Podsumowań kończącego się roku w piłce nożnej na naszej stronie nie brakuje. Ale przecież w 2021 działo się też mnóstwo poza futbolem. Igrzyska olimpijskie w Tokio, fenomenalny sezon Formuły 1, siatkarskie i zimowe emocje. Sporo wydarzeń na długo zostało w naszej pamięci. Postanowiliśmy więc wybrać dziesięć pozapiłkarskich momentów 2021 roku, których polski kibic nie zapomni przez kolejne lata. Chwil historycznych, pełnych emocji, takich, przy których wyskakiwaliśmy z foteli, uśmiechaliśmy się, a nawet wzruszaliśmy. Takich, że gdy za 20 lat zapytają was o to dzieci, odpowiecie: “a tak, to było w 2021, pamiętam doskonale” i zaczniecie snuć długą opowieść.
Ta lista mogłaby być nawet dłuższa. Zastanawialiśmy się na przykład nad umieszczeniem na niej finałów tegorocznego US Open, gdzie oglądaliśmy najpierw sensacyjny triumf Emmy Raducanu, a potem porażkę Novaka Djokovicia w ostatnim meczu, którego brakowało mu do skompletowania Kalendarzowego Wielkiego Szlema. Warto pewnie byłoby też przypomnieć triumf Jana-Krzysztofa Dudy nad Magnusem Carlsenem, którym Polak zapewnił sobie miejsce w Turnieju Pretendentów jako pierwszy szachista z naszego kraju. Albo fenomenalne rekordy świata w biegu przez płotki Karstena Warholma i Sydney McLaughlin z igrzysk w Tokio. I tak dalej, i tak dalej. Z różnych powodów jednak postawiliśmy na inne wydarzenia. Nie będziemy ukrywać, że to wybór subiektywny, dla każdego byłby pewnie odrobinę inny.
Co więc zapamiętamy z 2021 roku? Oto nasza lista. Kolejność, zaznaczmy to, przypadkowa. Bo wszystkie te wydarzenia pamiętamy równie dobrze.
Spis treści
PIOTR ŻYŁA UŚMIECHA SIĘ NA ZŁOTO
Jasne, może rozpoczynanie od skoków narciarskich, biorąc pod uwagę, jakie aktualnie panują wokół nich nastroje, nie jest najlepszym pomysłem. Ale może lepiej szybko mieć to za sobą? Zresztą to początek chronologiczny – mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym były najwcześniej ze wszystkich zebranych tu wydarzeń. Ktoś mógłby się też sprzeczać, że wobec wyczynów innych polskich skoczków, ten złoty medale Piotra Żyły nie jest niczym wielkim. Przecież mistrzami byli już w Polsce Wojciech Fortuna, Adam Małysz, Kamil Stoch i Dawid Kubacki.
I patrząc w ten sposób, faktycznie – miałby rację. Ale my traktujemy to nieco inaczej.
Żyła przez lata był bowiem skoczkiem solidnym. Właściwie niezmiennie – z wyłączeniem igrzysk olimpijskich w 2018 roku – stanowił podstawę drużyny naszych skoczków, z którą zdobył wcześniej medale na trzech mistrzostwach świata, a czwarty taki dorzucił właśnie w Oberstdorfie w tym roku. Indywidualnie też miał zresztą jeden – brązowy z Lahti z 2017 roku. Poza tym stawał na podium Turnieju Czterech Skoczni, Pucharu Świata w lotach, Willingen Five i Letniego Grand Prix. Wygrywał też już konkursy Pucharu Świata.
Na swój wielki moment nadal jednak czekał. Osiągali go jego koledzy, a on dalej nie mógł do nich doskoczyć. Przez to kojarzony był często nie z tym, jak dobrym zawodnikiem jest, a ze swoim sposobem bycia i udzielania wywiadów, czy też – za sprawą plotkarskich serwisów – z głośnym rozwodem sprzed kilku lat.
W Oberstdorfie to zmienił. Wreszcie mu się udało. Prowadził po pierwszej serii i fantastycznym skoku na 105 metrów. Wiele razy widzieliśmy go jednak w takiej sytuacji w Pucharze Świata. Nie wytrzymywał wtedy presji. Gdy jednak przed drugim skokiem widzieliśmy go na belce uśmiechającego się lekko, nagle poczuliśmy spokój. Piotr był pewny siebie. Piotr wiedział, że może zdobyć złoto. I gdy skoczył, faktycznie po nie sięgnął. Jako najstarszy skoczek w historii.
„Jego uśmiech stał się tym razem dowodem nie na jego błazeństwo, śmieszność czy wesołość. Jego uśmiech stał się dowodem na to, jak opłaciła się ciężka harówka wykonywana dzień po dniu przez ostatnich kilkanaście lat. Na tysiące oddanych skoków. Na przerzucone na siłowni ciężary. Na wielokrotną wspinaczkę na górę skoczni i szybkie loty na dół. Na krótkie próby, nieudane konkursy. Na dalekie skoki. To wszystko było (i pewnie nadal jest) w tym właśnie uśmiechu” pisaliśmy wtedy, tuż po konkursie.
I zdania do dziś nie zmieniliśmy. Mistrzostwo Piotra zapamiętamy zupełnie z innych powodów niż Stocha (pierwszy wielki sukces po erze Małysza) czy Kubackiego (najbardziej szalony konkurs w historii). Ale z pewnością zapamiętamy je bardzo dobrze.
BŁACHOWICZ POKONUJE NIEPOKONANEGO
Jan Błachowicz zdążył już stracić swój pas mistrzowski na rzecz Glovera Teixeiry. Wielu powiedziałoby, że ujmuje to jego poprzedniej walce z tego roku. My się z tym jednak nie zgadzamy. Do marcowego starcia z Israelem Adesanyą „Cieszyński Ksiażę” podchodził bowiem jako ogromny underdog. Jasne, to Izzy przechodził do wyższej wagi, w której nie miał jeszcze okazji walczyć, ale równocześnie w Adesanyi widziano – całkiem słusznie zresztą – gościa, do którego nikt nie ma podjazdu.
Nigeryjczyk zakrzywiał rzeczywistość. Swoje walki wygrywał w sposób niesamowicie lekki, wyglądając, jakby w ogóle się nie męczył. Rywali punktował bez litości, ukazując wszystkie ich wady, niedoskonałości. Zachwycał publikę, zachwycał też Danę White’a, który widział w nim kolejnego podwójnego mistrza. Izzy był (i nadal jest) genialny, był bezbłędny, był niepokonany.
Aż trafił na Błachowicza.
ISRAEL ADESANYA – BŁĄD W MATRIXIE, POSTAĆ Z KRESKÓWKI, PAN ŻYWIOŁÓW
Karty sędziowskie po tym starciu nie pozostawiły złudzeń – 2x 49:45 i 49:46 na korzyść Polaka. Błachowicz był idealnie przygotowany, miał doskonały plan, który zrealizował w stu procentach. Owszem, Adesanya był w stanie go napocząć (zwłaszcza lewą łydkę), ale nie przeszkodziło to Janowi w odniesieniu zwycięstwa. Najpierw doskonale prezentował się w stójce, a w rundach mistrzowskich obalił rywala dwukrotnie, przechylając szalę zwycięstwa na swoją korzyść.
Janek potwierdził wtedy to, co wielu starało mu się odbierać – że na mistrzostwo zasłużył. Pokonał jednego z najlepszych zawodników MMA na świecie i to w znakomitym stylu. Gdy niedawno robiliśmy zestawienie najważniejszych walk w historii polskiego MMA, to właśnie ten pojedynek umieściliśmy na samej jego górze. I zdania nie zmieniamy.
ZAKSA NA KLUBOWYM SZCZYCIE
1978 rok. Płomień Milowice.
Do niedawna to była cała lista triumfów polskich klubów w rozgrywkach siatkarskiej Ligi Mistrzów (czy też wcześniej – Pucharu Mistrzów). Biorąc pod uwagę siłę naszej ligi i siatkówki, taki widok bolał. Bo to przecież nie tak, że nasze drużyny nie potrafiły rywalizować z najlepszymi klubami świata. Wystarczy tylko przypomnieć poprzednią dekadę, a w niej:
- 2010/11 – czwarte miejsce Jastrzębskiego Węgla;
- 2011/12 – drugie miejsce Skry Bełchatów;
- 2012/13 – czwarte miejsce ZAKSY Kędzierzyn-Koźle;
- 2013/14 – trzecie miejsce Jastrzębskiego Węgla;
- 2014/15 – drugie miejsce Asseco Resovii i czwarte Skry Bełchatów;
- 2015/16 – czwarte miejsce Asseco Resovii;
- 2017/18 – czwarte miejsce ZAKSY Kędzierzyn-Koźle;
- 2018/19 – półfinał (po reformie rozgrywek i zlikwidowaniu Final Four) Skry Bełchatów.
Sami widzicie – Polacy regularnie walczyli o najwyższe cele. Dwa razy grali nawet o tytuł, ale zawsze czegoś brakowało. Najbardziej bolał mecz z sezonu 2011/12, gdy z Zenitem Kazań przegrała Skra. Tym bardziej, że przy piłce meczowej dla rywali sędziowie popełnili fatalny błąd – nie zauważyli, że Michał Winiarski obił blok. I przyznali punkt Rosjanom. A mogli wziąć challenge, mieli do tego prawo. Nie zdecydowali się.
DRESZCZOWIEC POD SIATKĄ. SKRA – ZENIT
ZAKSA całą tę historię polskich występów w Lidze Mistrzów miała na plecach, jak ciążący jej mocno bagaż. Ale dopiero od pewnego momentu. Bo gdy sezon 2020/21 startował, nikt nie oczekiwał po ekipie ze Śląska, że ta europejskie rozgrywki wygra. Gdy jednak po ćwierćfinałowym dreszczowcu i złotym secie kędzierzynianie wygrali z włoskim Lube (obrońcami tytułu), pojawiła się nadzieja. Kiedy – znów po złotym secie! – w półfinale wyeliminowali Zenit Kazań, najlepszą klubową drużynę ostatnich kilkunastu lat, nadzieja nie była już ukrywana.
Wszyscy fani siatkówki w Polsce czekali na wielki finał.
A tam ZAKSA była już fenomenalna. Każdy z jej najważniejszych zawodników zaprezentował się doskonale. Paweł Zatorski fantastycznie spisywał się w obronie. Benjamin Toniutti potwierdzał swoją klasę na rozegraniu. Kamil Semeniuk i Łukasz Kaczmarek bombardowali rywali atakami i zagrywką. Ale na wyżyny swoich możliwości wspiął się Aleksander Śliwka – MVP tamtego spotkania. To on doskonałą grą prowadził polski klub do wygranej.
I doprowadził. W czterech setach. W konsekwencji dostaliśmy coś, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy – widok płaczącego na kolanach Nikoli Grbicia. Gość, który jako siatkarz wygrał tak naprawdę wszystko, tak bardzo przeżywał sukces trenerski. W tamtej chwili mogli utożsamiać się z nim wszyscy polscy fani siatkówki. To był moment, na który czekali w końcu 43 lata. Wielu z nich o triumfie Płomienia czytało tylko w książkach czy Internecie.
W końcu przeżyli coś takiego na żywo. I tylko szkoda, że to ostatecznie nie był też rok naszej siatkówki reprezentacyjnej.
KOLEJNY ĆWIERĆFINAŁ SIATKARZY
Niestety, tak to już jest, że w tego typu podsumowaniach nie da się zawrzeć wyłącznie pozytywów. Przed i w trakcie igrzysk w Tokio wielokrotnie powtarzaliśmy, że to na medal siatkarzy czekamy najbardziej. Bo męczyła nas ta fatalna seria. Ateny? Ćwierćfinał. Pekin? Ćwierćfinał. Londyn? Ćwierćfinał. Rio? A jakże, ćwierćfinał. W Tokio miało być inaczej – jechała tam w końcu najlepsza reprezentacja Polski w historii.
Bartosz Kurek. Wilfredo Leon. Paweł Zatorski. Michał Kubiak. Kamil Semeniuk. Aleksander Śliwka. Fabian Drzyzga. I inni. Oni mieli dać nam medal. Nie chodziło już nawet o złoto, ostatecznie nawet brąz przyjęlibyśmy z zadowoleniem. W głowie mieliśmy przede wszystkim nadzieję na przełamanie tej klątwy ćwierćfinałów, która naszej siatkówce ciążyła jak kamień u szyi. I to wyjątkowo ciężki.
Ostrzeżenie dostaliśmy jednak już w pierwszym meczu grupowym, z Iranem, gdy rywale wygrali po tie-breaku, momentami grając dużo lepszą siatkówkę. Ale że potem ograliśmy 3:0 Włochów i spokojnie wyszliśmy z grupy jako jej zwycięzcy, raczej przesadnie nie analizowaliśmy tej wpadki z samego początku rozgrywek.
A może powinniśmy?
Wszystko to, co w meczu z Iranem było złe, powtórzyło się bowiem w starciu z Francją. Brakowało nam wariantów na rozegraniu, źle funkcjonowało przyjęcie, Kurek i Leon nie byli w stanie sami pociągnąć zespołu, a rezerwowi niestety nie dawali od siebie tyle, ile byśmy oczekiwali. To była porażka całego zespołu, ale też porażka Vitala Heynena, dla którego igrzyska były najważniejszym turniejem kadencji. I choć cały okres pracy Belga był pasmem sukcesów, to jednak przez Tokio nie może być oceniany jako w pełni udany.
STAGNACJA NA SZCZYCIE – JAKA BYŁA KADENCJA VITALA HEYNENA?
Po ćwierćfinałowym meczu z Francją Polacy płakali. Część nie wyszła do mediów, inni nie wiedzieli, co właściwie mogliby powiedzieć. Czuli, że zawiedli. Pocieszeniem nie był fakt, że to Francuzi wygrali złoto – bo przecież tym bardziej potwierdzało to doskonale znaną nam prawdę – że mogli to być równie dobrze nasi zawodnicy. Nie pocieszały też wcześniejsze sukcesy olimpijskie z tamtego dnia. Na jego koniec dostaliśmy cios. I to tak mocny, że zwalił nas z nóg.
„Francja po prostu grała mądrzej, lepiej. Kiedy zyskali sześć punktów przewagi jasnym stało się, że oni tego nie wypuszczą. Czym mieliśmy wrócić do tego meczu? Tysiąc pięćset pierwszą piłką zagraną na skrzydło? Niefunkcjonującą zagrywką? Skończyło się na porażce 9:15, obrazkach załamanych Polaków i kotłującym się pytaniu… Jeżeli teraz nie udało się zdobyć olimpijskich medali, to czy kiedykolwiek się uda?”.
Tak wtedy pisaliśmy. Choć od tego czasu minęło kilka dobrych miesięcy, to w naszej głowie to pytanie jest wciąż aktualne. I będzie co najmniej do igrzysk w Paryżu.
NAJWIĘKSZA SENSACJA W HISTORII
To miał być spokojny wieczór, właściwie noc. Szykowaliśmy się już do pójścia spać, żeby znowu zerwać się z samego rana na kolejny dzień igrzysk w Tokio. Ale coś nas podkusiło, żeby włączyć telewizor na zaczynający się jeszcze przed północą chód na 50 kilometrów. Może sentyment i pamięć o sukcesach Roberta Korzeniowskiego? Może fakt, że to po raz ostatni w historii igrzysk rozgrywana była ta właśnie konkurencja?
Nieważne. Ważne, że postanowiliśmy obejrzeć przynajmniej początkowych kilkanaście kilometrów. Zakładaliśmy, że po takim czasie Polacy odpadną z rywalizacji.
Tyle że nie odpadali. Wręcz przeciwnie. Dawid Tomala i Artur Brzozowski nadawali tempo prowadzącej grupie. Zaskakiwał zwłaszcza ten pierwszy. To przecież gość, który na 50 kilometrów startował trzeci raz w życiu. Za pierwszym dystansu nie ukończył. Za drugim wywalczył kwalifikację olimpijską. Trzeci był właśnie na igrzyskach. W jego przypadku spodziewalibyśmy się więc, że podejdzie do tego wszystkiego ostrożnie. A było zupełnie inaczej.
W pewnym momencie oderwał się bowiem od grupy. – Wyścig był dla mnie idealny. Szliśmy sobie powoli, nie czułem tej prędkości w ogóle. W pewnym momencie zaczęło mi się nudzić, więc przyspieszyłem – patrzę, a za mną nikogo nie ma. Więc poszedłem swoje – mówił potem przed kamerami. Robert Korzeniowski, który komentował zmagania chodziarzy w telewizji, z jednej strony dawał się momentami porwać emocjom, a z drugiej strony nastroje tonował. Bo Tomala ruszył za szybko, bo w wysokiej temperaturze może nie wytrzymać, bo to szaleńcza akcja – powtarzał.
Ale przewaga Polaka cały czas rosła. Rywale jakby podzielali zdanie czterokrotnego mistrza olimpijskiego – żaden nie spodziewał się, że Tomala dotrze do mety w takim tempie. A on to zrobił. Utrzymując przy tym doskonały rytm, ale przede wszystkim – technikę. Nie dostał ani jednego ostrzeżenia od sędziów. Szedł czysto. Szedł szybko. Szedł po złoto. Najbardziej sensacyjne w historii występów polskich sportowców na letnich igrzyskach.
Nagle poczuliśmy się jak w 2000 czy 2004 roku, kiedy cała Polska szalała na punkcie chodu sportowego. Tyle że tym razem mieliśmy jeszcze media społecznościowe. I obserwowaliśmy, jak nazwisko Dawida Tomali podbija Twittera i Facebooka. A to przecież gość, o którym wcześniej słyszeli tylko najbardziej zagorzali fanatycy lekkiej atletyki. Nawet znajomi Dawida, trenerzy, eksperci powtarzali – nikt się tego nie spodziewał.
Tym złotem Tomala w kilka godzin przeszedł do historii polskiego i światowego sportu. Dosłownie.
ANITA NIE SCHODZI Z TRONU
– Najgorszy był taki moment, kiedy przez siedem tygodni byłam w ortezie i strasznie spadła mi masa mięśniowa, bo to była jeszcze noga operowana. Gdyby ktoś wtedy, tuż po zdjęciu ortezy, zobaczył moją nogę i powiedział, że za dwa lata będę startować na igrzyskach… Mogło się to zdawać niemożliwe. Ja byłam daleko nawet od zwykłego funkcjonowania. Wtedy zaczynałam doceniać takie rzeczy, jak to, że mam windę i nie muszę wchodzić po schodach o kulach. Albo że mogę normalnie wziąć prysznic. Rzeczy, których nie docenia się na co dzień. Pan sobie nie wyobraża, jaka była moja radość, kiedy pierwszy raz mogłam sama założyć skarpetkę na stopę. To, że można zgiąć kolano, wprawiało mnie w euforię – mówiła nam Anita Włodarczyk w wywiadzie do magazynu „Orły”.
Gdyby nie przesunięcie igrzysk olimpijskich, Włodarczyk mogłaby na nie w ogóle nie pojechać. Nawet z przesunięciem nie była jednak główną faworytką do złota. Z miesiąca na miesiąc się co prawda rozkręcała, ale złotą medalistką wedle przewidywań ekspertów miała zostać DeAnna Price, mistrzyni świata z 2019 roku, która w sezonie olimpijskim przerzuciła 80 metrów jako druga – po Anicie – kobieta w historii. Tyle że Amerykankę dopadł pech – na krajowych kwalifikacjach doznała urazu, którego nie zdołała doleczyć. W Tokio rzucała zdecydowanie poniżej swoich możliwości.
Anita, w pewnym sensie, też. Bo do odległości chociażby z Rio de Janeiro brakowało jej bardzo dużo. Ale 78.48 m i tak pozwoliło jej zdecydowanie odstawić rywalki i spokojnie zdobyć złoto. – Jak smakuje ten sukces? Smakuje cudnie. Wynik jest rewelacyjny, cieszę się, że ta forma przyszła, znowu na najważniejszą imprezę. I znowu jestem niepokonana. Mówiono, że Anita nie wróci? Byłam skupiona na sobie i z optymizmem patrzyłam w przyszłość. To były dla mnie ciężkie dwa lata. Powiedziałam sobie, że muszę od podstaw wrócić do sportu. Cieszę się, że jestem w tym miejscu, gdzie jestem – mówiła potem na antenie Eurosportu.
To naprawdę był sukces, który wydawał się w pewnym momencie niemal niemożliwy. Kontuzja, operacja, zmiana trenera, długie dochodzenie do siebie w procesie rehabilitacji. Gdybyście na początku 2020 roku powiedzieli, że Anita wywalczy trzecie złoto z rzędu, wzbudziłoby to co najwyżej gorzki śmiech słuchaczy.
A jednak, udało się. Dokonała czegoś, czego nie zrobiła nigdy żadna lekkoatletka – w tej samej konkurencji okazała się najlepsza na trzech kolejnych igrzyskach. Przeszła do historii i udowodniła po raz kolejny, że można ją stawiać w jednym szeregu z takimi legendami polskiego sportu, jak wspomniany już Robert Korzeniowski czy nawet Irena Szewińska.
Anita Włodarczyk w swoim fachu jest po prostu najlepsza w historii. Tokio tylko to potwierdziło.
DWAJ PRZYJACIELE ZE ZŁOTEM
Mamy w tym zestawieniu dwa momenty, które nie dotyczą polskich sportowców. To pierwszy. Bo konkurs skoku wzwyż mężczyzn z igrzysk olimpijskich w Tokio na zawsze zapisał się w historii olimpizmu. To był bowiem przede wszystkim triumf przyjaźni. A jego bohaterami stali się Gianmarco Tamberi i Mutazz Isa Barshim. Wielcy przyjaciele od mistrzostw świata juniorów z 2010 roku, na których się poznali.
Łączyły ich przede wszystkim podobne doświadczenia. Tamberi na mityngu w Monte Carlo, kilka lat temu, próbował pobić rekord Włoch. Trzeci skok na 2.41 m skończył się jednak nie rekordem, a zerwanymi więzadłami, przez które Gianmarco – znajdujący się w życiowej formie – nie pojechał na igrzyska w Rio de Janeiro. Zamiast tego siedział z nogą w gipsie. Ten nosił potem ze sobą na zawody. Najpierw z napisem „Road to Tokyo 2020”, potem z przekreślonym „2020” i dopisanym „2021”.
Możliwe, że nie byłoby go jednak na tych igrzyskach, gdyby nie Barshim. Po kontuzji Tamberi sobie nie radził, skakał słabo, popełniał błędy. Przy okazji Diamentowej Ligi w Paryżu czuł się na tyle fatalnie, że zamknął się w pokoju i nie chciał z nikim rozmawiać. Wtedy pojawił się Barshim i dobijał się do drzwi tak długo, aż Włoch wreszcie je otworzył.
– Wołał: „Gimbo, proszę! Gimbo, chcę z tobą porozmawiać”. Poddałem się, wpuściłem go do środka. Porozmawialiśmy. Płakałem przy nim. Próbował mnie uspokoić, powiedział mi wszystko to, po co przyszedł. „Nie próbuj tego przyśpieszać. Miałeś poważną kontuzję, a już jesteś z powrotem na Diamentowej Lidze. Nikt się tego nie spodziewał. Teraz musisz jednak dać sobie czas, nie oczekuj zbyt wiele na początku. Zobacz, co się stanie” mówił.
Tamberi posłuchał, ale nadal skakał słabo. Zmieniło się to, gdy… dokładnie tej samej kontuzji doznał jego przyjaciel. On zresztą problemy z urazami miał od zawsze. Więzadła zerwał, podobnie jak Włoch, w momencie, gdy był w doskonałej formie. Gianmarco pojawił się wtedy przy jego boku i pomagał w procesie rehabilitacji, tak jak Katarczyk jemu. Efekt był taki, że Barshim wrócił na mistrzostwa świata w Dosze w znakomitej formie. Wygrał tam z wynikiem 2.37, przy okazji motywując Gianmarco.
– Kiedy doznałem kontuzji byłem tak blisko osiągnięcia swoich celów… Potem musiałem zacząć karierę na nowo. Gdybym doznał tej kontuzji gdzie indziej, byłoby mi łatwiej. A tak bałem się skakać. Kiedy Mutaz wygrał mistrzostwa świata, byłem szczęśliwy z jego powodu. Jemu udało się wrócić do formy, mi nie. Po roku od odniesienia kontuzji został mistrzem. To mnie zmotywowało. Powiedziałem sobie: „ucz się od niego” – wspominał Włoch.
Wkrótce zaczął skakać na swoim poziomie. Obaj już lata wcześniej żartowali, że skoro skaczą tak dobrze, może mogliby wygrać igrzyska razem. Podzielić się złotem. Scenariusz, zdawałoby się niemożliwy. Ale sport takie lubi. W Tokio obaj więc zakończyli rywalizację na 2.39 m, mając dokładnie tyle samo zrzutek. Podszedł do nich sędzia, tłumacząc, co teraz. Mutazz zapytał, czy mogą dostać dwa złote medale.
Gdy usłyszeli, że tak, nie mieli wątpliwości. Rzucili się sobie w ramiona i świętowali. Na podium nawzajem zawiesili sobie na szyi medale. To było najpiękniejsze podsumowanie ich wspólnej historii. I moment, którego nie sposób zapomnieć.
41 LAT CZEKANIA
Kończąc wątek igrzysk olimpijskich, trochę oszukamy schemat – napiszemy bowiem o trzech zupełnie różnych momentach, które mają jeden wspólny mianownik. Otóż ten, że na takie sukcesy czekaliśmy od igrzysk w Moskwie w 1980 roku. To wtedy do Polski trafiły ostatnie medale z lekkoatletycznej bieżni. Potem, choć biegaczy i biegaczki nadal mieliśmy na poziomie, nikomu nie udało się takiego do kraju przywieźć.
Aż tu nagle w Tokio trafiły nam się trzy.
Zaczęło się od sztafety mieszanej, która przełamała przy okazji nasz fatalny początek bez igrzysk i złota. To był nieoczekiwany sukces. Owszem, stawialiśmy, że nasz mikst może zdobyć medal, ale liczyliśmy raczej na brąz, może srebro przy idealnym biegu. Małgorzata Hołub-Kowalik wiedziała jednak, co mówi, kiedy po półfinale rzucała, że dopiero w biegu o medale Polska pokaże prawdziwą moc. I choć jej akurat na bieżni w finale zabrakło, to koleżanki i koledzy postarali się, by jej słowa stały się prawdą.
Do historii przeszedł fenomenalny finisz Kajetana Duszyńskiego, ostatnia prosta, na której wysunął się przed wszystkich rywali i pognał po złoto. Ale prawda jest taka, że każdy w tym biegu pokazał się z doskonałej strony. Rozpoczynający go Karol Zalewski, biegnąca na drugiej zmianie Natalia Kaczmarek, ruszająca potem Justyna Święty-Ersetic i wreszcie sam Duszyński. To był zbiorowy wysiłek – również osób z eliminacji – który zaowocował fantastycznym złotem. Pierwszym takim od 1980 roku.
BRONISŁAW MALINOWSKI. SZKOCKI UPÓR I POLSKA FANTAZJA
Później do tego dorobku medalowego dołożyła się też sztafeta kobieca. Na Aniołki Matusińskiego liczyliśmy zresztą od dawna, wiadomo było, że biegowo to prawdopodobnie nasza największa szansa. Ich medal więc nas nie zaskoczył, podobnie jak i kolor – srebro to było tak naprawdę maksimum oczekiwań. Pokonanie sztafety USA możliwe było tylko za sprawą pecha Amerykanek, a ten nie nadszedł. Drugie miejsce przyjęliśmy więc w pełni zadowoleni.
Największą sensacją było jednak – patrząc z dłuższej perspektywy – podium Patryka Dobka.
Bo przecież to gość, który jeszcze w poprzednim sezonie w ogóle nie startował na 800 metrów. Ba, nie biegał nawet płasko, a rywalizował na 400 metrów przez płotki. Już w sezonie zimowym pokazał jednak swoje możliwości, gdy triumfował w halowych mistrzostwach Europy. Ale bieganie pod dachem to jednak zupełnie inna specyfika, krótsze kółko. Gdy jednak na stadionie też zaczął odnosić sukcesy i szybko stał się najlepszym z naszych ośmiusetmetrowców, wiedzieliśmy, że z tego może być coś dużego.
Zwłaszcza, że atutem Patryka jest przede wszystkim jego fenomenalny finisz. A biegi olimpijskie na 800 metrów często właśnie w ten sposób się rozstrzygają – pierwsze kółko jest stosunkowo wolne, a im bliżej mety, tym bardziej wszyscy podkręcają tempo. Wiedzieliśmy, że w takim układzie jest szansa, że Dobek przywiezie do kraju medal. Nawet złoto. Gdy jednak skończył z brązowym medalem, nie czuliśmy się rozczarowani. To był krążek, na który rok wcześniej nie mogliśmy liczyć. To też był wielki triumf Dobka, ale i Zbigniewa Króla, jego trenera, który wychował nam mnóstwo wielkich średniodystansowców, ale żaden nie zdobył olimpijskiego medalu.
Aż pod jego skrzydła powędrował… płotkarz. Ot, takie figle płata historia.
HURKACZ POKONUJE MISTRZA
Moglibyśmy ten punkt akurat podsumować jednym zdaniem: Hubert Hurkacz pokonał Rogera Federera na Korcie Centralnym Wimbledonu. Wystarczyłoby. Wygrać ze Szwajcarem na londyńskiej trawie, to jak pokonać Anglię na Wembley. Coś niezapomnianego. Tym bardziej, jeśli ogrywa się go w ostatnim secie do zera. I jasne, Roger znów miał problemy ze zdrowiem, po Wimbledonie przeszedł kolejną operację kolana i do dziś się rehabilituje. Ale wynik poszedł w świat, a Hurkacz przeszedł do historii (tak, nadużywamy tego zwrotu, ale trudno nie robić tego w takich sytuacjach).
Cały Wimbledon w wykonaniu Polaka był zresztą jednym wielkim zaskoczeniem.
Owszem, Hubert grał najlepszy sezon w karierze – nawet jeśli na mączce, w poprzedzających Wimbledon miesiącach, notował słabe wyniki. Wcześniej wygrał już dwa turnieje, jeden rangi ATP 1000, największej obok Wielkich Szlemów. Pokonał też kilku zawodników ze ścisłej światowej czołówki. Sam pokazał, że jest w stanie wejść na taki poziom. Jednak brakowało mu jednego – wielkiego wyniku w turnieju wielkoszlemowym. Bo w grze do trzech setów niezmiennie miał problemy. Zaliczał wpadki, odpadał z rywalami notowanymi znacznie niżej.
W Londynie się przełamał. Doszedł do półfinału, odprawiając po drodze między innymi Daniiła Miedwiediewa (który kilka miesięcy później wygrał US Open) i właśnie Federera. Gościa, którego uważa za jednego ze swoich idoli. Zresztą trudno wskazać na świecie tenisistę, który Rogera by w pewnym momencie swojego życia nie podziwiał. To ikona. Geniusz. Maestro. Dla wielu najlepszy zawodnik w historii.
Pokonanie go zawsze smakuje niesamowicie. Gdy jednak robi się to w trzech setach i to na Wimbledonie – wtedy ma to smak porannego śniadania na wakacjach u babci, pamiętany jeszcze z dzieciństwa. Smak, który trudno będzie jakimkolwiek wyczynem pobić. W dodatku Hubert wyglądał w trakcie tego meczu jak faktyczny mistrz, jakby to on miał na koncie 20 tytułów wielkoszlemowych, nie Szwajcar. Grał pewnie, grał dokładnie, grał skutecznie. Ani na moment się nie zatrzymywał. Był po prostu lepszy, w każdym aspekcie tenisowego rzemiosła.
Dla polskiego męskiego tenisa to jedno z tych spotkań, które będą pamiętane naprawdę długo. Pewnie przez całe dziesięciolecia.
MISTRZOSTWO OSTATNIEGO OKRĄŻENIA
Zakończymy drugim z zagranicznych wydarzeń. Najbardziej świeżym w pamięci wszystkich. Chodzi, rzecz jasna, o rywalizację Lewisa Hamiltona z Maxem Verstappenem. Rywalizację, która przeszła do historii, a zakończyła się w oparach genialnej jazdy, ale i skandali. I choć Max jest już uznany mistrzem oficjalnie i nikt oraz nic tego tytułu odebrać mu nie może, to nadal trafiają się osoby, które nie chcą tego faktu zaakceptować. Gdyby tytuł zdobył Hamilton, pewnie byłoby dokładnie tak samo.
Bo ich rywalizacji wykroczyła dalece nawet poza świat Formuły 1. Zaczęli się nią interesować ludzie, którzy normalnie nie oglądali Grand Prix. W końcu pojawił się przecież ktoś zdolny rzucić wyzwanie wielkiemu mistrzowi, niepokonanemu od 2016 roku. Ale i wtedy detronizacja była niepełna – lepszy od niego okazał się przecież wówczas Nico Rosberg, kolega z zespołu, jeżdżący takim samym bolidem.
Teraz jednak ten młody Holender w Red Bullu postanowił, że to wreszcie czas na koniec dominacji Hamiltona. Tyle tylko, że Brytyjczyk nie miał zamiaru odpuszczać. Kolejne wyścigi, decyzje sędziów, wypadki, kraksy – wszystko tylko potęgowało wymiary tej rywalizacji. Nie dziwi, że w pewnym momencie na linii Mercedes – Red Bull iskrzyło tak bardzo, że aż strach było się do którejś z tych ekip zbliżać.
MAX VERSTAPPEN – MISTRZ OD NAJMŁODSZYCH LAT. JAK HOLENDER DOSZEDŁ NA SZCZYT?
FIA zresztą się do tego wszystkiego dokładała. Nawet w ostatnim wyścigu podejmowane przez sędziów decyzje były niezrozumiałe. Dlaczego Hamilton nie musiał oddać pozycji po ścięciu zakrętów? Czemu początkowo nie zezwolono na wyprzedzenie bolidów przez zdublowane samochody, a potem zdanie zmieniono? O co w tym wszystkim właściwie chodziło? Do dziś tak naprawdę nie mamy jednej, klarownej odpowiedzi poza „It’s called a motor race” – słowami, które Michael Masi rzucił do zdenerwowanego Toto Wolffa.
Wszystko to w tamtym momencie nie miało już jednak znaczenia. Liczyło się, że na ostatnim okrążeniu ostatniego wyścigu – a ledwie kilkanaście minut wcześniej zdawało się, że nie ma już na to szans – Max Verstappen wyprzedził Lewisa Hamiltona, a potem odparł dwie próby ataku ze strony rywala. I ruszył do mety, zostając pierwszym mistrzem świata z Holandii. Takiej końcówki sezonu F1 w swojej historii jeszcze nie miała, choć fani widzieli już przez lata naprawdę wiele.
Jesteśmy pewnie, że nawet za pół wieku nadal będzie się ten wyścig przypominać.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj także: