym 4-4-2 miał pełnić rolę partnera Alessandro Del Piero w ataku. Włoski szkoleniowiec postanowił podsunąć swojemu podopiecznemu dość nietypowy układ: – Lippi widział, że jestem na niego trochę obrażony za romans z Vierim. Po jednym z treningów podszedł do mnie i zaproponował umowę: „Jeżeli strzelisz w tym sezonie więcej niż trzydzieści bramek, kupisz mi zegarek. Jeśli strzelisz mniej, ja kupię zegarek tobie”. Ta umowa mocno nas potem do siebie zbliżyła, temat powracał właściwie po każdym meczu. Zwłaszcza, jeśli udało mi się zdobyć bramkę. Ostatecznie zdobyłem trzydzieści dwa gole we wszystkich rozgrywkach, w tym osiem w Lidze Mistrzów. Zostałem królem strzelców włoskiej ekstraklasy i sięgnąłem po pierwsze scudetto. Lippi dostał ode mnie piękny zegarek z wygrawerowanymi inicjałami.
– Trezeguet jest jak wąż. Nie dostrzegasz go, aż nagle on cię zabija – zachwycał się postawą rodaka wspomniany Wenger.
Rzeczywiście, snajper Juventusu w sezonie 2001/02 zademonstrował naprawdę wielką klasę, jeżeli chodzi o finalizowanie akcji. Określenie „klasyczna dziewiątka” wymyślono właśnie z myślą o takich napastnikach. – Nigdy nie byłem dobrym dryblerem. Zawsze starałem się zatem grać jeden, góra dwa kontakty. Opanowanie piłki i podanie. Żadnych kombinacji. (…) Wychodziłem z prostego założenia, że najważniejsze jest posłanie strzału w światło bramki. Im więcej uderzeń w światło bramki oddasz, tym większa jest szansa, że w końcu strzelić gola. To kluczowe. A napastnik musi strzelać. Dlatego wielką wagę przykładałem też do celebrowania bramek. Po strzelonej bramce napastnik powinien zadziałać jak katalizator, który swoją radością obdziela cały zespół – opowiada Trezeguet.
W kolejnym sezonie nie wiodło mu się aż tak dobrze – kłopoty zdrowotne mocno ograniczyły liczbę minut, jakie mógł spędzić na boisku. Ale ekipa Lippiego nawet bez swojej najpotężniejszej strzelby spisywała się doskonale. „Stara Dama” obroniła tytuł w lidze i dotarła do finału Champions League, w fazie pucharowej rozgrywek eliminując FC Barcelonę oraz galaktyczny Real Madryt.
Jednak w finałowym starciu Juve znów – trzeci raz z Lippim u steru – zaznało goryczy porażki. W rzutach karnych lepszy od Bianconerich okazał się AC Milan, a seria jedenastek rozpoczęła się od zmarnowanej szansy Trezegueta. Tym razem instynkt zabójcy go zawiódł.
AC Milan 0:0 (k. 3:2) Juventus FC (finał Ligi Mistrzów 2003).
– Do dziś przechodzą mnie dreszcze, gdy wspominam, kto wtedy strzelał: Serginho, Seedorf, Kaladze, Nesta i piąty Szewczenko. Inzaghi zniknął, nie mogliśmy go znaleźć, dosłownie rozpłynął się w powietrzu – wspomina Carlo Ancelotti. – Na mojej liście miał strzelać jako szósty, na szczęście jednak nie było takiej potrzeby. Szewczenko rozstrzygnął losy spotkania. Aż trudno w to uwierzyć, ale Juventus wyznaczył do serii rzutów karnych jeszcze gorszych zawodników. Byli to: Trezeguet, Birindelli, Zalayeta, Montero i Del Piero. Szewczenko uderzył piłkę, a ja dosłownie sekundę później pomyślałem: „Ok, to koniec”. I tak się stało. Chwilę później – nigdy nie zapomnę tego widoku – zobaczyłem pogrążone w całkowitym bezruchu trybuny z kibicami Juventusu. Wyglądało to jak na plakacie. Żałowałem, że nie mogę go zdjąć i zabrać ze sobą do domu. Niestety, nie miałem wystarczająco dużej ściany.
Finałowa seria jedenastek do dziś owiana jest sporymi kontrowersjami. Obaj bramkarze, a zwłaszcza Dida, wyskakiwali bardzo daleko przed linię bramkową, co teoretycznie jest zakazane. Sędzia Markus Merk przymknął na to oko.
Juventus jeszcze przez wiele lat liczył się w grze o triumf w Champions League, lecz Trezeguet w finale tych rozgrywek nie wystąpił już nigdy. – Brak Pucharu Mistrzów to największa skaza na mojej karierze. Z perspektywy czasu porażka w finale z Milanem wydaje mi się jeszcze bardziej bolesna. Muszę przyznać, że dotarliśmy wtedy do finału grając dość przeciętny futbol, wyjątkiem był może półfinał z Realem Madryt. Ale Milan miał jeszcze słabszy sezon. To my wygraliśmy mistrzostwo Włoch. Wtedy myślałem, że okazji na triumf w Champions League nadarzy się jeszcze mnóstwo, bo stać nas na znacznie lepszą grę. Na koniec jednak okazuje się, że nigdy nie wygrałem tych rozgrywek. Domyślam się, co musi czuć Gigi Buffon, który w ostatnich latach poległ w dwóch finałach.
Summa summarum, Trezeguet w barwach Juventusu zdobył 171 bramek w 320 występach. Byłoby bez wątpienia tych goli znacznie więcej, gdyby nie ustawiczne kłopoty z kolanami. W sezonie 2005/06 francuski napastnik dobitnie dowiódł, do czego jest zdolny, gdy nie dręczą go kontuzje. Po siedemnastu ligowych kolejkach miał na swoim koncie aż piętnaście ligowych trafień. W drugiej części rozgrywek spuścił nieco z tonu, lecz i tak dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że wciąż jest jedną z najlepszych dziewiątek Starego Kontynentu.
– Krytycy zarzucali Trezeguetowi, że robi na boisku zbyt mało, by uznać go za wybitnego zawodnika. Właściwie wszystkie gole dla Juve zdobył z pola karnego. Często jego udział w akcji ograniczał się do dostawienia nogi lub głowy. Za mało uczestniczył w grze defensywnej. Czasami można było odnieść wrażenie, że przez 89 minut nie ma go na boisku. Ta pozostała minuta to moment, gdy zdobywał gola – pisze Adam Digby w książce: „Juventus. History in black and white”. – Jednak jego dorobek bramkowy mówi sam za siebie. Gdy tylko był zdrowy, gwarantował klubowi gole ze zdumiewającą regularnością.
Tym mocniej kibice Juventusu docenili go za to, że pozostał w klubie po degradacji do Serie B.
„Stara Dama” została strącona na zaplecze włoskiej ekstraklasy w ramach pokuty za udział w słynnej aferze Calciopoli. Z klubu natychmiast zmyli się Fabio Capello, Fabio Cannavaro, Lilian Thuram, Gianluca Zambrotta, Adrian Mutu i Zlatan Ibrahimović. Trezeguet nie ruszył się jednak z Turynu i pomógł Juventusowi w powrocie na najwyższy poziom rozgrywek.
– Pamiętam końcówkę sezonu 2005/06. Po ostatnim meczu zamknęliśmy się całym zespołem w szatni, scudetto było nasze – opowiada Trezeguet. – Obiecaliśmy sobie wtedy, że jedziemy na wakacje, potem wracamy i wygrywamy tę pieprzoną Ligę Mistrzów. Oczywiście nic z naszych planów nie wyszło. Postanowiłem zostać, bo wciąż miałem w Turynie coś do zrobienia. Dziś trochę tego żałuję i pewnie już się tego uczucia nigdy nie pozbędę. Pierwszy trening po naszej degradacji… Nie ma Ibrahimovicia, Vieiry, Emersona, Cannavaro. W ich miejsce pojawili się chłopcy z młodzieżówki i piłkarze pościągani z wypożyczeń. Nagle wszystko się zmieniło. Ale jako drużna staliśmy się znacznie bardziej zjednoczeni. Napisaliśmy ważny rozdział w historii Juventusu.
Paradoksalnie Trezeguet był znacznie bliżej opuszczenia Juve po sezonie spędzonym w Serie B. Nie potrafił się dogadać z władzami odnośnie nowego kontraktu. Po jednym ze spotkań wykonał nawet sugestywny gest w stronę loży honorowej, gdzie zasiadali właściciele klubu. Gest pożegnalny.
– Muszę przyznać, że to było trochę nie na miejscu, nie przemyślałem tego wcześniej. Wykonałem po prostu spontaniczny gest, wynikający ze zniecierpliwienia, bo zarząd nie miał wobec mnie właściwego podejścia – tłumaczy David. – Juventus to największy klub we Włoszech i chciałem mieć pewność, że władze mają zamiar szybko odbudować jego pozycję w kraju i w Europie. Nie miałem już wówczas dwudziestu, lecz trzydzieści lat. Musiałem wiedzieć, na czym stoję. Odezwała się do mnie Barcelona, kontaktował Manchester United i Liverpool. Potrzebowałem sportowego wyzwania.
Ostatecznie włodarze Juventusu przekonali Davida do przedłużenia kontraktu z klubem. Można się zastanawiać, czy była to właściwa decyzja, ponieważ po powrocie do Serie A napastnik już niczego ze „Starą Damą” nie ugrał, z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej podupadając na zdrowiu. No i Trezeguet – w przeciwieństwie choćby do Del Piero czy Buffona – nie zrekompensował sobie chudych lat Juventusu poprzez triumf na mistrzostwach świata w Niemczech.
Drużyna „Trójkolorowych” dotarła do finału, lecz tam musiała uznać wyższość Italii.
Dla Włochów była to słodka zemsta za finał sprzed sześciu lat. Trezeguet znów pełnił rolę rezerwowego, lecz tym razem zawiódł w kluczowym momencie i nie wykorzystał rzutu karnego podczas konkursu jedenastek. Grzmotnął w poprzeczkę. – Mimo wszystko, bardziej żal mi zmarnowanej jedenastki na Old Trafford przeciwko Milanowi – twierdzi David.
Kolegom z Juventusu przykro było patrzeć na dramat reprezentanta Francji. – Od razu do niego podszedłem. Chciałem go w jakiś sposób pocieszyć. Na celebrowanie mistrzostwa świata miałem całą noc, a zależało mi na tym, żeby David poczuł moje wsparcie w tym trudnym momencie – opowiada Mauro Camoranesi. Gianluigi Buffon dodaje: – Trudno widzieć przyjaciela pogrążonego w tak wielkim smutku. David nie zasłużył na porażkę w taki sposób. Wziął na siebie odpowiedzialność za zespół w trudnym momencie. Nigdy później nie poruszyłem z nim tematu finału mistrzostw świata, nawet w ramach żartu czy szyderki. Za bardzo go szanuję i za dobrze go znam. Wiem, że nigdy nie wyrzucił tej sytuacji z pamięci.
David Trezeguet po porażce Francji w finale mistrzostw świata.
– Wszedłem do szatni nieco później od piłkarzy, całkowicie przybity. Wszyscy milczeli. Byli wyczerpani. Nasza porażka miała smak popiołu – wspomina Raymond Domenech, selekcjoner „Trójkolorowych”, w książce „Straszliwie sam. Mój dziennik”. – Każdy myślał to samo: „Gdyby Zizou nie wyleciał z boiska…”. (…) W przeddzień finału, na koniec treningu, kiedy ja zakończyłem już zajęcia, piłkarze chcieli postrzelać karne. Próbowałem ich od tego odwieść. „Te karne będziecie mogli strzelać jutro. Po dwóch godzinach gry, przy osiemdziesięciu tysiącach kibiców na stadionie, w finale mistrzostw świata. To zupełnie coś innego niż trening”. Część zrezygnowała, trzech zostało. Nie pamiętam trzeciego, na pewno zostali Wiltord i Trezeguet. Wiltord posłał karnego w okienko, Trezeguet również. Powiedziałem mu: „Daj już spokój. Kolejny strzał w okienko zachowaj na jutro”.
Dla napastnika Juventusu porażka w finale mistrzostw świata okazała się właściwie końcem wielkiej reprezentacyjnej kariery. Domenech nie zabrał Trezegueta na mistrzostwa Europy do Austrii i Szwajcarii. Doprowadził tym swojego podopiecznego do furii.
– Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Domenech nie prezentuje dostatecznie wysokiego poziomu, by pełnić rolę selekcjonera reprezentacji Francji – pieklił się David. – Nikt nie wyciąga wobec niego konsekwencji. Nikt nie bierze pod uwagę opinii milionów Francuzów i wielu znakomitych piłkarzy. Nie mówię tylko o mistrzach świata z 1998 roku. Platini popiera Domenecha, ponieważ nie lubi Deschampsa i nie chce, by ten został selekcjonerem. Ale tutaj powinna się liczyć wartość sportowa, a nie prywatne konflikty.
Publiczna pyskówka do selekcjonera, wymowne gesty w stronę właściciela klubu… Trezeguet zdecydowanie należał do grupy tych piłkarzy, którzy mają trudny do utemperowania charakterek. – Żałuję, że karierę w kadrze skończyłem w taki sposób – przyznaje Trezegol. – Byłem jednak wciąż w wystarczająco dobrej formie, by pojechać nie tylko na Euro 2008, ale i na mistrzostwa świata dwa lata później. Choć dzisiaj często słyszę od kolegów: „Masz szczęście, że cię z nami nie było i nie musiałeś tego przeżywać na własnej skórze”. Ale ja nie potrafię tak do tego podejść. Jestem przekonany, że miałem jeszcze coś do zaoferowania. Strasznie chciałem strzelić w kadrze więcej bramek niż Platini. Często o tym rozmawialiśmy z Thierrym Henrym. Dorównywanie osiągnięciom takiej legendy futbolu nas napędzało. Titi tego dokonał. Mnie nie dano tej szansy. Jestem rozczarowany. Wolałbym odejść po cichu, a nie w aurze skandalu.
***
Po odejściu z Juventusu francuski napastnik w żadnym klubie nie zagrzał już miejsca na dłużej. W 2010 roku podpisał kontrakt z hiszpańskim Hérculesem Alicante. Spisał się tam całkiem przyzwoicie, zdobywając dwanaście bramek w La Lidze, ale nie uchroniło to jego zespołu przed degradacją. Następnie trafił na chwilę do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Wydawało się, że ten transfer to już absolutny koniec poważnej kariery trzydziestoczteroletniego napastnika.
A jednak czekała go jeszcze jedna, piękna przygoda. W grudniu 2011 roku Trezeguet związał się kontraktem z ekipą River Plate. Do Buenos Aires trafił w bardzo specyficznym momencie. Los Millonarios przeżywali akurat czas wielkiego upokorzenia po spadku z argentyńskiej ekstraklasy. Trezeguet postanowił wesprzeć kultową drużynę w powrocie na należne jej miejsce.
– Chciałbym zaznaczyć, że nic nie wiedziałem o planach zawodnika. To pomysł Davida i jego ojca. Ich zdaniem to właściwy krok. Nie zgadzam się z tym – pieklił się publicznie agent Trezegueta, który załatwił jego transfer do Emiratów.
Transfer okazał się strzałem w dziesiątkę i dla napastnika, i dla klubu. Trezeguet zdobył trzynaście bramek w dziewiętnastu ligowych występach, prowadząc River do awansu na najwyższy poziom rozgrywek. Powrót do Argentyny pomógł mu odzyskać radość z gry, o którą trudno było w Emiratach. Reprezentant Francji przyznał później, że występy w koszulce Los Millonarios, przy wsparciu fanatycznej publiczności z Buenos Aires, pozwoliły mu poczuć tę samą adrenalinę, jaką zapewniały mu przed laty występy na wielkich turniejach w barwach francuskiej drużyny narodowej.
W spotkaniu rozstrzygającym o losach awansu Trezeguet dwukrotnie trafił do siatki. No i znów zmarnował jedenastkę, ale akurat w tym przypadku nikt nie miał o to do niego żalu.
River Plate 2:0 Almirante Brown (Primera B Nacional 2011/12).
W sumie to całkiem znaczące, choć nietypowe osiągnięcie – Trezeguet ma na swoim koncie zwycięstwa w drugiej lidze włoskiej i argentyńskiej. W barwach klubów, które raczej nie przyzwyczaiły do pałętania się poza najwyższym poziomem rozgrywek.
Po zakończeniu kariery Trezegol powrócił do Juventusu, gdzie pełnił funkcje kierownicze, a także działał jako ambasador klubu. Z tej drugiej roli wywiązywał się ze zmiennym szczęściem. Sporą wpadką wizerunkową była w jego przypadku jazda na podwójnym gazie. Niespełna rok temu mistrz świata i Europy został zatrzymany przez turyńską policję właśnie za prowadzenie auta po pijanemu. 1,5 promila w wydychanym powietrzu. Jak gdyby tego było mało, Trezeguet zaczął się awanturować ze stróżami prawa. – Pieprzeni nieudacznicy. Pewnie nie zarabiacie nawet dwóch tysięcy euro miesięcznie – ryczał z stronę policjantów, gdy ci pakowali go do radiowozu. Co tu dużo mówić, głupota i żenada.
Ale takie sytuacje w przypadku Trezegueta to raczej głupie wpadki, a nie jakaś ponura norma. Na murawie reprezentant Francji koncentrował się zawsze na zdobywaniu bramek, lecz żaden z jego boiskowych partnerów nie mógł krytykować go za egoizm czy krnąbrny charakter. Najlepiej podsumował to Thierry Henry: – Granie u boku Davida było po prostu łatwe.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:
-
-
- Jak Rivaldo wciągnął Barcelonę do Ligi Mistrzów, czyli hat-trick doskonały
- Dublet w madryckim chaosie, czyli największy sukces Radomira Anticia
- Kiedy nazwisko mówi wszystko o piłkarzu, czyli historia Terry’ego Butchera
- „Bombonierka” pełna sukcesów, czyli złota era Boca Juniors
- „Książę” na królewskim dworze
-
fot. NewsPix.pl