Roberto Mancini był fenomenalnym piłkarzem i przez lata cieszył się statusem wielkiej gwiazdy Serie A, lecz nie udało mu się tego nigdy przełożyć na grę w drużynie narodowej. Wielu selekcjonerów oskarżało go o psucie atmosfery w kadrze. Woleli po prostu odpalić Manciniego, niż się z nim nieustannie użerać. Teraz Włoch sam dowodzi kadrą i to on stoi na straży odpowiedniej atmosfery w zespole. Na razie idzie mu znakomicie, ale czy tak samo będzie na Euro? Przed Mancinim jeszcze jeden wzlot czy kolejny upadek? Przypominamy karierę legendy Sampdorii.
Roberto Mancini i odbudowa kadry
Na razie przygoda Manciniego z reprezentacją Włoch jest ze wszech miar udana. A trzeba pamiętać, w jakim momencie trafiał on do drużyny narodowej. Delikatnie rzecz ujmując – był to moment nie najłatwiejszy. W maju 2018 roku Mancini przejął zespół absolutnie rozbity. Tak ze sportowej, jak i mentalnej strony. Jesienią 2017 roku Squadra Azzurra sromotnie poległa w barażowym dwumeczu ze Szwecją i nie zakwalifikowała się na mistrzostwa świata w Rosji. Szkoleniowiec przegranej ekipy, Gian Piero Ventura, stał się naturalnie na Półwyspie Apenińskim wrogiem publicznym numer jeden. Jedenaście lat po triumfie na mundialu włoski futbol zaliczył bardzo bolesne zderzenie z rzeczywistością. Atmosfera wokół reprezentacji stała się naprawdę fatalna.
Na Manciniego spadło zatem kilka zadań jednocześnie. Miał oczywiście do wykonania podstawową misję, jaką było zakwalifikowanie się na Euro 2020. Ale poza tym przyszło mu również przeprowadzić kadrę przez wymianę pokoleniową. Łącznie takich procesów nigdy nie jest łatwe. Z jednej strony trzeba zrobić wynik na już, a jednocześnie budować coś z myślą o przyszłości.
POLSKA POKONA WŁOCHÓW W NIEDZIELNY MECZU LIGI NARODÓW? KURS W EWINNER TO 4.17
Początki były kiepskie. Mancini w debiucie pokonał 2:1 Arabię Saudyjską, ale potem rozpoczęło się pasmo niepowodzeń. Porażka z Francją, następnie remisy z Holandią i Polską. Kolejne potknięcie, tym razem z Portugalią. Remis z Ukrainą. Po sześciu spotkaniach na ławce trenerskiej Mancini miał zatem na koncie tylko jedno zwycięstwo. Pojawiało się coraz więcej wątpliwości wokół jego osoby. – W ostatnim meczu brakowało nam tylko skuteczności. Długimi fragmentami graliśmy nieźle – usprawiedliwiał się selekcjoner po podziale punktów w starciu z Ukrainą. Na ekipę Italii posypały się po tamtym spotkaniu gromy. – Jestem rozczarowany brakiem zwycięstw, podobnie jak wszyscy. Ale to był tylko mecz towarzyski. Bardziej cieszy mnie nasza gra. Nie słucham narzekań kibiców.
Cztery dni później Włosi doczekali się przełamania. Na Stadionie Narodowym pokonali 1:0 Polską. Znów niewiele brakowało do straty punktów, ponieważ decydujący gol padł dopiero w doliczonym czasie gry, ale Włosi niewątpliwie zasłużyli na zwycięstwo. Tamtego dnia drużyna Manciniego się tak naprawdę narodziła no nowo. Od 14 października 2018 roku Włosi wygrali trzynaście z piętnastu rozegranych meczów. Czyste konto zachowali w dziesięciu spotkaniach.
W eliminacjach do mistrzostw Europy zdobyli komplet punktów.
grupa J (eliminacje do Euro 2020)
Defensywa Italii opiera się niezmiennie na sprawdzonym duecie Chiellini – Bonucci, lecz na pozostałych pozycjach Mancini wykreował dla drużyny narodowej wiele nowych postaci. Mnóstwo zaufania od selekcjonera otrzymali młodzi piłkarze, tacy jak Nicolo Barella, Federico Chiesa, Nicolo Zaniolo, Moise Kean,
czy Lorenzo Pellegrini. Jedni swoje szanse wykorzystali lepiej, inni gorzej, ale na pewno żaden utalentowany włoski zawodnik nie może narzekać, że Mancini z zasady nie ufa żółtodziobom. Zaniolo, co jest wielce wymowne, powołanie do kadry otrzymał przed oficjalnym debiutem w Serie A. Bardziej doświadczeni gracze również nie zostali bezrefleksyjnie odpaleni. Przegrani z eliminacji do mistrzostw świata dostali drugą szansę, pozostali weterani także cały czas pozostają w kręgu zainteresowań trenera.Dowód? Debiutu w kadrze doczekał się ostatnio 33-letni .
Oczywiście prawdziwa weryfikacja pracy Manciniego przyjdzie dopiero na mistrzostwach Europy. Jeśli reprezentacja poniesie klęskę na turnieju, zapewne szkoleniowiec pożegna się z posadą. Lecz już teraz nie ma najmniejszych wątpliwości, że swojemu ewentualnemu następcy Mancini zostawi kadrę znacznie mocniejszą i lepiej zorganizowaną niż ta, którą sam otrzymał w spadku po Venturze.
Roberto Mancini i turecko-rosyjskie rozczarowania
Powołanie akurat Manciniego na stanowisko selekcjonera reprezentacji nie wzbudziło w 2018 roku szczególnego entuzjazmu. Federacja nie miała wprawdzie wielkiego wyboru, bo żaden topowy szkoleniowiec nie chciał się wpakować w bagno pozostawione przez Venturę, ale na nominację dla Manciniego i tak dość powszechnie gderano. Wydawało się bowiem wówczas, że Włoch swoje największe trenerskie sukcesy ma już po prostu za sobą. Że jedzie na opinii. W 2013 roku trafił do Galatasaray Stambuł. Umówmy się, przy cały szacunku dla tureckiego klubu, nie jest to docelowy kierunek dla topowych piłkarzy czy trenerów. Raczej fajna i dobrze płatna przygoda, jeśli do emerytury masz już zdecydowanie bliżej niżej dalej. W Galatasaray włoski trener zdobył krajowy puchar, udało mu się też wyjść z grupy w Lidze Mistrzów.
Ligowego tytułu jednak nie wywalczył. Odszedł po ośmiu miesiącach pracy.
Niby w zgodzie, niby za porozumieniem stron. Nie zabrakło ciepłych słów na pożegnanie. Ale dało się odczuć, że ani władze Galatasaray nie są do końca usatysfakcjonowane pracą Manciniego, ani on sam nie poczuł się komfortowo w Stambule. Na dodatek Włoch dowiedział się, że nie dostanie tak pokaźnego budżetu transferowego, na jaki liczył, gdy obejmował posadę. Nie było szans dalszą współpracę.
Roberto Mancini w szaliczku w barwach Galatasaray
Kilka miesięcy po zakończeniu przygody z Galatasaray, Mancini ponownie objął Inter Mediolan. Nie odniósł jednak z klubem żadnych sukcesów, pożegnano go po niespełna dwóch latach. Znowu dlatego, że zaczął upominać się o wzmocnienia. Potem Mancini spróbował swoich sił w rosyjskiej ekstraklasie, na ławce trenerskiej Zenita Petersburg. Znów niczego specjalnego nie ugrał. Podpisał kontrakt na trzy lata, odszedł po niespełna roku. Choć na jego zachcianki wydano kilkadziesiąt milionów euro, nie udało mu się wywalczyć ani mistrzostwa Rosji, ani nawet kwalifikacji do Ligi Mistrzów.
Dużego kalibru rozczarowanie.
Stąd dla Manciniego szansa poprowadzenia drużyny narodowej po takiej serii niepowodzeń była jak gwiazdka z nieba. Wymarzona okazja, by odbudować reputację. Na razie Włoch ją wykorzystuje.
Roberto Mancini, czyli bliźniak
Lwią część swojej spektakularnej piłkarskiej kariery Roberto Mancini spędził w Sampdorii, zapewniając temu klubowi największe sukcesy w całej jego historii. Pierwszy kontrakt z Sampą obecny szkoleniowiec reprezentacji Italii podpisał w 1982 roku. Jeszcze jako obiecujący, 18-letni gracz bez wielkiego doświadczenia na poziomie Serie A. Pewnie wówczas nie podejrzewał, że rozstanie się z tym klubem dopiero piętnaście lat później. Wygrywając z nim po drodze mistrzostwo Włoch, Puchar Zdobywców Pucharów, cztery Puchary Włoch i na dokładkę jeden Superpuchar.
Nie udało się Manciniemu zatriumfować jedynie w Pucharze Europy, by niejako przypieczętować potęgę klubu na Starym Kontynencie. W 1992 roku Sampdoria dotarła do finału rozgrywek, gdzie przegrała 0:1 z FC Barceloną. Tak czy owak, wszystkie trofea, jakie kiedykolwiek zdobyli I Blucerchiati, zostały wywalczone przy bardzo znaczącym współudziale Manciniego.
– Z Mancinim miałem wiele kłótni. Byliśmy sobie bliscy, więc nie przebieraliśmy w słowach – wspominał Pietro Vierchowod, inny z liderów Sampdorii na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. – Byliśmy w gorącej wodzie kąpani, pragnęliśmy sukcesów. No i w końcu udało nam się zdobyć scudetto. Jednak kiedy ktoś nie dał z siebie stu procent, albo na boisku zachował się samolubnie, po meczu zawsze musiał wysłuchać reprymendy. Czasami dochodziło do rękoczynów. Ale na koniec i tak lądowaliśmy wspólnie na kolacji. Być może właśnie to podejście było naszą największą siłą.
FC Barcelona 1:0 UC Sampdoria (finał Pucharu Europy 1992)
Vierchowod opowiadał też o porażce z Barcą: – Mecz nam się nie ułożył. Zmarnowaliśmy chyba ze cztery dogodne sytuacje, a bramkę straciliśmy w dogrywce po bombie Koemana. Może tak miało być? Nie mam jednak wątpliwości, że byliśmy mocniejsi od Barcelony. Dzisiaj sądzę, że trochę za bardzo się spięliśmy przed tym spotkaniem. Atmosfera finału nas przytłoczyła. Gianluca Vialli przyznał natomiast, że przegrany finał na Wembley był najwspanialszym, a jednocześnie najbardziej bolesnym doświadczeniem w całej jego piłkarskiej karierze. – Po porażce z Barceloną płakałem przez tydzień – mówił Włoch.
No właśnie, Vialli. Nie sposób omawiać przygody Manciniego z Sampdorią bez wzmianki o jego partnerze z linii ataku. Nie bez kozery nazywano ich “Bramkostrzelnymi Bliźniakami”. I Gemelli del Gol. Na boisku rozumieli się po prostu perfekcyjnie.
– Na początku byliśmy bardzo do siebie podobni – uważa Vialli. – Dwaj młodzi, nowocześni napastnicy, którzy potrafili na boisku właściwie wszystko. Potrafiliśmy kreować sobie nawzajem szanse i je wykorzystywać. To pozwalało nam na wymienność pozycji i zadań boiskowych. Czasami to Roberto się cofał i wcielał w rolę rozgrywającego, a ja czekałem na piłki od niego. Innym razem – odwrotnie. Utrudniało to życie obrońcom. Ale potem Roberto niesamowicie się rozwinął, jeżeli chodzi o rozegranie piłki. Zaczął posyłać doskonałe otwierające podania. Wówczas przywiązaliśmy się do naszych ról. Ja grałem na szpicy, on za moimi plecami. Kiedy dzisiaj się spotykamy, Roberto zawsze mi powtarza, że wszystkie mojego gole w Sampdorii padły po jego doskonałych asystach. Tłumaczę mu wtedy, że to ja swoim kunsztem strzeleckim ratowałem jego niechluje podania na uwolnienie.
Gianluca Vialli i Roberto Mancini
W sumie Mancini rozegrał dla Sampdorii 566 meczów, zdobył 168 bramek.
– Tylko raz się naprawdę pokłóciliśmy – przyznaje Vialli. – Zła atmosfera utrzymywała się jednak tylko przez kilka dni. To był nerwowy czas w Sampdorii. Ludzie dziś myślą, że drużyna przeżywała wyłącznie piękne chwile na drodze do sukcesów, ale prawda jest taka, że musieliśmy przeboleć kilka porażek. One umacniały nasze więzi. Kiedy podpisałem kontrakt z Juventusem, Roberto czekał na mnie w restauracji wraz z innymi bliskimi mi kolegami. Wszyscy płakaliśmy. Zdaliśmy sobie sprawę, że ta piękna, wspólna przygoda, która wykraczała daleko poza kwestie sportowe, dobiega właśnie końca. Bardzo ciepło wspominam też świętowanie scudetto na stadionie Carlini w Genui. Mancini wskoczył na scenę w towarzystwie moim i paru innych zawodników, byliśmy przebrani za członków zespołu Europe. Mieliśmy makijaż i tak dalej. Zaczęliśmy udawać, że gramy “The Final Countdown”. Nikt nie połapał się, że to żart, dopóki biednemu Attilio Lombardo nie spadła peruka.
Roberto Mancini, czyli kadrowicz niespełniony
Mancini przez ładnych kilkanaście lat był topową dziesiątką w Serie A. Czyli w lidze, która w latach osiemdziesiątych i zwłaszcza dziewięćdziesiątych uchodziła za zdecydowanie najmocniejszą na Starym Kontynencie. Może zatem odrobinę dziwić, że dla reprezentacji narodowej legendarny zawodnik Sampdorii nigdy tak naprawdę nie stał się postacią fundamentalną. Rozegrał w Squadra Azzurra przeszło trzydzieści spotkań, lecz zazwyczaj był drugi lub trzeci w kolejce do pierwszego składu. Wyjątkiem są mistrzostwa Europy 1988. Italia doszła do półfinału turnieju, gdzie poległa w starciu ze Związkiem Radzieckim. Mancini zagrał we wszystkich czterech meczach, zdobył nawet gola w otwierającym spotkaniu przeciwko reprezentacji Niemiec. Ale już w decydującej konfrontacji z ZSRR zjechał do bazy w przerwie.
Włochy 0:2 ZSRR (mistrzostwa Europy 1988)
Turniejem życia dla 26-letniego wówczas Manciniego miały być mistrzostwa świata w 1990 roku, organizowane właśnie we Włoszech. Dziennikarze w Italii byli zresztą święcie przekonani, że selekcjoner drużyny narodowej, Azeglio Vicini, postawi w ataku na sprawdzony duet z Sampdorii. Tym bardziej że Vicini dobrze znał Manciniego i Viallego jeszcze z drużyn młodzieżowych. Ale szkoleniowiec miał zupełnie inny pomysł na sformowanie ofensywy. Vialli, owszem, zaczął turniej jako podstawowy zawodnik, lecz towarzyszył mu na szpicy Andrea Carnevale. W trakcie mistrzostw Vicini wykombinował natomiast jeszcze coś innego. Carnevale usiadł na ławce, a w jego miejsce do składu wskoczył fenomenalnie dysponowany Salvatore Schillaci. Niebawem do grona rezerwowych dołączył też Vialli. Jego pozycję w wyjściowej jedenastce Squadra Azzurra zaczął Roberto Baggio.
Zastanawiacie się może: gdzie w tych wszystkich przetasowaniach Mancini? Ano – nigdzie.
W kadrze na mundial się znalazł, lecz nie rozegrał na turnieju nawet minuty. Włosi dotarli do półfinału, gdzie polegli w konfrontacji z Argentyną. Znienawidzony Diego Maradona zatriumfował. – Uważam, że zmarnowaliśmy wtedy wielką szansę – twierdził cytowany już Vierchowod. – Wielu zawodników będących w świetnej formie nie wychodziło w pierwszym składzie. Dlatego mecz skończył się tak fatalnym dla nas wynikiem. Trener nie dokonywał zmian, które dla każdego wydawały się oczywiste. Dlaczego nie zagrał Carlo Ancelotti, który wzmocniłby drugą linię? Dlaczego nie zagrałem ja, żeby wyłączyć Maradonę? Z jakiego powodu pomijany był Mancini?
Sam Mancini nie ma wątpliwości. Jego zdaniem Vicini faworyzował zawodników, którzy wywodzili się z bardziej znaczących klubów niż Sampa i mieli plecy w federacji. – Problem piłkarzy Sampdorii podczas tego mundialu był taki, że… byliśmy piłkarzami Sampdorii. W kadrze pierwszeństwo mieli przedstawiciele bardziej wpływowych politycznie zespołów.
ROBERT LEWANDOWSKI STRZELI GOLA WŁOCHOM W NIEDZIELNYM MECZU W LIDZE NARODÓW? KURS W TOTOLOTKU TO 2,40
To był ostatni wielki turniej międzynarodowy w karierze Manciniego. Eksplozja talentu Roberto Baggio sprawiła, że dla piłkarza o podobnej charakterystyce brakowało już w reprezentacji miejsca. Tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę, że błyskotliwych cofniętych napastników w Italii naprawdę w tamtym czasie nie brakowało. Był jeszcze Gianfranco Zola, był bramkostrzelny Giuseppe Signori. Potem pojawili się kolejni, choćby Alessandro Del Piero i Francesco Totti. Mancini pewnie na mundial do Stanów Zjednoczonych jeszcze by pojechał, ale nie potrafił się dłużej godzić z drugoplanową rolą. Pokłócił się z Arrigo Sacchim i charyzmatyczny szkoleniowiec po prostu go odpalił. Mancini nigdy sobie nie wybaczył tamtego błędu. – Sprzeciwienie się takiemu człowiekowi jak Sacchi było fatalną pomyłką – oceniał po latach. – Gdybym dzisiaj mógł podejść do młodego Manciniego i udzielić mu jednej rady, poleciłbym mu dawać z siebie wszystko na treningach i nie narzekać. Za wiele czasu w swojej karierze zmarnowałem. Zbyt długo myślałem, że skoro Bóg obdarzył mnie wspaniałą techniką, to wszystko mi się należy i nie muszę ciężko pracować.
Już debiut Manciniego w narodowych barwach zakończył się awanturą. W 1984 roku dwudziestolatek pojechał z seniorską kadrą na towarzyskie tournee po Ameryce Północnej. Kiedy weterani, mistrzowie świata sprzed dwóch lat, zaproponowali mu wspólny wypad na imprezę w Nowym Jorku, nie mógł odmówić. Do hotelu doczłapał się z powrotem dopiero o piątej nad ranem. Zamknął imprezę w towarzystwie Marco Tardellego. Selekcjoner kadry czekał na nich w holu.
– Nigdy w życiu nie dostałem takiej bury od trenera – przyznał Mancini. – Powiedział, że nie powoła mnie już nigdy więcej, choćbym strzelił czterdzieści goli w lidze. Nazwał mnie niewdzięcznym, nieodpowiedzialnym dupkiem.
Roberto Mancini
Skłonność do imprez i bijatyk często komplikowała Manciniemu życie. Juan Sebastian Veron opowiadał, że podczas jednego z meczów Sampdorii zaklął szpetnie w kierunku Włocha, gdy ten uparł się, że chce wykonywać rzut rożny, po czym fatalnie dośrodkował. Argentyńczyk już po paru chwilach nie pamiętał o incydencie, ale Mancini okazał się znacznie bardziej pamiętliwy. Jako pierwszy zszedł z boiska do szatni. Gdy Veron pojawił się w pomieszczeniu, kolega z drużyny już na niego czekał.
Rozebrany do pasa i w pozycji bojowej.
W Sampie takie historie zawsze uchodziły Manciniemu na sucho. Prezydent klubu, Paolo Mantovani, traktował go jak przybranego syna. Rozpieszczał. Wysłuchiwał nawet jego sugestii odnośnie transferów. Krążyło w Genui powiedzenie, że sam Jezus Chrystus musiałby zaczekać cierpliwie przed gabinetem na rozmowę z Mantovanim, jeśli ten byłby akurat zajęty dyskusją z Mancinim. Ale kadra to co innego. Tam nikt się z Mancinim nie cackał. – Przed mundialem w USA Sacchi powiedział mi wprost: “Jesteś zmiennikiem Baggio”. Z trudem to przełknąłem. Potem trener pozwolił mi rozegrać tylko pierwszą połowę w meczu sparingowym. Poczułem się zdradzony, bo Baggio nie było wtedy w kadrze. W nocy zapukałem do pokoju Arrigo i powiedziałem: “Nie dotrzymał pan umowy. Proszę do mnie więcej nie dzwonić, rezygnuję z występów w reprezentacji”. To była ogromna głupota.
– Nie przeprosiłem Enzo Bearzota za wyskok w Nowym Jorku, więc on przestał mnie powoływać i nie zabrał mnie na mundial w 1986 roku. Później nie przeprosiłem Sacchiego, więc znowu nie pojechałem na mistrzostwa. A na pewno dostałbym swoje szanse, jeśli wziąć pod uwagę upał i kontuzje. Vicini nie widział mnie w składzie. Efekt jest taki, że nie zagrałem ani minuty na mistrzostwach świata – podsumował Mancini. – To absurd, ale, nawet jeśli nie całkowicie, sam jestem temu winny.
Roberto Mancini i budowanie kultury zwyciężania
Trenerską przygodę Mancini zaczął tuż po zakończeniu piłkarskiej, za specjalną zgodą włoskiej federacji, bo nie miał jeszcze wszystkich wymaganych certyfikatów. Nie było to zaskoczeniem. Włoch już w Lazio, gdzie kończył karierę zawodnika i zdobył drugie mistrzostwo kraju, uchodził tak naprawdę za grającego asystenta trenera. Sven-Goran Eriksson, wielki miłośnik talentu Manciniego, przepędził nawet z klubu jego żywą legendę, Giuseppe Signoriego, byle tylko znalazło się miejsce dla jego ulubieńca. Mancini często przeprowadzał przedmeczowe rozmowy motywacyjne z drużyną, w przerwie podrywał zespół do walki. Rządził szatnią.
Na start szkoleniowej kariery objął Fiorentinę, a zatem uznaną firmę w Italii. Trafił jednak kiepsko. Klub z Florencji w tamtym czasie był już potężnie zadłużony i raz za razem pozbywał się czołowych zawodników. Sezon 2000/01 udało się wprawdzie zakończyć triumfem w Pucharze Włoch, ale to był łabędzi śpiew Violi. Wkrótce klub zbankrutował i kolejne rozgrywki zakończył degradacją nie do Serie B, lecz do Serie C2. Mancini zrezygnował z pracy już w styczniu. Działacze próbowali go odwieść od tej decyzji, ale kiedy szkoleniowiec został napadnięty przez kibiców Fiorentiny, którzy dobitnie poinformowali go, co myślą o jego pracy w klubie, nie było innego wyboru, jak tylko pozwolić Manciniemu na ewakuację z Florencji. – Nic poważnego mi się nie stało, ale wiedziałem, że będzie tylko gorzej. Nie mogłem pozwolić, by ci bandyci skrzywdzili moją rodzinę – powiedział Mancini.
Potem Włoch wylądował w klubie, który doskonale znał ze swoich zawodniczych czasów. Rzymskim Lazio. Jak na ironię, I Biancocelesti na początku XXI wieku przechodzili jednak dokładnie takie same perturbacje jak Fiorentina. Szalone transfery wpędziły klub w zadłużenie, co zaowocowało koniecznością gwałtownej wyprzedaży najlepszych zawodników. Mancini zdobył kolejny Puchar Włoch, zdołał też utrzymać Lazio w ligowej czołówce, ale nic ponadto. No, można mu jeszcze do sukcesów doliczyć awans do półfinału Pucharu UEFA w sezonie 2002/03.
Doskonale to na pewno pamiętają kibice Wisły Kraków.
Kamil Kosowski i Roberto Mancini
Tak czy owak, co charakterystyczne – Mancini nawet w klubach pogrążonych w organizacyjnym chaosie potrafił zdobywać trofea. Może nie te najcenniejsze, bo Coppa Italia to nieporównywalnie mniejszy sukces niż scudetto, ale jednak. Mimo finansowych cięć, mimo wielomiesięcznych zaległości w wypłatach podopieczni Manciniego święcili triumfy. Dlatego w 2004 roku po szkoleniowca sięgnęła ekipa wyjątkowo spragniona sukcesów – Inter Mediolan. No i Mancini również i tam zbudował drużynę na miarę mistrzostwa. W 2007 roku Nerazzurri zdobyli aż 97 punktów w Serie A i odzyskali tytuł po prawie dwóch dekadach niepowodzeń. Rok później powtórzyli ten sukces, choć już w nieco mniej imponującym stylu. A dzisiaj przypisuje się również Interowi mistrzostwo za sezon 2005/06, ponieważ Juventus stracił ten tytuł w związku z aferą Calciopoli.
Oczywiście można mówić, że nie byłoby tych zwycięstw, gdyby Juve nie zostało zdegradowane. Że tamten Inter to de facto największy beneficjent Calciopoli. I pewnie coś w tym jest, ale trzeba oddać Manciniemu, że idealnie wstrzelił się w próżnię po “Starej Damie”. Zdobył też z Interem dwa Puchary Włoch. Dzięki niemu zakiełkowała w tym klubie kultura zwyciężania, która rozkwitła w pełni w 2010 roku, gdy Jose Mourinho poprowadził Nerazzurrich do zwycięstwa w Lidze Mistrzów.
“Ja po prostu lubię wygrywać”
Roberto Mancini
– To jest myśl przewodnia, którą staram się zaszczepić w moich zawodnikach – mówi Mancini. – Lubię zwycięstwa i lubię widowisko. Wzbudzanie emocji wśród kibiców. Uwielbiam atakować, zachwycać, zaskakiwać. Kontrolować piłkę i – dzięki temu – również cały mecz. Taki byłem jako piłkarz, taki jestem jako trener. Nie jest jednak łatwo wprowadzić swoją filozofię w Interze, gdzie żaden trener nie potrafi wytrzymać zbyt długo. Cieszę się, że jestem wyjątkiem w tym względzie.
Enrico Chiesa opowiadał natomiast o swoim byłym trenerze: – Po niektórych meczach potrafił wpaść do szatni i naprawdę ostro nas zrugać. Stoły i krzesła fruwały. Ale każdy manager, nawet spokojny, od czasu do czasu wybucha. Podobnie zachowuje się na przykład Carlo Ancelotti. To bardzo cichy facet, lecz potrafi się zamienić w hienę. Mancini jako piłkarz i jako trener był zawsze liderem i nawet jeśli brał kogoś na celownik, to robił to dla dobra drużyny. On naprawdę pragnie zwycięstwa w każdym meczu. Jeśli pragniesz go tak samo mocno jak on, pociągnie cię za sobą bardzo daleko.
Porównanie do Ancelottiego wydaje się nad wyraz trafne. Carletto od lat uchodzi za specjalistę o zarządzania szatnią, w której roi się od wielkich osobowości. Mancini również udowodnił, że potrafi sobie z tym radzić, gdy objął Manchester City. W 2012 roku poprowadził “Obywateli” do pierwszego od przeszło czterdziestu lat mistrzostwa Anglii. Nie sposób nie przypomnieć okoliczności.
Manchester City 3:2 Queens Park Rangers (Premier League 2011/12)
Czy ekipa Manciniego może się równać z tą, którą zbudował na Etihad Stadium Pep Guardiola? Oczywiście, że nie. Co nie zmienia faktu, że to Włoch dokonał historycznego przełomu. To on rozpoczął lawinę mistrzowskich tytułów. Opierając swój zespół na postaciach nieoczywistych. Arcyważne gole strzelał dla The Citizens nieokiełznany Mario Balotelli. Z opaską kapitańską zdarzało się grać Carlosowi Tevezowi. Mancini sam był zawodnikiem o trudnym charakterze, więc jako szkoleniowiec potrafił się z krnąbrnymi graczami dogadywać.
Przynajmniej przez jakiś czas.
Roberto Mancini i pucharowe niepowodzenia
Czy można jednak powiedzieć, by pobyt Manciniego w Mediolanie i Manchesterze był pasmem samych sukcesów? No nie. Szkoleniowiec w obu klubach ponosił bowiem seryjne klęski na europejskiej arenie. Z Interem nie potrafił się przebić poza ćwierćfinał Champions League, dwukrotnie odpadał już w 1/8 finału. Po przeprowadzce do Anglii było jeszcze gorzej. Jego Manchester City zbierał po głowie już w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Marnie radził sobie również w Lidze Europy. Wspomniany już półfinał Pucharu UEFA z 2003 roku, osiągnięty z Lazio, to w gruncie rzeczy największe dokonanie Manciniego na kontynentalnej arenie.
Javier Zanetti uważa, że brak dokonań w pucharach może wynikać z faktu, iż Mancini nigdy nie przywiązywał wagi do rozpracowywania przeciwnika. – To go różni od Jose Mourinho. Obaj mają bardzo mocne charaktery, ale na futbol patrzą zupełnie inaczej. Dla Mou kontrola gry i defensywa to kwestie fundamentalne. Jego taktyka jest w całości dostosowana do konkretnego przeciwnika. Mancini w ten sposób nie rozpatruje taktycznych zagadnień. On chce narzucać swoje warunki.
KAMIL GROSICKI PÓJDZIE ZA CIOSEM I PO ROZSTRZELANIU FINLANDII, STRZELI TEŻ WŁOCHOM? KURS W TOTOLOTKU TO 5,00
Wydaje się, że praca w futbolu reprezentacyjnym idealnie zatem Manciniemu pasuje. Naturalna charyzma, oko do piłkarzy, umiejętność zarządzania szatnią, smykałka do pracy z trudnymi charakterami – to jego niewątpliwe atuty. A kwestie taktyczne? Cóż, jak dotąd niedostatki Manciniego w tym elemencie trenerskiego rzemiosła nie miały wielkiego znaczenia dla rezultatów osiąganych przez reprezentację Italii. Czy tak samo będzie na przełożonych mistrzostwach Europy? Przekonamy się za kilka miesięcy.
fot. NewsPix.pl / FotoPyk