To będzie jego 349. Grand Prix. To rekord, choć on sam, gdy pobijał poprzedni najlepszy wynik – należący do Rubensa Barrichello – nie zwracał na to większej uwagi. To będzie też jego ostatnie Grand Prix. Bo Kimi Raikkonen po ponad 20 latach startów w Formule 1 (z dwuletnią przerwą) stwierdził, że to dobry czas, by się z bolidem pożegnać. I choć od dawna nie walczy o najwyższe cele, to wszyscy zdają sobie sprawę z jednego – kierowcy Alfa Romeo Racing ORLEN będzie niesamowicie brakowało.
Mówią o nim, że jest ostatnim przedstawicielem ginącego pokolenia kierowców. Kierowców, dla których liczyło się przede wszystkim to, co pokazują na torze. Kierowców, którzy robili wiele rzeczy po swojemu. Kierowców niezależnych. Dających publice radość z oglądania. Publika zresztą Kimiego kocha, choć nie tylko za to jak ten jeździ. Ważna jest cała jego persona. Jedyna, niepowtarzalna. Nie ma drugiego Kimiego Raikkonena.
I pewnie już nigdy nie będzie.
Spis treści
To ostatnia niedziela…
21 zwycięstw na koncie. Ponad 100 razy na podium. Jedno mistrzostwo, dwa wicemistrzostwa, trzykrotnie trzecie miejsca w klasyfikacji generalnej. Tych kilka liczb to najprostszy sposób na streszczenie kariery Kimiego Raikkonena. Fin w Formule 1 debiutował ponad 20 lat temu. Jego postać łączy pokolenia. Kimi rywalizował przeciwko najlepszemu Michaelowi Schumacherowi, najlepszemu Fernando Alonso, najlepszemu Sebastianowi Vettelowi i najlepszemu Lewisowi Hamiltonowi. I jakoś zdołał się między nich wbić, wydrzeć jeden jedyny tytuł. Choć wielu twierdzi, że powinien mieć więcej. O tym jednak później.
Fani chcieliby, żeby Kimi dobrze się pożegnał. O to może być jednak trudno – Fin w drugim z piątkowych treningów rozbił swój bolid. – To był normalny piątek, aż do ostatniego okrążenia. Sprawdzaliśmy różne rzeczy, tak jak to zawsze robimy. Gdy już praktycznie skończyliśmy naszą pracę, doszło do wypadku. Straciłem przyczepność w miejscu, gdzie akurat nie ma żadnego pobocza i stało się to, co się stało – mówił potem. A że Alfa Romeo od jakiegoś czasu ma problem z częściami zamiennymi, to trudno było oczekiwać cudów. I w kwalifikacjach ich nie było – Kimi do wyścigu ruszy z 18. miejsca.
Nawet gdyby jednak w niedzielę przyjechał ostatni – to będzie jednym z trzech największych, obok Lewisa Hamiltona i Maxa Verstappena, bohaterów weekendu.
– To jest to. To będzie mój ostatni sezon w F1. Decyzję podjąłem już zeszłej zimy, nie była ona prosta, ale po tym sezonie czas na nowe rzeczy. Mimo że sezon wciąż trwa, to chciałbym podziękować mojej rodzinie, wszystkim zespołom oraz każdej osobie, którą spotkałem podczas mojej kariery. No i Wam, fanom, którzy mnie wspierali cały czas. Formuła 1 dla mnie zmierza do końca, ale w życiu mogę doświadczyć o wiele więcej. Do zobaczenia, Wasz Kimi – napisał na Instagramie we wrześniu.
Wiele osób nie mogło w to uwierzyć. Dla wielu Raikkonen znaczy Formuła 1. Bo przecież oglądając Fina wychowało się kilka pokoleń fanów F1. A i on sam przez lata powtarzał, że nadal jeździ, bo kocha to robić. W końcu – w wieku 42 lat – uznał jednak, że wystarczy. Cieszą się z tego ponoć… przede wszystkim członkowie jego rodziny.
– Myślę, że mama poczuje ulgę i jest szczęśliwa z tej decyzji. Od jakichś 15 lat pyta mnie ciągle, czy w końcu przestanę się ścigać! Dzieciaki też nie mogą się tego doczekać. Wielokrotnie mnie już o to pytały i jestem pewien, że będą bardzo szczęśliwe, gdy będę często w domu. Rozumiem to i chcę z nimi być – mówił Kimi. Czy on sam będzie czuć jutro emocje? Twierdził, że nie. Zresztą ksywa „Iceman” nie wzięła się znikąd. Ale może, gdy przejedzie ostatnie okrążenie, gdy wyjmie kierownicę, gdy zdejmie rękawice i pomacha kibicom – może wtedy w oku zakręci mu się łza.
A może nie.
W przypadku wielu innych sportowców można by napisać, że uprawiana dyscyplina to dla nich całe życie. Raikkonen zawsze twierdził, że jest inaczej. Czerpał z F1 adrenalinę, emocje i radość. Bo kochał to, co (jeszcze) robi. Ale ważniejsze były dla niego rzeczy poza torem. A to przecież do nich będzie teraz zmierzać. W dodatku odchodzi bez żalu o cokolwiek.
– Nie mogę narzekać na moją karierę. Miałem dobry okres. Nie zmieniłbym niczego, nawet gdyby oznaczało to więcej wygranych czy tytułów mistrzowskich. Jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem. Cieszyłem się tym wszystkim, zrobiłem to po swojemu – mówił. I dodawał, że kiedyś myślał, że karierę skończy… przed trzydziestką. Pojeździł kilkanaście lat dłużej, choć po drodze wielokrotnie myślał o tym, by na dobre wyjść z bolidu.
A czy czegoś będzie mu brakować? Ludzi. Kumpli. Przyjaciół. Ale mówił, że przecież może się z nimi spotkać poza torem. Choć na razie niczego nie planuje. Bo przez wiele lat zaplanowane miał całe życie. Z weekendu wyścigowego na weekend wyścigowy. Teraz chce trochę więcej luzu (choć akurat on czasem miał go aż za dużo) i spokoju. Zasłużył na oba.
I choć fani na pewno będą jutro smutni, to zawsze zostaną im wspomnienia. Mnóstwo wspomnień. Bo przecież historia Kimiego i Formuły 1 zaczęła się na samym początku XXI wieku. By ją jednak opowiedzieć, warto cofnąć się jeszcze dalej w czasie. Bo to, w jaki sposób doszedł do królowej motorsportu, wiele o nim mówi.
Ładą w drzewo i… róg domu
Dzieciństwo spędził w domu wybudowanym przez swojego pradziadka w Espoo, drugim co do wielkości mieście Finlandii, leżącym tuż obok Helsinek. Rodzina nie miała zbyt dużo pieniędzy, ale rodzice – Matti i Paula – starali się zapewnić dzieciom dobre dzieciństwo. Jak się okazało – Kimi i Rami dostali idealne warunki do tego, by próbować swoich sił w różnego rodzaju sportach motorowych. Jako pierwszy zaczął Rami, starszy o dwa lata, który po piątych urodzinach zaczął jeździć na malutkim motocyklu. Kilka lat później obaj próbowali swoich sił w kartingu.
Ten pochłaniał już sporo pieniędzy. Na tyle, że Matti zaczął pracować dodatkowo jako taksówkarz na nocnych zmianach, ale środków i tak nie wystarczało. Rodzina musiała więc przełożyć plany… dobudowania toalety w domu. Wciąż chodzili do zewnętrznej. Wszystko po to, by dzieciaki mogły realizować swoje ambicje. Te obejmowały między innymi jazdę starą Ładą po okolicy.
Kimi miał wtedy dziesięć lat, Rami dwanaście. Musieli wyciągać się do pedałów, ale próbowali przesiadki z dwóch do czterech kółek. – Mieliśmy kilka starych aut, którymi mogliśmy jeździć po podwórku. Podwórko nie było duże, ale była tam droga, którą można było pojechać do góry, skręcić i wrócić za domem. Więc jeździliśmy. Czasem zdarzyło nam się uderzyć w drzewo albo róg domu, ale rodzice nie mieli z tym problemów… – wspominał Raikkonen.
W róg domu przywalił ponoć tylko raz. A rodzice uznali, że ostatecznie lepsze to, niż gdyby miał gdzieś chuliganić czy popijać – co w Finlandii jest sporym problemem i Kimi jeszcze się o tym przekona – alkohol. Więc synom pozwalali na wiele. Zresztą Rami mówił, że jego brat miał taki charakter, że ostatecznie i tak postawiłby na swoim. Ponoć gdy miał osiem lat podszedł do matki i powiedział jej, że zostanie kiedyś mistrzem świata. Nie sprecyzował tylko w jakiej dyscyplinie, bo po prostu jeszcze tego nie wiedział.
Kiedy zaczął przygodę ze sportami motorowymi, jego ambicje wyglądały już jednak nieco inaczej. – Nie mówiłem, że zostanę kierowcą Formuły 1. Zaczynałem od motocrossu, potem gokartów. To była fajna zabawa, chciało się więcej. Nie wierzyłem jednak, że dojdę do F1, bo nie mieliśmy pieniędzy. Myślałem, że jak najdłużej będę jeździć gokartami, a potem zacznę robić coś innego – wspominał.
Miał 16 lat, gdy rzucił szkołę, a zamiast tego uczył się na mechanika. Zdecydował się na taki krok, bo wierzył, że to może być jedyna szansa na pozostanie w motorsporcie. Jego talent do jazdy był jednak na tyle duży, że wkrótce przyciągnął uwagę sponsorów. Osiągał bowiem spore sukcesy w kartingu w Finlandii, Skandynawii i Europie. A potem przesiadł się do bolidu i zdobył dwa tytuły w brytyjskiej Formule Renault, mimo że na początku przygody z nią niemal nie mówił po angielsku i za tłumacza robił mu Kalle Jokinen, jego mechanik.
Kimi zamieszkał wtedy w domu Dave’a Robertsona, który – wraz z synem Steve’em – zaopiekował się karierą młodego Fina. Obaj pamiętają, że Raikkonen całymi dniami oglądał motorsport w brytyjskiej telewizji i starał się rozmawiać z młodszym dziećmi w rodzinie Robertsonów. W ten sposób powoli nadrabiał braki w słownictwie.
A doskonałymi wynikami przyciągał uwagę osób, które dużo w motorsporcie znaczyły. Przede wszystkim Petera Saubera, właściciela jednego z zespołów F1.
Jeszcze pięć minut
– Spotkałem się z Davidem [Robertsonem] w trakcie Grand Prix Węgier, 12 sierpnia 2000 roku. Mówił o Kimim z wielkim entuzjazmem. Samego Raikkonena spotkałem pierwszy raz w trakcie testów na Mugello. Wciąż jestem zaskoczony, że się na nie zgodziłem, bo trzydniowe testy sporo kosztują. Davidowi udało się zarazić mnie entuzjazmem – wspominał Sauber.
Entuzjazm, jak się okazało, był jednak uzasadniony. Kimi Raikkonen był bowiem niesamowitym talentem. 21-letni kierowca w trzy dni zachwycił wszystkich, a przecież ledwie 12 miesięcy wcześniej wciąż jeździł w kartingu! Szybka przesiadka do bolidu F1 nie zrobiła na nim absolutnie żadnego wrażenia. Zresztą już wcześniej – w Formule Renault – pokazał, na co naprawdę go stać. Wyścigi wygrywał tam regularnie i z ogromną przewagą. Rywale po prostu nie mieli szans.
Testy Raikkonena starano się trzymać w tajemnicy na tyle, na ile było to możliwe. Sauber wymyślił nawet Kimiemu pseudonim – „Eskimo”. Ponoć wziął się od tego, że sponsorem testów był producent lodów ze Skandynawii. – Byłem na torze podczas drugiego dnia testów. Niełatwo opisać wrażenie, jakie wywarł na mnie Kimi. Nie chodziło nawet o jego szybkość, choć ta była dobra. Raczej o język ciała, który pokazywał jego silną wolę i determinację – mówił Sauber.
Raikkonenowi pomagał Pedro Diniz, jeden z kierowców zespołu, który też testował samochód. Pierwszego dnia Brazylijczyk pojechał swoje najszybsze okrążenie o 2.4 sekundy szybciej od Kimiego. Ale pierwszy dzień nic nie znaczył, Fin miał wtedy tylko poczuć bolid. Plan zakładał, że poszaleć będzie mógł w kolejnych. I poszalał. Już drugiego dnia – mimo że łącznie przejechał tylko połowę tego co Diniz – wykręcił czas lepszy od doświadczonego kolegi po fachu. A Pedro wcale nie jeździł wolno, do tego Mugello to wymagający tor.
– Czasy jego okrążeń były lepsze, niż można było oczekiwać od młodego kierowcy, który ukończył ledwie 20 wyścigów w Formule Renault. Do tego był niesamowicie regularny. Drugiego dnia testów, na sam koniec, postanowiliśmy wypompować 30 kilogramów paliwa i założyć mu zupełnie nowy zestaw opon do auta. Potrzebował ledwie dwóch okrążeń, by osiągnąć taki czas, jakiego się spodziewaliśmy – wspominał Peter Sauber. Szybko zauważył też, że Kimi – choć nie mówi wiele – doskonale czuje, gdzie może się poprawić i bardzo dobrze analizuje wszystko to, co robi na torze.
Ostateczne potwierdzenie klasy młodego Fina przyszło jednak z ust największej gwiazdy F1 tamtych czasów. – Kiedy ustalałem program na drugi dzień testów, usłyszałem pukanie do drzwi. Pukał Michael Schumacher i zapytał mnie: „Kto jeździ waszym Sauberem?”. Powiedziałem mu, że to Kimi Raikkonen i że dwanaście miesięcy wcześniej rywalizował w gokartach. Odpowiedział: „On będzie bardzo, bardzo szybki” – wspominał Jacky Eeckelaert, inżynier wyścigowy Raikkonena w sezonie 2001 w Sauberze.
Decyzją o zatrudnieniu Kimiego – którą podjął po tych właśnie testach – Peter Sauber wzbudził w F1 wielką sensację i kontrowersje. W obecnych czasach Fin byłby niesamowicie daleki od uzyskania superlicencji, potrzebnej do startów w Grand Prix na tym poziomie. W bolidach jeździł od ledwie roku, w CV mając 23 wyścigi. Nic dziwnego, że w innych ekipach i władzach Formuły 1 bali się, że niedoświadczony zawodnik może zrobić coś sobie lub innym. Nawet Red Bull, sponsorujący wówczas ekipę Saubera, chciał innego kierowcy. Właściciel się jednak postawił – chciał Kimiego.
I Kimiego zatrudnił.
Debiut Fina przypadł na Grand Prix Australii 2001. Już w kwalifikacjach Raikkonen pokazał klasę – o ledwie trzy dziesiąte sekundy przegrał z Nickiem Heidfeldem, swoim kolegą z zespołu. A potem przyszedł wyścig, do którego przygotowywał się przez kilka miesięcy. Poza samą jazdą zaordynowano mu wtedy prawdziwy reżim treningowy, oparty głównie na pływaniu. Kimi w basenie wyglądał ponoć na tyle dobrze, że właściciel jednego z hoteli, gdzie Raikkonen trenował w wodzie, uwierzył, że ten jest… zawodowym pływakiem. Świetnie radził też sobie na rowerze górskim, który – o dziwo, bo przecież to ryzykowny sport i łatwo w nim o kontuzję – też znalazł się wtedy w jego programie treningowym.
Przede wszystkim uczył się jednak samochodu i Formuły 1 oraz funkcjonowania w niej. Nawet absolutnych podstaw – w trakcie swojego pierwszego weekendu wyścigowego zapomniał ponoć przepustki i nie mógł dostać się do padoku, bo stewardzi nie wiedzieli, kim jest. Znacznie bardziej znana historia dotyczy jednak tego, co stało się przed samym wyścigiem.
– Nie mogliśmy go znaleźć, gdzieś zaginął, a do startu zostało pół godziny. Poszedłem go szukać. Znalazłem go, a on… spał. Obudziłem go i powiedziałem: „Kimi, za parę minut masz swój pierwszy wyścig!”, na co on odpowiedział: „Josef, daj mi pospać jeszcze pięć minut”. Nigdy wcześniej i później nie widziałem czegoś takiego. To był niesamowity, naturalny sposób. Pozwoliłem mu na tych kilka minut snu. Odpoczynek jest ważny – wspominał Josef Leberer, fizjoterapeuta w ekipie Saubera.
Raikkonen więc się wyspał, a potem… pojechał po pierwsze w karierze punkty. Od razu, w debiucie i to w nie najszybszym bolidzie. A to były czasy, gdy w F1 punktowało ledwie sześciu najlepszych gości. – Był siódmy, miał jakieś 20 sekund straty do szóstego miejsca, do końca wyścigu zostawało kilka okrążeń. Powiedziałem mu, że może przycisnąć gaz, bo nie było już potrzeby oszczędzać silnika. Posłuchał. Nadrobił nieco czasu, skończył 17 sekund za Olivierem Panisem. Ten jednak dostał 20 sekund kary za wyprzedzenie kogoś przy żółtych flagach. I tym sposobem Kimi wylądował na szóstym miejscu – mówił Eeckelaert.
Gdy jednak gratulowano mu debiutu i szóstego miejsca, odpowiedział tylko: – Pozostało mi pięciu facetów do wyprzedzenia. – Od początku chciał wygrywać. Kilka lat później dotarł na sam szczyt.
Mistrz
W Sauberze jeździł tylko rok. Po sezonie przeszedł do ekipy McLarena, z którą miał związać się na dłużej. Ściągnięcie młodego Fina przez ten zespół było już jasnym dowodem na to, że jego pierwszy, debiutancki sezon, zmienił o nim opinię. Nie był już dzieciakiem, a gościem, który walczył z najlepszymi. Mało tego – liczono, że w nowym bolidzie Raikkonen od razu rzuci wyzwanie duetowi z Ferrari, składającemu się z Michaela Schumachera i Rubensa Barichello. Nie wyszło – bolid włoskiej ekipy był po prostu dużo lepszy, a ten McLarena regularnie się psuł. Kimi w 2002 roku aż sześciokrotnie nie ukończył Grand Prix.
Już sezon później jednak jego zespół przygotował samochód, który był w stanie nawiązać wyrównaną walkę z Ferrari. Raikkonen w pełni wykorzystywał jego możliwości. W Grand Prix Malezji zanotował pierwszą wygraną w karierze, został też liderem klasyfikacji kierowców. Nagrodzono go też za pierwsze miejsce w Brazylii, ale… okazało się, że tak naprawdę wygrał Giancarlo Fisichella, a Kimi został uznany zwycięzcą przez błąd pomiaru czasu.
Z czasem do Raikkonena zaczął zbliżać się Schumacher, który w późniejszej części sezonu znów zaprezentował najlepszą wersję siebie. Przed ostatnim wyścigiem różnica między nimi wynosiła dziewięć punktów na korzyść Niemca. W Japonii Michael finiszował dopiero ósmy, ale wygrał, bo Kimiego – który zajął drugie miejsce – skutecznie zatrzymał Rubens Barichello. Raikkonenowi zabrakło ledwie trzech punktów, by wyprzedzić wielkiego rywala. Jego dziesięć podiów świadczyło jednak o tym, że w kolejnych sezonach powinien walczyć o mistrzostwo.
I tak pewnie by było, ale pierwsze lata Kimiego w F1 były istną sinusoidą. W 2004 roku McLaren znów przygotował bolid słabo i Raikkonen nie mógł nawiązać wyrównanej walki z Schumacherem. Ba, po ośmiu nieukończonych wyścigach (i trzech podiach, w tym jednym zwycięstwie), skończył sezon dopiero na siódmym miejscu. Jednak już w kolejnym roku bolid znów pozwalał mu szaleć. Rywalizował wtedy z Fernando Alonso. W pewnym momencie wydawało się, że Kimi musi zdobyć tytuł, ale potem seria problemów – zepsuta skrzynia biegów, uderzenie w ścianę, podejrzenie kontuzji, wymuszony start z tyłu stawki i jeszcze kilka innych – sprawiły, że Hiszpan ostatecznie zdobył swój pierwszy tytuł.
Kimi musiał poczekać.
O roku 2006 nawet nie ma co pisać – Raikkonen nie wygrał ani jednego wyścigu (po trzech sezonach z rzędu, gdy mu się to udawało) i rozczarowany postanowił odejść z McLarena. Trafił do Ferrari, które chciało odzyskać tytuł mistrzowski. Wydawało się, że lepszej szansy Kimi nie dostanie. Tyle że Alonso też nie miał zamiaru odpuszczać, a do tego pojawił się młody i fenomenalnie jeżdżący Lewis Hamilton, który o tytuł walczył w bolidzie… McLarena. Rywalizacja w roku 2007 miała dzięki nim przejść do historii.
Właściwie przez cały sezon wymieniali się wygranymi. W 17 zorganizowanych wówczas Grand Prix sześciokrotnie najlepszy okazywał się Kimi, czterokrotnie Fernando i Lewis, a trzy razy triumfował do tego Felipe Massa, kolega Raikkonena z zespołu. Był nawet taki moment, gdy wydawało się, że Hamilton jest na prostej drodze do zwycięstwa. Brytyjczyk przewodził klasyfikacji generalnej i w ręku trzymał wszystkie karty. Gorsze wyniki w Turcji, Włoszech i Belgii sprawiły jednak, że wszystko zaczęło się wyrównywać.
Właściwie cały ten sezon sprowadza się jednak do ostatnich dwóch Grand Prix. Niezawodny dotychczas bolid Hamiltona nagle zaczął mieć problemy. Sam Brytyjczyk też wyraźnie przestał radzić sobie z presją. W Chinach nie dojechał do mety, wygrał wtedy Raikkonen, drugi był Alonso. Potem przyszła Brazylia. Kimi, by zdobyć mistrzostwo, musiał wygrać. Alonso mógł być co najwyżej trzeci. A Hamilton – dojechać poniżej szóstego miejsca.
W teorii? Niemożliwe. Praktyka udowodniła jednak, że wszystko się może wydarzyć.
Ferrari były tamtego dnia poza zasięgiem kogokolwiek. Kimi, choć w kwalifikacjach poradził sobie średnio, zanotował genialny start, od razu wyprzedzając Hamiltona. Kilka zakrętów później Lewis spadł na ósme miejsce, a potem w jego bolidzie dodatkowo zawiodła skrzynia biegów. Do Raikkonena nagle tracił już minutę. A Kimi prowadził, drugi z kolei jechał Felipe Massa. Alonso był trzeci. Wszystko układało się idealnie. To był perfekcyjny wyścig w wykonaniu włoskiej ekipy. I choć Lewis Hamilton zdołał podskoczyć o jedną pozycję, to przyjechał siódmy. O jedno miejsce za nisko, by zdobyć tytuł. Fernando Alonso był trzeci. O jedno miejsce za nisko, by zdobyć tytuł.
Mistrzem został Kimi.
– Czy moje życie jakoś się po tym zmieniło? Na pewno ludzie patrzyli na mnie inaczej. Zadawali inne pytania, oczekiwali innych rzeczy. Sam jednak nie czułem zmian. Dlaczego miałyby się pojawić? Po prostu osiągnąłem inny wynik. Nie sądzę, by to był powód, by patrzyć na siebie inaczej. Na nikogo nie patrzyłbym w inny sposób, gdyby nagle wygrał mistrzostwo. To wciąż byłaby ta sama osoba – mówił potem Raikkonen.
Faktem jest jednak, że Fin właśnie wtedy potwierdził swój ogromny talent. Z czterech ostatnich wyścigów wygrał trzy. Dokonał, zdawało się, niemożliwego. I po kilku sezonach, gdy to jego zawodził bolid, nagle stało się tak z rywalem. A Kimi z tego skorzystał. Do dziś jest dzięki temu ostatnim kierowcą, który zdobył tytuł w barwach Ferrari. Dzięki temu znalazł się też w gronie takich legend jak Damon Hill, Mario Andretti, Keke Rosberg czy James Hunt, jego idol z lat młodości. Oni też mieli na koncie tylko jeden tytuł mistrzowski.
I też nikt nie podważa ich statusu. Kimi dołączył do nich w 2007 roku. A wszystko to, co działo się potem, sprawiło tylko, że jego legendarny status jeszcze urósł.
Liczby? Liczby nie mają tu znaczenia
Można, oczywiście, oceniać Raikkonena przez pryzmat statystyk. Wielu, patrząc na nie, uważa, że Fin nie zrealizował w pełni swojego potencjału i talentu. Jest w tym sporo prawdy. Kimi na pewno mógł osiągnąć więcej. Jednak czy gdyby był bardziej metodyczny, zdobył jeszcze dwa, nawet trzy kolejne tytuły, ale przy tym jeździł zupełnie inaczej, pokochałoby go tylu ludzi? Wątpimy.
Bo Raikkonena na torze uwielbiało się od zawsze przede wszystkim za to jak jeździł, niekoniecznie za zwycięstwa. Choć te, oczywiście, świadczyły o jego klasie. Od samego początku jednak, nawet gdy nie wygrywał, to jasnym było, że jest szybki, widowiskowy i genialny. Na tyle, że nawet pytano go o to, jakim sposobem wykręca aż takie prędkości.
– Nie odpowiem na to, nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Dlatego mi się to udaje, po prostu o tym nie myślę. Wiem, co chcę czuć za kierownicą. Jeśli to czuję, jestem pewien, że będzie dobrze – mówił. Bo Raikkonen to naturalny talent, wychowany na każdym możliwym rodzaju pojazdu, jaki wpadł mu w ręce. Że radzi sobie w różnych okolicznościach udowodnił po 2009 roku – gdy Ferrari sprowadziło Fernando Alonso i zapłaciło Raikkonenowi, by ten… nie jeździł w ich barwach – kiedy w czasie dwuletniej przerwy od F1 świetnie wyglądał za kółkiem samochodu rajdowego i pokazał się też w amerykańskiej serii NASCAR.
To bolid był jednak od zawsze jego miejscem. Na torze był geniuszem, momentami ocierając się nawet o szaleństwo. Zdarzało mu się przejechać przez gęstą mgłę przy ograniczonej widoczności, ani na moment nie spuszczając nogi z gazu (brytyjski komentator przyznał, że nie widział nigdy nic podobnego), zdarzyło wyprzedzać, jak potrafił robić to tylko on, zdarzyło wygrywać wyścigi, których wygrać w teorii nie miał prawda.
Nic dziwnego, że zestawienia jego najlepszych startów potrafią diametralnie się od siebie różnić. Każde ma jednak kilka punktów wspólnych. Począwszy od fantastycznego debiutu, przez pierwsze zwycięstwo w Malezji 2003, aż po ostatnią wygraną w USA w 2018 roku, gdy team radio wyłapało jego „Fucking finally” po przekroczeniu linii mety. Nic dziwnego zresztą – na wygraną czekał od 2013 roku.
Genialnych wyścigów było więcej. W Belgii w 2004 roku ruszał z dziesiątego miejsca. Omijał wszelkie kolizje, wyprzedzał rywali, wytrzymał trzy safety cary i dziewięć wycofań pozostałych kierowców. I w słabym bolidzie McLarena wygrał wyścig w niepowtarzalnym stylu, zaliczając jedyną wiktorię w tamtym sezonie. W Monako rok później wywalczył pole position, a potem odjechał wszystkim i ani przez moment niezagrożony wygrał całe Grand Prix. Choć chyba najbardziej legendarny wyścig zaliczył w tym samym sezonie w Japonii – na Suzuce, na której zwykle trudno się wyprzedzało, wygrał cały wyścig, startując z 17. miejsca. I to w czasach przed system DRS. Giancarlo Fisichellę wyprzedził na ostatnim okrążeniu.
Więcej? Fani F1 na pewno pamiętają Australię 2007, jego pierwszy wyścig w Ferrari i pierwszą wygraną za kółkiem czerwonego bolidu. Albo późniejszy triumf na Silverstone, gdzie objechał Hamiltona, na którego triumf liczyli miejscowi fani. Były też takie wygrane jak w Abu Dabi w 2012 roku ze słynnym „leave me alone” (do którego jeszcze wrócimy), już w barwach Lotusa, po powrocie do F1. A do tego mnóstwo Grand Prix, w których nie triumfował, ale jechał znakomicie.
– Od zawsze miał tę naturalna umiejętność, która pozwalała mu jechać na maksimum, ale równocześnie oszczędzać opony. Liczba najszybszych okrążeń, które wykręcił, mówi za siebie. To talent od Boga – mówił o nim Steve Robertson, jego menadżer. Co do najszybszych okrążeń – więcej w karierze mają tylko Lewis Hamilton i Michael Schumacher. Do tego wielu podkreślało też jego analityczny umysł – po każdym przejeździe dawał zespołowi uwagi, zauważał najmniejsze nawet detale, które mogły zadecydować o lepszym czasie. I po ich przygotowaniu faktycznie jechał szybciej.
Z bolidów niemal niezmiennie wyciągał maksimum. Nieważne czy to kiepski czy dobry McLaren, niezłe Ferrari czy też Lotus albo Alfa Romeo. Jeśli wsiadał za kółko, można było oczekiwać, że pojedzie najlepiej, jak tylko się da. Jasne, po powrocie w 2011 roku, nie miał już rezultatów, które uprawniałyby go do walki o mistrzostwo. Aż do przejścia do Alfy Romeo (a i w tym bolidzie potrafił dać show) był jednak w gronie kierowców, którzy zawsze mogli walczyć o podium (pomijając katastrofalny 2014 rok). I często faktycznie albo na nim stawał, albo był tego bliski.
Był zresztą tak regularny, że wpędził Lotusa – i tak w nie najlepszej sytuacji – w ogromne kłopoty finansowe. W kontrakcie miał bowiem zapis, że za każdy punkt dostanie 50 tysięcy euro. W dwa lata przywiózł ich 390, dalece wykraczając poza przewidywania. Wychodziło więc, że otrzymać powinien 19,500,000 euro. Gdy odchodził z ekipy, przechodząc ponownie do Ferrari, mówił jednak, że ostatni rok jeździł tak naprawdę za darmo.
A czy któryś wyścig traktuje szczególnie?
– Na pewno końcówka 2007 roku, bo była bardzo ważna. Było tez kilka wygranych w Spa, gdy nie mieliśmy tempa, ale udawało się triumfować. Japonia też była niesamowita. Chyba nie ma jednego wyścigu bardziej specjalnego niż inne. Ale mistrzostwo z 2007 roku było najważniejszym momentem mojej kariery. Poza nim miałem jednak sporo pięknych momentów, rywalizacji, które są częścią tego sportu – wspominał.
Miał też sporo innych momentów. Takich, których nikt inny by nie powtórzył.
Kopalnia cytatów, ulubieniec kamer
Często zarzucano mu lenistwo. Nie chodziło jednak o to, że na torze nie dawał z siebie wszystkiego. Wręcz przeciwnie – można by napisać, że przez wiele lat tylko tam starał się na sto procent. Ale testy, symulatory, a już zwłaszcza obowiązki innego rodzaju (na przykład prasowe) – to dla Kimiego ta część Formuły 1, której naprawdę nie lubił. A gdyby było inaczej i się przykładał, to – twierdzi tak wiele osób – pewnie byłby mistrzem co najmniej dwukrotnie. A może i więcej.
Ale taki właśnie był Raikkonen przez całą swoją karierę. Wszystko robił po swojemu. Wielu to denerwowało. Ron Dennis na przykład, jego szef w McLarenie, był gościem, który lubił kontrolować wszystko. A Kimiego nie mógł. – Ron bardzo dbał o wizerunek zespołu. Rozumiałem to, ale nie chciałem się temu podporządkowywać. Bywało, że nie był ze mnie zadowolony. Raz nawet podarł mój kontrakt, włożył go do reklamówki i dał mi. Potem jednak wygrałem wyścig i od razu mówił: „Nie, nie, nie. Jest w porządku. Zapomnijmy całą sprawę” – wspominał Kimi.
Wszystko, co Fin robił poza torem, usprawiedliwiały jego wyniki na nim. Kiedy Bernie Ecclestone powiedział o nim, że Kimi nie nadąża za resztą stawki, Raikkonen z miejsca wygrał Grand Prix i to w fenomenalnym stylu. Od zawsze przemawiał przez swoje wyniki. Wiedział, że to w tym świecie jest najważniejsze. I często to pokazywał. Weźmy 2007 rok, gdy niedługo przed startem sezonu – kiedy rywale byli już od dawna w Australii – wziął udział w wyścigu na skuterach śnieżnych, startując jako… James Hunt. A potem wygrał Grand Prix. Tak samo podpisany rywalizował też na łodziach motorowych w kostiumie goryla. Ot, taki właśnie był Kimi.
W swojej książkowej biografii szczerze jednak przyznaje, że przez lata zrobił sporo głupich rzeczy. Zwłaszcza tych związanych z alkoholem. Bywało śmiesznie – jak wtedy, gdy w Monako awarii doznał jego bolid. Do padoku było daleko, więc Kimi bezpośrednio z toru poszedł na swój jacht i tam, po zdjęciu kombinezonu, chwycił drinka i obserwował wyścig z takiej pozycji. Bywało też jednak dość strasznie. Jak w 2013 roku, gdy w przerwie międzysezonowej balował… przez 16 dni z rzędu i to z księciem Bahrajnu. – Nic z tego okresu nie pamiętam. Inni mówili mi, co robiliśmy. Dla mnie nie było to jednak nic nowego, choć z zewnątrz może to wyglądać dziwnie – wspominał. W pierwszym wyścigu po tej zabawie stanął na podium.
Znaleźć w Internecie film z pijanym Kimim? Nic prostszego. Wyświetli się wam wideo jak w Monako spada z jednego poziomu swojego jachtu na niższy, bo nie jest w stanie ustać prosto. Jak na gali rozdania nagród FIA wyraźnie bawi się aż za dobrze (zresztą razem z Sebastianem Vettelem, obaj naprawdę polubili się w Ferrari). Jest też historia o tym, jak założył na siebie kombinezon Mattiego Nykanena i skakał z antresoli na materace. Albo jak został wykopany z nocnego klubu, co jeden z brytyjskich tabloidów skomentował tak: “Pijany as F1 wykopany z klubu go-go, gdy gmerał przy swoim drążku zmiany biegów!”.
Pytany o to, zawsze mówił, że imprezy nie wpłynęły na jego karierę. Prawda jest jednak taka, że gdyby był tytanem pracy jak Michael Schumacher (gdy zastąpił go w Ferrari wiele osób nie mogło ponoć dostosować się do podejścia Kimiego), pewnie faktycznie wygrałby więcej wyścigów, a może i tytułów. Ale on wolał robić wszystko po swojemu.
Ta zasada tyczyła się też rozmów. Z mediami i tych przez radio. To przez nie fani polubili go jeszcze bardziej, choć on sam niedawno, w podcaście „Beyond the Grid” mówił, że właściwie nie wie, skąd to uwielbienie. Bo nigdy go nie szukał, ba, wręcz przeciwnie – przez lata unikał większego kontaktu z kibicami, social media założył ledwie kilka sezonów temu. I z miejsca nabił tylu obserwujących, że stał się pod tym względem trzecim najpopularniejszym kierowcą F1.
– To ironiczne, że rzecz, której nienawidzi w świecie Formuły 1 najbardziej – czyli media i PR-owe obowiązki – stała się rzeczą, przez którą jest najbardziej popularny. Kimi zawsze z wielką pasją podchodził do ścigania, ale tylko to tak naprawdę faktycznie pasjonowało go w F1. Powiedziałbym nawet, że nie lubi każdej pozostałej części tego świata – mówił Marc Priestley, mechanik, który pracował z Raikkonenem.
Właśnie o to jednak chodziło. Kimi przez lata jawił się jako osobowość, nie robot wykonujący polecenia i powtarzający utarte formułki. Ba, polecenia często ignorował. Jak we wspomnianym już wyścigu z 2012 roku, gdy inżynierowi powiedział przez radio, by ten „zostawił go w spokoju, bo wie co robi”. I faktycznie wiedział, wygrał tamto Grand Prix. To zresztą cytat, który trafił potem na koszulki, a jego parafrazą ozdobiono bolid Kimiego na ten, ostatni w jego karierze, weekend wyścigowy. A takich wypowiedzi było znacznie więcej.
Z mediami bywało różnie. Do Fina ponoć lepiej było nie podchodzić po słabych kwalifikacjach lub wyścigu. Dobrze było też znaleźć się na początku kolejki dziennikarzy do wywiadów, bo Raikkonen szybko się zniechęcał. I warto było mieć na podorędziu żart lub dwa, ale przede wszystkim – ciekawe pytania. Kimi lubi rozmawiać z ludźmi, którzy z wywiadu wyciągają coś więcej, niż utarte już kwestie o tym, jak radzi sobie bolid, czy jak ocenia rywali. Jeśli wywiad go zaintrygował, otwierał się. A jeśli nie, to bywało i tak, że na pytanie czemu przegapił prezentację nagrody dla Schumachera przez Pelego, odpowiadał: „I was having a shit” albo gdy poproszony o wymienienie trzech zakrętów na Monzy rzucił: „Pierwszy, drugi i trzeci”.
Kamery kochały go za to, kochały też łapać w dziwnych sytuacjach. Jego drogę na jacht w Monako realizator pokazywał niemal w całości. W Malezji w 2009 za to został uchwycony – w czasie wymuszonej czerwoną flagą przerwy w wyścigu – gdy przebrał się w spodenki i jadł loda (po latach mówił, że nie rozumie skąd ta afera, bo mechanicy powiedzieli mu wtedy, że z bolidem jest kłopot i może dalej nie pojechać).
– Przez lata dawano mi na ten temat sporo rad, ale ich nie słuchałem. Zawsze czułem, że muszę przeżyć swoje życie w najlepszy sposób dla mnie, nie dla innych. Gdybym miał wybór, nie robiłbym większości rzeczy, o które proszą mnie w pracy. Natomiast jeśli chodzi o życie – tu decydowałem ja. Przez rok, może dwa, wytrzymałbym udawanie kogoś innego, ale nie skończyłoby się to dobrze. Jestem szczęśliwy tym, jak do tej pory żyłem. Po prostu chcę być sobą. Nie jestem tu by zadowalać ludzi – mówił.
A jednak ludzie byli zadowoleni. Ci oglądający to wszystko z trybun czy przed telewizorami. Pokochali Kimiego właśnie za to jaki jest. Inny. Wyjątkowy. Niepowtarzalny. I choć w ostatnich latach raczej już się uspokoił, otworzył nawet nieco bardziej na media, to jednak legenda o Kimim-buntowniku przetrwała. I pewnie przetrwa nawet wtedy, gdy Raikkonena w F1 już nie będzie.
Co dalej? Nieważne. Ważne, że z rodziną
Jeśli czytaliście jego biografię, wiecie, że na pierwszy plan w aktualnym życiu Raikkonena zdecydowanie wybijała się rodzina. Pierwsze małżeństwo Kimiego nie skończyło się dobrze, ale już drugie – z Minttu – jest dla niego niemal wszystkim. Para ma dwójkę dzieci – Robina (sześć lat) i Riannę (cztery), które Kimi uważa za najważniejsze osoby na świecie. Jak mówił – F1 nigdy nie była dla niego wszystkim. Dzieci już tak.
I to one też są w pewnej części powodem jego decyzji.
– Życie zmienia się, kiedy masz dzieci. Jestem bardziej zajęty na wiele sposobów. Trzeba wszystko lepiej planować. Ale tak często, jak tylko możemy, staramy się robić rzeczy razem. Trudno było tak często być daleko od nich. Dla nich to też nie jest najlepsza rzecz. Z drugiej strony na razie tylko to znają – mówił. Nawet jego decyzja o wyborze Alfy Romeo sprawiła, że rodzinnie było mu łatwiej. Bo mieszka w Szwajcarii, 40 minut od siedziby zespołu.
Matka Kimiego (ojciec zmarł w 2010, nie poznał wnuków), twierdzi, że Robin jest bardzo podobny do jej syna, gdy ten był w takim samym wieku. I też lubi szybką jazdę, choć sam Kimi na razie nie nastawia się na to, by syn (czy córka, bo też próbuje już swoich sił na minimotocyklach) miał pójść w jego ślady.
– Lubi auta, ale kto wie, co będzie jutro? U dzieci wszystko może zmienić się o 180 stopni w ciągu chwili. Kupiliśmy mu jednak gokarta, byliśmy z nim kilka razy na torze, choć niezbyt dużo, bo często mnie nie ma. Fajnie jest jednak iść z nim jeździć. Rianna też chce spróbować. Może zanim pojawi się śnieg, zdążymy wyjść kilka razy. Nie interesuje mnie jednak, co w przyszłości wybiorą. Chcę po prostu, żeby się tym cieszyli. Jeśli to oznacza, że mam chodzić za nimi i grzebać przy ich gokartach, czyszcząc je, to niech tak będzie – mówił Raikkonen.
Kimi tak pożądany przez siebie relaks odnajduje dziś w rodzinie. Między innymi dlatego, że będzie mógł spędzać z nią więcej czasu, mówił, że nie mógł już doczekać się końca kariery. Po prostu chce odpocząć. Spędzić czas w domu. Choć na chwilę poczuć się – o czym często marzył – jakby był zupełnie anonimowy.
Jutro jednak pojedzie jeszcze raz. Ostatni. Pożegna się, nieco w cieniu walki Hamiltona z Verstappenem. Później? Później wyjdzie z bolidu. Zdejmie kombinezon, kask i rękawice. Udzieli ostatnich wywiadów. A potem co się stanie, to się stanie. Na razie niczego nie planuje, bo nie musi. Ważne, że w końcu będzie miał spokój.
Kto jak kto, ale on sobie na to zapracował.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix