Patryk Kun nie jest pierwszoplanową gwiazdą Rakowa, ale w armii Marka Papszuna to wartościowy żołnierz. Jak trener częstochowian rozwija piłkarzy? Ile procent sukcesu to talent? Jak po sezonie w I lidze 18-latek może trafić do okręgówki? Jak funkcjonować, gdy klub nie płaci? Czy bycie najniższym piłkarzem w lidze może być zaletą? Zapraszamy.
Podobno nie wierzysz w talent.
Bo na karierę piłkarza składa się o wiele więcej czynników. Nie można powiedzieć, że ktoś miał talent i wszystko zrobiło się samo. Trzeba temu pomóc. Każdy ma swoje predyspozycje genetyczne, ale trzeba też mieć trochę szczęścia, trafić na odpowiednich ludzi, trenerów, rodziców, którzy będą wspierać. Talent to tylko jeden z elementów.
Ile procent sukcesu w piłce to talent?
Coś koło 20%. Zależy od pozycji, na jakiej grasz. Talent to w dużej mierze predyspozycje genetyczne. Ktoś jest szybkościowcem, ktoś wytrzymałościowcem. Niektóre rzeczy można wypracować treningiem, ale są takie, których się nie przeskoczy. Chociaż są pozycje, na których braki nadrobisz siłą, ustawieniem, mądrością.
Miałeś szczęście do ludzi?
Myślę, że tak. Od rodziców zawsze było wsparcie. Tata zaszczepił u mnie piłkę od najmłodszych lat, zawsze była tematem numer jeden w domu.
Tata sam był trenerem.
Tak, trenował młodsze grupy, mnie też prowadził. Teraz już nie trenuje, skupił się na swojej pracy zawodowej.
Został trenerem, żeby ciebie trenować?
Nie, interesował się piłką od zawsze. Węgorzewo nie jest dużym miastem, brakowało trenerów, więc się podjął. Dobrze mu to wychodziło. W wieku pięciu-sześciu lat chodziliśmy już na zajęcia. Mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym, na podwórku graliśmy 1 na 1 z Dominikiem, albo 2 na 2 jeszcze z tatą i starszym bratem, Marcinem. W Węgorzewie rozwijałem się ogólnorozwojowo. Chodziłem nie tylko na piłkę, ale też na siatkówkę. W gimnazjum sportowym w Olsztynie trafiłem na trenera Adama Łopatko, który prowadził nasz rocznik kadry województwa. Był młodym trenerem, miał w sobie dużo pasji. Naciskał na nas, wspierał, nie było odpuszczania. Byliśmy jego pierwszym rocznikiem, więc traktował nas jak oczko w głowie. Można było się u niego rozwinąć. Dalej też trafiałem na odpowiednich trenerów i dzięki temu jestem tu, gdzie jestem. Mogło być gorzej, mogło być lepiej, nie narzekam. Cieszę się z tego, że jestem w Rakowie.
Lubisz rywalizację w zespole? Uważasz, że jest potrzebna? Od kiedy masz lewonożnego konkurenta w postaci Mamicia, mam wrażenie, zacząłeś lepiej wyglądać.
Są jeszcze Daniel Bartl czy Piotrek Malinowski. Konkurencja zawsze była duża, ale nie było typowo lewonożnego na wahadło. To z korzyścią dla drużyny – trener ma duże pole manewru. Daniel Bartl z Lechią dał bardzo dobrą zmianę, a z Franem Tudorem utrzymaliśmy się w składzie. Każdy walczy o swoje. Ja też nie chcę oddać miejsca w składzie i będę robił wszystko, by dalej grać w pierwszej jedenastce.
Co twoim zdaniem musisz najbardziej poprawić?
Decyzyjność pod samym polem karnym. Czasami w podbramkowych sytuacjach pojawia się gorąca głowa. Mogę jeszcze przełożyć piłkę, podać, a czasami oddaję słabszy strzał. To wynika jeszcze z nerwowości, muszę podpracować nad chłodną głową. Z Legią strzeliłem bramkę wcinką, więc pojedyncze akcje już mi wychodzą, ale wciąż mogę to poprawić.
A nie czujesz, że czasami trochę za bardzo idziesz do lewej nogi? Zwykle unikasz prawej.
To też jest pewien mankament, ale to wynika bardziej z nawyków. Nie powiedziałbym, że mam słabą prawą nogę, potrafię kopnąć. Podczas meczu naturalnie szuka się lewej, nie myśli się o tym, by iść na prawą. Muszę wziąć pod uwagę, że z każdym meczem przeciwnicy będą mnie czytać i wiedzieć, że muszą odcinać lewą.
Czyli wbrew pozorom prawa noga nie jest tylko do wsiadania do tramwaju.
Tak jest! Mam nadzieję, że w kolejnych meczach udowodnię tę tezę.
Grałeś przed Rakowem w systemie z trójką obrońców?
Nie, nigdy.
Jak wygląda uczenie się takiego systemu? To chyba nie jest tak, że trener mówi ci “grasz na wahadle” i od razu wiesz, jak się poruszać.
Przeważnie byłem wcześniej typowym skrzydłowym, więcej miałem zadań ofensywnych. U trenera Marka Papszuna mamy dużo na treningach taktyki. Praktycznie każdy trening jest taktyczny. Od początku się wdrażałem. Nie było łatwo się przestawić – inny system, trener wymaga innych rzeczy niż to, co było w poprzednich klubach. Ale szybko to złapałem. Teraz czuję się już dobrze w tym systemie. Wiem, co mam robić. Do poprawy są jeszcze detale, mogę się w niektórych momentach lepiej poruszać. Podstawy znam, automatyzmy są wyrobione.
Generalnie jak się ogląda Raków, ma się wrażenie, że każdy piłkarz wie, co ma grać.
Wiadomo, dochodzą co jakiś czas nowi zawodnicy. Jedni się lepiej wpasowują, drudzy gorzej. Widać powtarzalność w tych meczach. Nie ma przypadku, nie ma sytuacji, że w jednym meczu gramy tak, w drugim tak, w trzecim jeszcze inaczej. Jest powtarzalność co mecz. To kwestia treningu, teraz już jesteśmy na zaawansowanym etapie, skupiamy się bardziej na detalach niż podstawach. To ułatwia grę. Wiesz, co masz zrobić – czy zaasekurować, czy zostać na pozycji. Ostatnio dużo osób było zaskoczonych, że Tomas Petrasek został w przodzie i strzelił bramkę jako napastnik. Po akcji musimy odbudować pozycje – nie każdy szuka swojej, a gra tam, gdzie ma najbliżej. Jak będzie akcja, też mogę zostać w przodzie i grać przez jakiś czas jako napastnik. To u nas naturalne.
Nie tracisz czasu, żeby wrócić na pozycję, gdy idzie kontra.
Dokładnie. Oskrzydlam akcję, daję wrzutkę na samym końcu boiska, a kontra idzie, więc ktoś musi mnie zaasekurować, jak najszybciej odbudować ustawienie. Kto ma najkrótszą drogę, ten musi zająć tę pozycję.
Uwierał ci w tamtym sezonie brak liczb? Zero asyst, zero bramek – z jednej strony można usprawiedliwić cię tym, że jako wahadłowy miałeś też trochę roboty w tyłach, z drugiej strony Fran Tudor tylko wiosną dał gola i cztery asysty.
Na pewno to uwiera. Chcę pomagać drużynie, a liczby są ważne. Nie mam tylko zadań ofensywnych, skupiałem się też na obronie. Dostałem dużo występów, poza przerwą na kontuzję, gdy wróciłem w lutym do trenowania z drużyną, ale forma nie była taka jakbym chciał, trener też to wiedział. Dopiero po restarcie ligi wróciłem do regularnego grania. Były lepsze i słabsze mecze, ale konkretów brakowało. Sezon minął, trudno, dalej pracowałem. W tym sezonie na szczęście zrobiłem już 100% normy! Bramka jest, asysta jest, wywalczony rzut karny. To cieszy, bo chcę mieć wpływ na drużynę, dawać jej jak najwięcej.
Po takim meczu jak z Koroną, gdy dwa razy trafiłeś do siatki, ale gole nie zostały uznane, można się wkurzyć. Zwłaszcza przy twoich liczbach.
Wielki niedosyt. Jesienią miałem też nieuznaną bramkę z Legią. Dziwny sezon, pechowy – kontuzja, trzy nieuznane bramki po minimalnych spalonych. Ale takie życie. VAR teraz mi trochę oddał, bo bramka z Legią w tym sezonie też była analizowana.
Zgodzisz się z tezą, że Marek Papszun rozwija piłkarzy?
Tak. Jest bardzo dobrym trenerem. Czuję, że się rozwinąłem i dalej rozwijam. Wymaga bardzo dużo, ciężko się u niego pracuje, ale jak się do tego przyłożysz, nie narzekasz, są efekty.
W czym cię najbardziej rozwinął?
W myśleniu taktycznym. Jest przeskok pomiędzy tym, co było wcześniej. Inna taktyka, inne podejście do gry obronnej, dużo nowych detali, gdzie w innych klubach tak się nie patrzyło.
Od razu przystosowałeś się do nowych wymagań czy pojawiło się myślenie “kurde, czego on ode mnie wymaga”?
Nie, nie miałem tak. Lubię pracować, lubię nowe rzeczy. Przed transferem do Rakowa zbierałem opinie, jak tu jest. Wiedziałem, że będzie dużo nowych rzeczy jak raporty po meczach. Lubię wyzwania, więc zdecydowałem się i na pewno nie żałuję. Były ciężkie momenty, nie jest łatwo od razu wszystko wdrożyć, ale szybko to załapałem. Jak już wskoczyłem do składu, nie zawodziłem trenera, dawałem radę.
Raporty też rozwijają?
Po każdym meczu mamy 36 godzin, żeby go napisać. Na pewno jest trochę męczące, musisz jeszcze raz to przeżywać, analizować. Inaczej też się pisze po wygranej, jest o wiele łatwiej. Po porażce jednak trzeba siąść i wyciągnąć wnioski. Czasami na gorąco myślisz co innego, a jak obejrzysz mecz na spokojnie, przemyślisz, wyciągniesz zupełnie inne wnioski.
Jesteś surowy dla siebie w tych raportach?
Staram się być szczery. Nie wymyślać dziwnych rzeczy, pisać to, co czuję. Jak zagrałem słabo, to piszę, że zagrałem słabo i źle realizowałem założenia. A jak dobrze, staram się też to wyciągać. Nie mogę sabotować samego siebie, bo trener mnie zmieni (śmiech). Trzeba z tym uważać.
Pytanie, które musi paść – jaka uwaga od trenera Papszuna najmocniej została ci w głowie?
Ostatnio miałem na treningu sytuację, gdy trener wymagał dośrodkowań z pierwszej piłki między bramkarza a obrońcę w pierwsze tempo, a ja kilka razy przyjąłem, zakręciłem się, podałem do tyłu. Kilka takich piłek pod rząd, w końcu trener zaczął krzyczeć: – Tysięczny raz robisz to samo, a potem zero asyst, zero liczb! Dużo jest takich sytuacji. Znam trenera, więc spokojnie do tego podchodzę. Wiadomo, to denerwuje, ale zostawiam to dla siebie.
Te szpilki też dają do myślenia, pomagają?
Są kierowane w emocjach, to też trzeba wziąć pod uwagę. Trener dużo wymaga i chce, żeby było to realizowane, a jak nie jest, to szybko się denerwuje. A czy to pomaga? Nigdy mi nie pomagało, jak ktoś na mnie mocno krzyczał czy ochrzaniał z boku. Bardziej rozpraszało. Starałem się zawsze robić wszystko na sto procent, ale nigdy nie będzie ci wszystko wychodziło. Taka dynamika gry, musisz podjąć decyzję w milisekundach, nie zawsze podejmiesz właściwą, czasem się zakręcisz. Mi to nie pomagało i nie będzie pomagać, ale trenerzy tak reagują, nie mam na to wpływu, staram się zawsze skupić na dalszej grze.
Który trener robił największe suszarki?
Każdy był taki. Na początku Adam Łopatko, wiele razy robił suszarki trakcie meczu. Trener Papszun też, trener Ojrzyński także potrafił mocno zrugać. To rola trenera, by w ten sposób pobudzić zawodnika, by dał z siebie coś więcej.
Trener Ojrzyński generalnie cenił cię jako piłkarza, mówiło się, że jesteś jednym z jego żołnierzy. Co poszło nie tak, że nie zostałeś w Arce na dłużej?
To, że trener odszedł, a trener Smółka nie widział mnie w składzie. Byłem wypożyczony z Rozwoju Katowice, Arka nie zdecydowała się mnie wykupić.
Był to dla ciebie cios? Pokazałeś się z w miarę solidnej strony, a tu Arka z ciebie rezygnuje, a innych ofert z Ekstraklasy nie ma.
Na pewno miałem fajne wejście – bramka w debiucie, zdobyliśmy Superpuchar, były europejskie puchary. Później wypadłem na 1,5 miesiąca z powodu kontuzji, ale wróciłem do składu. Nieźle to wyglądało, ale brakowało tych liczb. Dwie bramki i jedna asysta – mało jak na skrzydłowego w 4-3-3. Pewnie dlatego też nie miałem ofert. W końcówce sezonu nie grałem, a jak się zbliża okienko kluby też na to patrzą. Miałem wtedy też operację nadgarstka, nie chciałem czekać na oferty z ręką w gipsie. Wybierałem pomiędzy propozycjami Rakowa i GKS-u Katowice. Wiedziałem, że Raków jest fajnym projektem, dobrze grają w piłkę, słyszałem też dobre opinie o trenerze Papszunie. Chciałem spróbować.
Za co cenił cię Ojrzyński, skoro nie miałeś liczb?
Byłem u niego, myślę, pracowitym zawodnikiem. Dużo biegałem. Cenił przede wszystkim cechy motoryczne. Wywalczałem faule, byłem aktywny w ofensywie. W pewnym momencie wystawił mnie nawet na samym ataku w Lidze Europy. Sprawdziłem się, bo wywalczyłem karnego z FC Midtjylland. Wiedział, że jak mnie wystawi, dam z siebie maksa.
Z czego wynika to, że w pierwszej lidze często miałeś dobre liczby, a w Ekstraklasie kompletnie nie? Aż tak duża jest różnica w poziomie?
Jest duża różnica w indywidualnych umiejętnościach zawodników, ale przyczynę ciężko podać. Sytuacje przecież miałem. Może brakowało jakości? W pierwszej lidze w Rakowie czy Stomilu wykonywałem rzuty rożne i wolne. Dzięki temu było trochę więcej asyst. W Ekstraklasie nie jestem brany pod uwagę przy stałych fragmentach. Ale mi się wydaje, że to też kwestia trochę szczęścia. Dobrze dośrodkujesz, ale kolega jeszcze musi strzelić. Czasem nie wyjdzie ci strzał, a wpadnie bramka. Raczej się nie zastanawiałem, skąd taka różnica w liczbach. Liga na pewno jest lepsza – lepsi bramkarze, obrońcy, ciężej strzelić tego gola.
Ile razy w swojej karierze byłeś na testach? Liczyłeś to?
Po okresie w Stomilu Olsztyn pół roku grałem w okręgówce. Miałem, można powiedzieć, perturbacje prawne. Po pół roku mogłem już się transferować gdzie indziej i byłem na testach w wielu klubach. Musiałbym to zliczyć – Znicz Pruszków, GKS Tychy, GKS Katowice, Cracovia.
Później do Arki też tak trafiłeś.
Wiadomo, jak było – byłem młodym zawodnikiem, spędzałem na testach tydzień, a potem “fajnie, fajnie, ale…”.
Zadzwonimy do pana.
Tak. “Mamy swoich wychowanków, będziemy stawiać na nich”. W pewnym momencie temat był ciężki – luty, a ja nadal nic nie miałem. Nie tak łatwo znaleźć klub po okręgówce. Na szczęście dzięki mojemu menedżerowi Przemkowi Pańtakowi zgłosił się Rozwój Katowice, który wziął mnie bez testów. Zacząłem się odbudowywać, ale też zrobiłem duży krok w życiu – musiałem się przeprowadzić na Śląsk, a wcześniej grałem tylko w warmińsko-mazurskim, blisko domu. To już był skok na głęboką wodę. Nowa szatnia, nietypowa – dużo górników pracujących na co dzień w kopalni, klub był półzawodowy. Dobre przetarcie. Fajnie los poprowadził, osiągnęliśmy dobry wynik – awansowaliśmy do pierwszej ligi. Później z niej spadliśmy, ale dużo mi to dało.
Wytłumacz krok po kroku – jak to się stało, że z pierwszoligowego Stomilu Olsztyn, jako grający 18-latek, trafiłeś do okręgówki?
Zagrałem w drugiej rundzie sporo meczów. Na początku spadliśmy z ligi, ale potem utrzymaliśmy się przy zielonym stoliku. W klubie była duża niepewność, chciałem zmienić otoczenie. Nie dogadaliśmy się z ówczesnym prezesem, Robertem Kiłdanowiczem, w sprawie przedłużenia umowy. Miałem na sobie ekwiwalent i nie dogadaliśmy się przez sprawy prawne. Myślałem, że odejdę, a jednak okazało się, że nie mogę. Musiałem pójść do Vęgorii Węgorzewo, rodzinnego miasta, grać tam pół roku.
Czyli rozeszło się o podobną historię co kiedyś z Krzysztofem Danielewiczem – zainteresowanie budziłeś, ale trzeba było za ciebie zapłacić ekwiwalent.
No właśnie, kwestia tego ekwiwalentu. Nie wiadomo było ile trzeba go zapłacić, dużo było niejasności. Stało się, jak się stało. Okienko się skończyło, jedyną opcją była Vęgoria i przeczekanie.
Można się czegoś schodząc z I ligi do okręgówki?
To nie do końca stracony czas, ale też nie rozwijający. Jednak grasz przeciwko słabszym zawodnikom, dużo się nie nauczysz. Masz tę przewagę, bo przychodzisz z I ligi, umiejętności są większe. Traktowałem mecze bardziej jako kolejny trening, budowanie formy. Musiałem dużo samemu trenować. Miałem już w głowie wizję testów, że będę musiał się gdzieś pokazać. Wiadomo, jak jest w niższych ligach – trenuje się 2-3 razy w tygodniu, na treningi przyjdzie raz ośmiu, raz dziesięciu. Od klubu nie wymagałem dużo, ale warunki były dobre – miałem udostępnione boisko, mogłem samemu trenować. Mieszkałem wtedy z rodzicami, mogłem w spokoju grać. Pomagałem też w grupach młodzieżowych jako trener, bo mam zrobiony kurs UEFA C, jakieś doświadczenie zebrałem. Starałem się wykorzystać ten czas jak najlepiej. Nie chciałem, żeby ta przygoda skończyła się tak, że już z tej okręgówki nie wrócę na poziom centralny.
Jakie liczby miałeś wtedy przez te pół roku? Przerastałeś ligę czy nie tak łatwo?
Nie pamiętam dokładnie, ale od razu były bramki, asysty. Przyjemnie się grało! Wiadomo, były też mecze, gdzie dostawałem mocno po nogach. Gdy holowało się piłkę, od razu była kasacja.
Ile razy grając w Stomilu przed treningiem zastanawiałeś się, czy w ogóle się odbędzie?
Treningi się zawsze odbywały, tylko miejsce treningu było wielką niewiadomą. Zdarzało się, że jeździliśmy poza miasto. Dziwnie to wyglądało – miasto wojewódzkie, a my musieliśmy jeździć poza Olsztyn. Dwa razy w tygodniu mogliśmy wejść na główne boisko, żeby go nie zniszczyć. Ciężko budować klub, gdy nie ma takich podstawowych rzeczy. Teraz w Stomilu lepiej to wygląda. Były wtedy też problemy finansowe. Mieszkałem z dziewczyną, musiałem pożyczać pieniądze. Szkoła życia.
Utarło się wśród kibiców, że skoro piłkarze dobrze zarabiają, kilka miesięcy bez wypłaty nie powinien stanowić problemu. A dobrze wiemy, że tak to nie wygląda.
Nie miałem dużego kontraktu. Byłem młodym zawodnikiem, więc nie miałem odłożonych pieniędzy, grałem w biedniejszych klubach. Klub nie zapłacił jeden czy dwa miesiące i już trzeba było kombinować. Na szczęście miałem od kogo pożyczyć, bo brat grał wtedy w Ekstraklasie. Dzięki temu mogłem mieć pieniądze na funkcjonowanie, takie podstawowe rzeczy jak jedzenie. Z tyłu głowy było zawsze “kiedy będzie pensja?”. Najgorsze było, jak prezes mówił, że będzie za kilka dni, a nie było. Zamiast powiedzieć od razu z góry, żeby się przygotować, człowiek sprawdzał konto, czy pieniądze przyszły. Nie lubię mieć długów, chciałem jak najszybciej je spłacić. Gdy przychodziła pensja, było, można powiedzieć, przyjął-oddał.
Zawsze w Stomilu najgorsze były zimy.
Listopad, kończy się liga, święta się zbliżają, a tu nagle nie ma pensji. Ciężkie czasy. To szczęście, że było od kogo pożyczać. Starałem się trenować i nie myśleć o tym, ale to trudne. Wyciągam z tego lekcję, że zawsze trzeba mieć przygotowane pieniążki na czarną godzinę. Można się z tego śmiać, że w takich warunkach pracowaliśmy, ale trzeba też coś z tego wyciągnąć. Bardziej się teraz docenia to, co jest.
Stereotypowe pokusy piłkarza raczej cię nie dotyczą.
Nie, nie mam z tym problemu. Mam dziewczynę, dziecko, skupiam się tylko na rodzinie i graniu w piłkę.
Zadry do Stomilu też nie było, skoro tam wróciłeś.
Nie. To już były inne rządy, a trenerem był Adam Łopatko.
Ten sam, który trenował cię wtedy w gimnazjum?
Tak, tak.
Fajna historia – zaczynaliście razem w szkole sportowej, a potem spotkaliście się w pierwszej lidze.
Było widać od początku, że trener Łopatko miał pasję w pracy, był bardzo pracowity i doszedł do I ligi. Na ten moment działa w PZPN-ie, uczy trenerów. Miał jeszcze epizod w Pogoni Siedlce. Zobaczymy, czy wróci do zawodowego trenowania. Gdy spadliśmy z Rozwojem do drugiej ligi, chciałem zostać na poziomie pierwszej. Trener mnie widział, zdecydowałem się na roczne wypożyczenie. I cieszę się, bo zagrałem dobry sezon, dzięki temu trafiłem do Arki.
Kto się lepiej zapowiadał – ty czy Dominik?
Chyba podobnie. Ale chyba Dominik był postrzegany jako większy talent, który zrobi karierę. Może dlatego, że jako pierwszy się wybijał, przecierał szlaki. Jak za młodego jeździsz na testy zagranicę, to pokazuje, że będziesz grał w piłkę.
Pewnie chciałeś gonić brata i mogło ci to pomóc, bo musiałeś harować.
Dokładnie. Brat był dla mnie wzorem. Patrzyłem na niego jak trenuje, jak pracuje. Pokazał, że nawet z Węgorzewa można iść w świat. Był w Stomilu, potem poszedł do Pogoni do Ekstraklasy. Jeździł na testy do Holandii. Był na reprezentacjach młodzieżowych. Gdy graliśmy w podstawówce, ciężko było sobie to w ogóle wyobrazić, że ktoś będzie jechał grać w piłkę zagranicę. Dawało mi do myślenia. Nawet kadra U-16 robiła wrażenie – jesteś wybrany jako najlepszy zawodnik z całego rocznika w całej Polsce. Dużo nauczyłem się od Dominika.
W czym jesteś lepszy niż brat?
W czym lepszy… Nie wiem, co powiedzieć! Może mam lepsze zdrowie? Dominik ma więcej kontuzji. Pierwszą poważniejszą kontuzję miałem dopiero w tamtym roku, a kariera brata wyhamowała przez urazy. Grał dobrze, łapał formę, nagle kontuzja, wypadał, potem znowu powrót do formy… Bywało różnie, kluby z niego rezygnowały. Często musiał od nowa budować swoją pozycję. Umiejętności mamy podobne. Może przewagę daje mi też to, że mam lewą nogę, a lewonożnych zawodników jest mniej.
Odwrócę pytanie – w czym Dominik jest lepszy od ciebie?
W dryblingu. Jest trochę lepszy technicznie.
Zostałeś odpalony kiedyś przez to, że jesteś za niski?
Nie pamiętam takiej sytuacji.
Ale pewnie słyszałeś o Polonii Warszawa, do której nie przyjmowano zawodników niższych niż 180 centymetrów.
Słyszałem! U Libora Pali, tak? Na szczęście nie trafiałem trenerów, którzy patrzyli na wzrost. Zawsze miałem słabsze warunki fizyczne, wolniej dojrzewałem niż rówieśnicy. Może przez to mniej grałem za młodszych lat, ale nikt mnie nigdy przez to nie odpalił.
Przeszkadzał ci kiedyś na boisku brak wzrostu czy traktujesz to jako atut?
Staram się to wykorzystywać. Lepsza przyczepność, trudniej mnie złapać. W pojedynkach główkowych to nie pomaga, nie skaczę na równi z przeciwnikiem, ale staram się wytrącić go z równowagi. Nawet jak wygra główkę, chcę, żeby miał utrudnione zadanie i zagrał niecelnie, wybił na ślepo. Muszę nadrabiać ustawieniem, cwaniactwem, niektórych rzeczy nie przeskoczę.
Dosłownie!
Trzeba sobie radzić, kombinować. Niski wzrost też czasem pomaga.
Czujesz, że dla Rakowa to jest ten moment, kiedy możecie napisać bardzo fajną historię?
Na spokojnie do tego podchodzimy. Wiemy, jakie są czasy – pandemia, nie wiadomo, jak będzie z ligą. Nie ma co po sześciu kolejkach wybiegać w przyszłość i myśleć o czymś więcej, ale skupiać się na pracy z tygodnia na tydzień, która daje nam efekty. Rozwijamy się jako drużyna z każdym meczem, coraz lepiej poznajemy Ekstraklasę. Dużo się nauczyliśmy przez poprzedni sezon i dalej się uczymy. Będą cięższe okresy i musimy w nich być jak najkrócej. Musimy grać w następnych meczach jak do tej pory – konsekwentnie, dobrze organizacyjnie. Wtedy punkty będą przychodzić. Jak wypełniamy założenia trenera, są punkty. Prosta gra – gdy realizujemy, co chcemy, jest dobrze.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. newspix.pl / FotoPyK