Reklama

„Nigdy w życiu nie byłem tak wściekły, jak po tym telefonie w Jagiellonii”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

06 września 2020, 10:14 • 14 min czytania 1 komentarz

Dawid Szymonowicz wiosną 2016 roku zaliczył obiecujące wejście do Ekstraklasy po transferze do Jagiellonii ze Stomilu Olsztyn, ale od tego czasu ciągle znajduje się w blokach startowych. Latem zawitał do Cracovii  – jest to już jego czwarte wypożyczenie z białostockiej ekipy i trzeci klub w polskiej elicie. 25-letni zawodnik nie ukrywa, że liczy na przełom w swojej karierze. Dlaczego w Rakowie najpierw grał od deski do deski, a potem niemal z tygodnia na tydzień popadł w niełaskę Marka Papszuna? Po jakim telefonie w Jagiellonii był wściekły jak nigdy wcześniej w swoim życiu? Czemu uważa, że miał szczęście, gdy odchodził na Słowację? Dlaczego wypożyczenie do Termaliki dało mu najwięcej? Która szatnia miała niepowtarzalną atmosferę? Co blokowało jego wcześniejsze przyjście do Cracovii? Zapraszamy. 

„Nigdy w życiu nie byłem tak wściekły, jak po tym telefonie w Jagiellonii”
Obserwowałeś poczynania kolegów w meczu z Malmoe. Z naszej perspektywy nie było tematu, Szwedzi okazali się znacznie lepsi. A z twojej?

Mecz na wyjeździe, wszyscy uznawali gospodarzy za faworyta, my byliśmy skazani na porażkę i tracimy gola jakoś w 30. sekundzie. Gorzej nie dało się zacząć. Jeśli tak szybko przegrywasz z wyżej notowanym zespołem, później musisz mieć naprawdę dużo jakości i szczęścia, żeby odwrócić losy rywalizacji.

Masz poczucie, że gdyby nie fatalny początek, to spotkanie inaczej by się rozstrzygnęło?

Mam poczucie, że przy lepszym początku byłaby szansa na znacznie lepszy wynik, zwłaszcza że nie mówiliśmy o dwumeczu. Stać nas było na to, żeby więcej wycisnąć z tego wyjazdu.

Podejrzewam, że Michał Probierz był wściekły po tym golu.

Trudno, żeby nie był. Analizujesz przeciwnika przez ileś czasu, solidnie się przygotowujesz, ćwiczysz schematy na treningach, a potem po kilkudziesięciu sekundach wszystko idzie się… rypać. Nie da się nie zirytować.

Oferta Cracovii cię zaskoczyła? Bądźmy szczerzy: ani na wypożyczeniu w Rakowie, ani potem w Jagiellonii nie prezentowałeś się w ostatnim sezonie tak, żebyś mógł uznać sportowy awans za coś oczywistego.

Duże znaczenie miała osoba trenera Probierza. Pracowaliśmy razem w Jadze, wiem, że mnie ceni. A jakoś mocno zaskoczony nie byłem, bo temat Cracovii w poprzednich okienkach przewijał się już kilkukrotnie. Za każdym razem coś stawało na przeszkodzie. Teraz wreszcie się udało. Trener najwyraźniej uznał, że potrzebuje zawodnika takiego jak ja, który zwiększy rywalizację. Zadzwonił, powiedział, jak to może wyglądać, chwilę potrwało dogadanie się między klubami i tak trafiłem do Krakowa.

Reklama

Czego brakowało wcześniej, żebyś poszedł do Cracovii?

Woli Jagiellonii, raz też ograniczyły mnie przepisy. Latem 2017 przed wypożyczeniem na Słowację zdążyłem rozegrać dla Jagi mecz w Pucharze Polski. Zimą wróciłem i wtedy dostałem sygnały z Krakowa, ale skoro w tamtym sezonie występowałem już w dwóch klubach, to dla trzeciego bym nie mógł.

Jak ocenisz miniony sezon? Zacząłeś go na wypożyczeniu w Rakowie. Marek Papszun w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” narzekał potem, że nowi piłkarze wolniej niż zakładał przyswajali jego założenia taktyczne. Chodziło też o ciebie?

Mam nadzieję, że nie chodziło o mnie, ale skoro nikogo nie wymienił z nazwiska, pewnie po części miał na myśli wszystkich. Rok temu Raków ściągnął wielu obcokrajowców, z którymi szybko się pożegnał. Myślę, że w klubie mieli do siebie duże pretensje za tamto okienko.

A ty jak odbierałeś filozofię Marka Papszuna? To było coś zupełnie nowego, czego musiałeś się najpierw nauczyć?

Pobyt w Rakowie ogólnie przebiegał dość dziwnie. Grałem od dechy do dechy i nagle niemal z tygodnia na tydzień liczba moich występów spadła niemal do zera.

Czułeś, że twój status zbyt nagle zmienił się na gorszy?

Zdecydowanie tak. Myślę, że za pewne błędy całego zespołu spadła na mnie spora odpowiedzialność. Trudny temat.

Ale wyartykułowano ci to wprost czy mogłeś się domyślić na podstawie decyzji trenera?

W 7. kolejce graliśmy w Warszawie na Legii. Jako drużyna zaprezentowaliśmy się bardzo słabo, indywidualnie też nie był to mój najlepszy mecz. Dostaliśmy potem dwa dni wolnego. Stawiamy się w poniedziałek w klubie, po czym chłopaki mają trening regeneracyjny, a ja wychodzę na zajęcia z Fundambu, który przyszedł na testy z waszego KTS-u. W tym momencie wiedziałem, że w kontekście mojej osoby coś się zmieniło u trenera. W tych siedmiu meczach nie opuściłem nawet minuty, mieliśmy dużo lepszy kontakt. Od tamtego poniedziałku czułem, że dalej będzie już ciężko.

Reklama

Marek Papszun może odbić piłeczkę, że zaraz potem zagrałeś 90 minut z Wisłą Płock i przegraliście, a gdy na dobre usiadłeś na ławce, wyniki Rakowa znacznie się poprawiły.

Z Wisłą zagrałem z konieczności. Byłem przewidziany jako rezerwowy, ale na rozgrzewce któryś z obrońców doznał kontuzji i awaryjnie wskoczyłem do składu. Ale faktycznie, to był chyba gwóźdź do trumny. Ten występ mógł być dla mnie ostatnią deską ratunku, lecz przechylił szalę na moją niekorzyść. Dziwny mecz. Prowadziliśmy, wyraźnie dominowaliśmy, mieliśmy niepodyktowanego karnego, jakąś stuprocentową sytuację. Aż tu nagle Mateusz Szwoch, przy który było kilku naszych, oddaje strzał w boczną siatkę, a w doliczonym czasie Piotr Tomasik zdobywa zwycięską bramkę dla gości. Do końca rundy zaliczyłem już tylko kilka epizodów z ławki.

Czyli w praktyce już w październiku wiedziałeś, że prawdopodobnie twój czas w Częstochowie dobiega końca?

Przeczuwałem, że tak to może wyglądać.

Raków skrócił wypożyczenie, zimą wróciłeś do Jagiellonii, w której stery przejął Iwajło Petew.

Trener dużo ze mną rozmawiał. Doszedłem do wniosku, że skoro jest możliwość powrotu, to chcę podjąć rękawicę i spróbować powalczyć o skład.

W pierwszym wiosennym meczu zagrałeś od początku z Wisłą Kraków, przegraliście 0:3 i znów na dłużej stałeś się rezerwowym. Padłeś ofiarą tego wyniku?

Faktem jest, że na następne spotkanie z wyjściowej jedenastki wypadłem tylko ja, ale chyba bardziej chodziło o to, że dopiero wtedy do gry był gotowy Bogdan Tiru. Jagiellonia sprowadziła go kilka dni wcześniej, zapłaciła spore pieniądze. Od razu dało się zauważyć, że w klubie wiążą z nim duże nadzieje, mocno eksponowano ten transfer. Nie miałem siły przebicia.

Na cztery ostatnie kolejki wróciłeś do składu i zapewne nie zakładałeś wówczas, że za chwilę ponownie przyjdzie się żegnać z Białymstokiem.

Generalnie miałem bardzo dobre relacje z trenerem Petewem, złego słowa o nim nie powiem. Nie nagrałem się u niego, ale był bardzo w porządku człowiekiem. Siedząc na ławce stwierdziłem, że będę jeszcze mocniej zasuwał na treningach i pracował dwa razy ciężej. Chciałem być gotowy, gdy nadejdzie jakaś szansa. No i nadeszła pod koniec sezonu. Jak na złość, od razu przeciążyłem staw kolanowy. Mimo to grałem, więc problem z tygodnia na tydzień się pogłębiał. Po meczu ze Śląskiem Wrocław w przedostatniej kolejce tak naprawdę nie nadawałem się już do gry. Zostało nam spotkanie na Lechu Poznań, skład zdziesiątkowany, więc trzeba było zacisnąć zęby. Wyszedłem na środkach przeciwbólowych i jakoś dotrwałem do ostatniego gwizdka.

Gdyby Petew nie został zwolniony, nadal byłbyś w Jagiellonii?

Niekoniecznie. Nie wiem, jak trener odniósłby się do mojej sytuacji, ale ja byłem nastawiony zmiany. W ostatnich latach ciągle zaliczałem po kilka meczów na rundę, dlatego chciałem wreszcie przejść do drużyny, w której miałbym większe szanse na granie. Muszę złapać ciągłość i regularność, bo tylko tak moja forma może pójść w górę.

Jest to realne w Cracovii? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że konkurencja jest duża i wśród stoperów, i wśród defensywnych pomocników.

Skoro trener Probierz mnie chciał i dokładnie nakreślił, jak moja sytuacja może wyglądać, to najwidoczniej jestem mu potrzebny. W innym przypadku nie starałby się o mnie, zwłaszcza że na razie chodzi tylko o wypożyczenie.

Wydaje się, że ciągle brakuje ci w Ekstraklasie przełomu, takiego wyraźnego odbicia, które wykonałeś przechodząc z pierwszoligowego Stomilu do Jagi. Nieźle się do niej wprowadziłeś, a potem ciągle lekko wychodzisz z bloków startowych, by zaraz wrócić do punktu wyjścia.

Dokładnie tak to wygląda, mam takie same odczucia. Zawsze czegoś brakowało. W Rakowie po tych pierwszych meczach pomyślałem, że to jest ten moment, że teraz wszystko zaskoczy, a później raptownie gong nie wiadomo skąd, jakaś dziwna sytuacja i jestem odpalony. Wciąż nie tracę nadziei, że przełom nadejdzie.

Podejrzewam, że zwiększyłeś pewność siebie po wypożyczeniu do Termaliki na sezon 2018/19. Początkowo jeszcze różnie bywało, ale wiosną grałeś wszystko.

Myślę, że pobyt w Termalice ze wszystkich wypożyczeń dał mi zdecydowanie najwięcej. Nie chodzi tylko o liczbę minut, ale też o poszerzenie horyzontów. Trener Marcin Kaczmarek przekonał mnie, że biorąc pod uwagę moje warunki fizyczne i motoryczne, mogę sobie bardzo dobrze radzić również jako prawy obrońca. W tej roli rozegrałem całą rundę wiosenną. Jesienią też występowałem dość regularnie jako stoper lub defensywny pomocnik, ale w pucharowym meczu z Cracovią, pod koniec października, doznałem kontuzji. Zderzyłem się z Serderowem, bodajże tak się ten gość nazywał. Naderwałem więzadła poboczne w kolanie, wypadłem na 12 tygodni. Do końca 2018 roku nie było już szans na jakikolwiek występ.

Kim masz być w Cracovii?

Na razie grałem tu tylko na „szóstce” i zobaczymy, jak to się dalej potoczy. Liczę na przełom, ale na co dzień o tym nie myślę. W Rakowie już coś planowałem, robiłem sobie nadzieje i nic z tego nie wyszło. Teraz więc nie myślę i nie planuję, patrzę krótkoterminowo. Żyję od meczu do meczu, od zadania do zadania.

Uniwersalność nie staje się trochę twoim problemem? Można na niej pociągnąć przez całą karierę, ale za to nigdy nie mieć swojej koronnej pozycji i na żadnej nie być priorytetem dla trenerów.

Bardzo trudno to określić. Jedni zawodnicy na swojej uniwersalności tracą, inni korzystają.

A gdyby to zależało wyłącznie od ciebie, gdzie byś się wystawiał?

Moim zdaniem najbardziej mogę wyeksponować swoje atuty jako defensywny pomocnik, a właśnie na „szóstce” jestem wystawiany przez trenera Probierza. To był spory problem w Jagiellonii, że cały czas próbowali mnie tam tylko na środku obrony.

Kiedy najmocniej poczułeś, że coś znaczysz w Jadze?

Zdecydowanie w tej pierwszej rundzie wiosną 2016, zaraz po transferze ze Stomilu. A to wcale nie był łatwy czas dla zespołu. Walczyliśmy o utrzymanie, dopiero na bodajże trzy kolejki przed końcem je sobie zapewniliśmy. W pewnym momencie sytuacja naprawdę zrobiła się groźna. Paradoksalnie w następnym sezonie na poważnie biliśmy się o mistrzostwo Polski. Podobny przypadek jak Piasta Gliwice, który najpierw w ostatniej kolejce bije się na śmierć i życie z Termaliką, a po roku jest mistrzem.

Jak to się stało, że wylądowałeś na wypożyczeniu w słowackim Vion Zlate Moravce? Stamtąd to my zawodników raczej bierzemy niż ich wysyłamy.

Strasznie pokręcona sytuacja. Dziś się z niej śmieję, ale w tamtej chwili byłem tak zagotowany, że gdyby ktoś znalazł się obok mnie, mógłby mocno oberwać (śmiech). W sezonie, w którym Jagiellonia została wicemistrzem kraju byłem trzecim stoperem. Para Runje-Guti bardzo dobrze funkcjonowała. Grałem tylko wtedy, gdy któryś z nich pauzował. Odszedł trener Probierz, przyszedł Ireneusz Mamrot. Idę do niego na rozmowę.

– Trenerze, mam dwie propozycje z Ekstraklasy. Nie grałem i chciałbym to zmienić.
– Nie, spokojnie, dostaniesz szansę, wszystko jakoś się ułoży.

Zaczęły się europejskie puchary, nie wszedłem nawet na minutę. W lidze w pierwszej kolejce dostałem pół godziny jako „szóstka”, potem przez sześć następnych meczów ława. W międzyczasie poszedłem do trenera, zapytałem, co się dzieje, bo mówił, że będę mógł się wykazać, że mogę być ważną postacią drużyny. Czas leciał, okienko tradycyjnie zamykało się u nas 31 sierpnia. 5 września dostałem telefon, że jeśli nadal chcę, to mogę odejść na wypożyczenie, bo może być problem z graniem… Byłem tak wkurwiony jak chyba nigdy w życiu. Od razu pojawiła się opcja ze Słowacji, więc mimo całej złości, musieliśmy działać niezwykle szybko, bo lada dzień okno się tam zamykało. Miałem w zasadzie godzinę na podjęcie decyzji. Uznałem, że nie mam już nic do stracenia. Zatankowałem samochód, wziąłem torbę i ruszyłem na Słowację.

Jak Zlate Moravce się tobą zainteresowały?

Podejrzewam, że decydowały znajomości prezesa Kuleszy.

Ale czasu nie straciłeś.

Tak, z perspektywy czasu nie żałuję, że wstałem z tej kanapy i ruszyłem przez całą Polskę, żeby tam dotrzeć. Chociaż powiem ci, że w trakcie drogi dzwoniłem do paru osób i słyszałem od nich, że to taka bardziej podwórkowa liga, ale skoro jadę tam na trzy miesiące, to w sumie okej. Szybko pozytywnie się zaskoczyłem. Słowacka ekstraklasa wcale mocniej poziomem od naszej nie odbiega. Dopisało mi też trochę szczęścia. Nie było takie oczywiste, że skoro przyjechałem z Polski, to idąc czerwonym dywanem wskakuję sobie do składu. Przyszedłem po szóstej kolejce, jakaś hierarchia w zespole już obowiązywała, ale ktoś tam doznał drobnego urazu i od razu zadebiutowałem. Szybko wywalczyłem sobie plac i miejsca już nie oddałem. Nawet gdy pauzowałem przez 10 dni z powodu podkręconego stawu skokowego, po wyzdrowieniu natychmiast wróciłem do grania.

Czyli ty też przekonałeś się, że obie ligi różnią się głównie otoczką.

W tej kwestii jest przepaść, mamy zdecydowanie lepiej opakowane rozgrywki. Stadiony, liczba kibiców, transmisje telewizyjne – zupełnie inna bajka. Co do samego poziomu, istnieje większa rozbieżność niż u nas. Takie drużyny jak Slovan Bratysława, Dunajska Streda czy Żylina były naprawdę mocne, na pewno na górną ósemkę w Ekstraklasie. Ale doły tabeli prezentowały już wyraźnie poziom naszej I ligi.

Gdy rozmawiałem z broniącym wtedy w Zemplinie Michalovce Gerardem Bieszczadem, usłyszałem, że słowaccy zawodnicy znacznie mniej narzekają i dyskutują, rzadziej szukają usprawiedliwień. Też odniosłeś wrażenie, że mają lepszą mentalność?

Na pewno nie było gadania. Wychodzili na trening, robili, co do nich należy. W szatni nikt potem nie mówił, że „o rany, ale dziś było ciężko, a za dwa dni mecz”. Zawsze wykonywali polecenia trenera, nie dyskutowali.

W kadrze mieliście wielu Brazylijczyków. Był nawet Roberto Baggio, ale nie ten z Włoch.

Zapamiętałem go nie tylko ze względu na nazwisko. Chłopak drobniutki, kapitalne umiejętności techniczne. Na treningach wyprawiał niesamowite rzeczy, podczas małych gierek błyszczał. Ale kiedy przychodził mecz, ktoś go „złapał pod pachę”, trochę pokopał i gościa nie było. Nie radził sobie z fizycznym aspektem piłki. Mógł grać typowo romantyczny futbol, na który dziś już rzadko jest miejsce.

Między słupkami stał facet, który mógłby być twoim ojcem.

Pavel Kovac. Miał 43 lata i cały czas w tamtej rundzie bronił. Bardzo pozytywna postać, dobrze go wspominam. Był też wypożyczony z Podbeskidzia Peter Sladek. Liznął trochę polskiego i na początku mi to pomogło. Niby nasz język jest podobny do słowackiego, ale przez pierwsze 2-3 tygodnie musiałem się z nim osłuchać, żeby więcej rozumieć. Do tego nie wszyscy rozmawiali po angielsku.

Jeszcze jako zawodnik Stomilu wyjechałeś na testy do Arminii Bielefeld.

Wepchnął mnie tam agent. Typowe testy. Miałem pojechać na trzy dni, ale wypadłem w miarę pozytywnie i zostałem na tydzień. Arminia nawet chciała mnie pozyskać, tyle że za jakieś symboliczne pieniądze. Takie oferty składała Stomilowi, działacze chcieli więcej i temat się rozmył. Plan Niemców był taki, że podpisujemy czteroletni kontrakt i na początek od razu wędruję na wypożyczenie.

Byłeś chętny do tego wyjazdu?

Z dzisiejszej perspektywy nie jestem przekonany, czy to byłoby dobre rozwiązanie. W tamtym momencie jednak zgodziłbym się na transfer, gdyby kluby się porozumiały.

Wydaje się, że twój rozwój w Stomilu przebiegał harmonijnie. Najpierw symboliczny debiut, później powolne wchodzenie do składu, a ostatnie półtora roku to już stanowienie o sile zespołu.

Też tak sądzę. Tam zbierałem pierwsze doświadczenia w piłce seniorskiej, a przy okazji funkcjonowałem w szatni z wyjątkową atmosferą. Później kilka innych zaliczyłem i nigdzie czegoś podobnego nie doświadczyłem. Byliśmy niemalże jak rodzina, mimo że wielkich pieniędzy nie dostawaliśmy i nie mieliśmy super warunków. Poszlibyśmy za sobą w ogień.

Może właśnie dlatego panowała tak dobra atmosfera? Nie od dziś wiadomo, że bieda jednoczy szatnię.

Coś w tym jest. A atmosfera przekładała się na wyniki. Nie chodziło o relacje, które w naturalny sposób szybko słabną, gdy każdy idzie w inną stronę. Do dziś mam kontakt z wieloma chłopakami z tego okresu.

Trudne realia, w których funkcjonował Stomil, pozwoliły ci się zahartować?

Szczerze mówiąc, akurat mnie bieda w Stomilu aż tak mocno nie dotykała. Jako nastolatek nie masz nie wiadomo jakich wydatków, a ja nadal mieszkałem z rodzicami 20 kilometrów od Olsztyna, codziennie dojeżdżałem. Większe problemy mieli koledzy przychodzący z innych rejonów Polski albo ci, którzy posiadali już rodziny.

Adam Łopatko to najważniejszy trener w twojej karierze? Najpierw prowadził cię w juniorach, a potem już w seniorach Stomilu.

Na pewno trener Łopatko miał bardzo duży wpływ na mój rozwój. Obejmował mój rocznik w takim jakby wojewódzkim ośrodku szkoleniowym, w którym jednocześnie uczyliśmy się i trenowaliśmy. W tym samym czasie pracował również w Stomilu. Chodziłem do jednej klasy z Patrykiem Kunem i Pawłem Dawidowiczem, który z nas wszystkich robi największą karierę. Byliśmy bardzo zżyci, wielka banda. Trener Łopatko szczebel po szczeblu prowadził nas do góry. Gdy mieliśmy po 17 czy 18 lat, został trenerem pierwszego zespołu i wiedział, jak umiejętnie nas wprowadzać do dorosłego grania. Znał nas, kształcił i nieraz pomagał, bo różne sytuacje się w życiu zdarzały. Za to jestem mu wdzięczny.

W materiałach ze wcześniejszych lat kilka razy mówiłeś, że masz problemy fizyczne. W jakim sensie?

Już będąc w pierwszej drużynie Stomilu ważyłem zaledwie 65 kilogramów przy 182 cm wzrostu, czyli naprawdę mało. Dziś mam 77 kilogramów i o tym problemie mogę mówić w czasie przeszłym.

Grałeś w kadrze U-20, wygraliście nawet mecz z Niemcami, ale nigdy nie wystąpiłeś w drużynie U-21. Liczyłeś na powołanie na mistrzostwa Europy odbywające się w Polsce trzy lata temu?

Nie robiłem sobie nadziei. To był ten sezon wicemistrzowski dla Jagiellonii, rozegrałem tylko sześć meczów w Ekstraklasie. Wiedziałem, że jeśli nie będę regularnie występował, nie mam prawa załapać się na turniej.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...