25 maja 2020 roku 44-letni policjant Derek Chauvin przez blisko dziewięć minut trzymał kolano na szyi skutego kajdankami 46-letniego George’a Floyda. Floyd miał posługiwać się 20-dolarowym fałszywym banknotem, a następnie odmawiać wejścia do radiowozu. Policjanci próbowali zaciągnąć go do środka siłą, a gdy to się nie udało, Chauvin przycisnął go do ziemi. Na tyle mocno, że według materiałów wideo z tej interwencji, już po sześciu minutach George przestał oddychać. Prokuratura postawiła jedyny możliwy w tej sytuacji zarzut – zabójstwo.
Zabójstwo, którego biały policjant dokonał na czarnoskórym obywatelu. Którego biały policjant dokonał pomimo rozpaczliwych krzyków Floyda: “nie mogę oddychać”. Które w ledwie pięć dni stało się iskrą do podpalenia dziesiątek amerykańskich miast.
To sprawa tak wielowątkowa i tak złożona, że właściwie nie da się jej zamknąć jedną koszulką czy hasłem. Choć już dziś wiemy, że niektórzy sportowcy podejmą tego typu próby. Wczoraj widzieliśmy to najdobitniej, gdy po zdobyciu bramek w Bundeslidze aż trzykrotnie piłkarze odnosili się do wydarzeń za wielką wodą. Zaczął Marcus Thuram, który po zdobyciu bramki na 2:1 w meczu Borussii Moenchengladbach z Unionem Berlin uklęknął w bardzo charakterystyczny sposób. Nawiązujący oczywiście do słynnego gestu ostatni raz nagłośnionego przez Colina Kaepernicka. Jadon Sancho i Achraf Hakimi po bramkach zdobytych dla Borussii Dortmund w starciu z Paderborn pokazali t-shirty z hasłem: “sprawiedliwość dla George’a Floyda”. Identyczne słowa zapisał sobie też na swojej opasce Weston McKennie z Schalke 04 Gelsenkirchen.
Dlaczego świat sportu tak błyskawicznie zareagował?
I tu właśnie pojawiają się złożoności. Kolejna już śmierć czarnoskórego obywatela z rąk białego policjanta to bowiem dla setek tysięcy Amerykanów wynik wciąż żywego rasizmu. Ten od środka trawi kraj uchodzący za ostoję wolności. Trudno zresztą specjalnie oponować, jeśli w tej trwającej od lat historii faktycznie w rolę umundurowanych bandytów wcielają się przede wszystkim biali, zaś ich ofiarami stają się czarnoskórzy. To szeroka kronika, której epilogi są często zapisywane nawet i parę lat po samym zdarzeniu. Tak było choćby po śmierci Michaela Browna w Ferguson. Wówczas pomiędzy strzałami z pistoletu służbowego Darrena Wilsona a uznaniem go za niewinnego minęło kilkanaście miesięcy, podczas których przez miasteczko co i rusz przetaczały się zamieszki. Ale już przy śmierci Laquana McDonalda, wyrok zapadł dość szybko – problem w tym, że policjant, który 16 razy strzelił w jego kierunku, otrzymał wyrok niespełna siedmiu lat pozbawienia wolności.
POLICYJNA BRUTALNOŚĆ
Już sam fakt, że możemy dowolnie żonglować sprawami, to makabryczny dowód na skalę problemu. Bez trudu znajdziemy w sieci wszystkie możliwe rodzaje spraw – zabójstwa, które zakończyły się wieloletnim więzieniem dla policjantów, zabójstwa, które ostatecznie uznano za działanie w obronie własnej, zabójstwa, które pozostały praktycznie bezkarne. To nie może jednak dziwić w świetle statystyk przywoływanych przez Washington Post oraz The Guardian. Obie gazety prowadziły latami statystykę osób, które zginęły z rąk policjantów. Wyniki są zatrważające – według Washington Post, tylko w latach 2015-2017 policjanci zakończyli życie blisko trzech tysięcy ludzi.
Do mediów przedostają się te najbardziej bulwersujące sprawy. Zabity 12-latek z zabawkowym pistoletem, oczywiście policjanci nie ponoszą kary, bo replika broni jest bardzo wiernie odwzorowana. Weteran z Afganistanu zmagający się z zespołem stresu pourazowego – policjant, który go zastrzelił dostał 12 lat. Ale i czarnoskóry policjant Mohamed Noor, który usłyszał wyrok 12,5 roku więzienia za śmiertelne strzały w kierunku białej Justine Damond.
Ale narracja jest jasna. Zabijają, albo “nieumyślnie powodują śmierć”, zazwyczaj w wyniku stereotypowych, rasistowskich uprzedzeń. Czarnoskóry z podrobionym banknotem? Gangster, którego trzeba zastrzelić, zanim sam wyjmie broń. Czarnoskóry to pewnie naćpany. Czarnoskóry to pewnie uzbrojony. Oczywista jest nadreprezentacja białych w formacjach policyjnych, oczywista jest nadreprezentacja czarnoskórych wśród ofiar. Po zdarzeniach z Ferguson powstał ruch społeczny Black Lives Matters, który zwracał uwagę na tę niszczycielską moc uprzedzeń rasowych, która w prostej linii doprowadziła do śmierci niejednego obywatela USA. Co istotne – działo się to jeszcze za rządów Baracka Obamy, który próbował reformować policję choćby systemem nagrywania interwencji. Monitoring miał jednocześnie powstrzymywać policyjnych zwyrodnialców przed nadużywaniem siły oraz dawać klarowne dowody w ewentualnych sprawach dotyczących brutalności, albo wręcz zabójstw ze strony stróżów prawa.
To jednak jest tylko jeden aspekt i dziś na ulicach Nowego Jorku czy Minneapolis nikt nie ma wątpliwości, że sprawa dawno przestała dotyczyć jedynie bandytyzmu białych przedstawicieli policji.
EKONOMICZNA NIERÓWNOŚĆ
By w pełni zrozumieć to, co dzieje się na amerykańskich ulicach, trzeba spojrzeć nieco szerzej. W teorii rasizmu nie ma już wcale, każdy jest równy wobec prawa, co więcej, mniejszości narodowe mają nawet pewne przywileje, które mają rekompensować im lata zamykania w slumsach. Blokowiskach, z których wyjście było wielokrotnie trudniejsze niż dorastanie ich białych znajomych z lepszych stron miasta. Anna Sikora z partii Razem przywołuje na Twitterze konkretne statystyki:
- 1/3 czarnoskórych dzieci w USA żyje w ubóstwie
- Śmiertelność czarnych kobiet przy porodach jest trzy razy wyższa niż białych
- Czarne rodziny mają zaledwie 1/10 majątku białych rodzin
- 40 mln Amerykanów jest bezrobotnych
Ta ostatnia kwestia jeszcze szczególnie paląca – George Floyd przez ostatnie lata był ochroniarzem. Sfałszowanego banknotu, który stał się przyczyną brutalnej interwencji policji, użył po tym, gdy wylądował na bruku w wyniku koronawirusowego kryzysu. Ale i bez koronawirusa było widać różnice, których nie potrafili zniwelować kolejni prezydenci. Oczywiście, można tutaj wykazywać, że czarnoskóre społeczności po prostu nie wykorzystują okazji, które stwarza im USA. Ale byłoby to tak fatalne uproszczenie, jak wszystkie, które przez lata doprowadziły do obecnej sytuacji.
Fot.Newspix
Ekonomia jest tu bezlitosna, bogaci będą się bogacić, biedni biednieć. Dlatego przejazd przez przedmieścia Los Angeles czy Nowego Jorku, spacer ulicami niesławnego Compton, dzielnicy gangów i raperów, to droga przez morze biedy. Gdzieniegdzie szarpane luksusowymi okrętami mafii, patrolującej teren w swoich Chevroletach. Wojciech Mucha z Gazety Polskiej napisał jakiś czas temu przejmujący reportaż z tego miejsca.
Do dziś ulicami trzęsą tu Crips i Bloods – dwa gangi, których przedstawicieli wyróżniają z tłumu odpowiednio niebieskie i czerwone elementy odzieży. Skaczące na skrzyżowaniach samochody low rider, strzelaniny, chusty gangsterów i tłuste bity – to „south central LA” w popkulturze. Poza tym to niezwykle rozległe, ciągnące się kilometrami przedmieścia, pełne podobnych do siebie przecznic z parterowymi domami. Zamieszkane raczej przez czarnoskórą ludność, szalenie niebezpieczne, choć na pierwszy rzut oka niezmiernie nudne. To jednak złudzenie. Dla przykładu – w mniejszym dwukrotnie od Ursynowa Compton (miasto w zespole miejskim LA) ryzyko stania się ofiarą przemocy wynosi 1 do 99. W ciągu ostatnich 12 miesięcy zginęło tu 31 osób. Ostatnia, 18-letni Alexiz Orona, przed dwoma tygodniami została zastrzelona na skrzyżowaniu.
Arena zamieszek sprzed 25 lat dziś prezentuje się przygnębiająco. Co rzuca się w oczy na pierwszy rzut, to mnóstwo bezdomnych i narkomanów. Widać doskonale, że nie ma pomysłu, jak rozwiązać ten problem. Do dziś straszą opustoszałe budynki, jak obrabowany ćwierć wieku temu bank.
LATA ZANIEDBAŃ
To właśnie w Compton miały bowiem miejsce najbardziej pamiętne protesty przeciw brutalności policji. W 1991 roku bandyci w mundurach katowali Rodneya Kinga, a nagranie tej “interwencji” wyciekło do mediów. Wściekłość Compton wywołał jednak dopiero dalszy ciąg – początkowe uniewinnienie całej czwórki policjantów. Wybuchły potężne zamieszki, w których zginęło ponad 60 osób, masowo rabowane były sklepy i centra handlowe, demolowane były kolejne radiowozy, a straty wyceniono na… miliard dolarów. Zamieszki, jakkolwiek piorunująco i jednocześnie upiornie to zabrzmi, przyniosły efekt. Dwóch policjantów usłyszało wyroki. Już wówczas jednak oceniano, że to nie tylko spontaniczny bunt przeciw zachowaniu policji, ale po prostu powstanie ludzi bez perspektyw i nadziei na lepsze jutro przeciw tym, którzy zasiedlają oddalone o kilkanaście kilometrów wille i wieżowce.
Smutna recenzja polityki USA w latach 1992-2020? Dziś znów wśród przyczyn zamieszek jednym tchem obok śmierci Floyda wymienia się biedę, rasizm oraz skrajne nierówności społeczne, widoczne jeszcze mocniej w czasie pandemii.
Wspomniany reportaż Muchy miał wyjątkową smutną puentę.
Wydarzenia sprzed 25 lat miały oprócz bezpośredniego powodu – sprawy Rodneya Kinga – także pośrednie przyczyny. Bieda, przestępczość i beznadzieja czarnoskórych mieszkańców, brutalność policji. – Uważam, że to była porażka instytucji – powiedział w ubiegłym tygodniu dzisiejszy szef LAPD Charlie Beck. Policja przekonuje, że wyciągnęła wnioski z tamtych wydarzeń. Oby nie przyszło się o tym przekonać, bo ich przyczyny chyba są tu nadal.
Tak polski dziennikarz oceniał sytuację ledwie dwa lata temu, dostrzegając od razu, że to beczka prochu.
CHAOS
Dzisiaj beczka prochu może jeszcze nie eksplodowała. Ale wylądowała w samym środku szalejącego pożaru, podsycanego oczywiście cynicznie przez polityków z obu stron. Co do zasady wszyscy są zgodni – śmierć George’a Floyda to hańba dla amerykańskiej policji. Dowód na to, jak bezradny bywa czarnoskóry obywatel w swoim państwie. A także, jak głęboki i chroniczny jest problem z profesjonalizmem tamtejszej policji. Ale przecież od śmierci Floyda dzieli nas pięć dni, podczas których sieć zalały filmy.
Na jednym z nich grupa czarnoskórych wyrostków katuje białego właściciela sklepu, który próbował bronić swojego dobytku przed splądrowaniem. Drugie – policjanci wjeżdżają w tłum protestujących. Na trzecim uśmiechnięta hałastra wbiega do sklepów Nike i Louis Vuitton, wynosząc z nich garściami ciuchy i sprzęt, jakby ogłoszono jakiś wyjątkowy Black Friday. Czwarte – grupa policjantów znęca się nad jednym z przechodniów. Na piątym grupa protestujących kłóci się i szarpie o skradzione łupy.
Można tak wymieniać dalej, czym przerzucają się politycy. “Patrz, co wyczynia twoja policja” – krzyczą ci, którzy obserwują kolejne brutalne interwencje. “Patrz, co wyczyniają twoi protestujący” – odpowiadają ci, którzy retweetują filmy z rabowania kolejnych sklepów. Istota problemu nie tyle umyka, co jest wręcz zacierana w kolejnej politycznej bitwie. Twitter oznacza nawet wpisy Donalda Trumpa jako gloryfikujące przemoc, co w pełni oddaje, jak napięta stała się sytuacja w USA. Ten z kolei zapowiedział, że uzna Antifę za organizacje terrorystyczną.
Jeśli ktoś narzeka na to, jak głęboko podzielona Polska – Stany Zjednoczone to wszystkie nasze problemy pomnożone przez kilkaset.
SPRAWIEDLIWOŚĆ DLA GEORGE’A FLOYDA
Dlatego zresztą taki wydźwięk mają nawet najdrobniejsze gesty. W kontekście Marcusa Thurama przywołaliśmy klęczący protest Colina Kaepernicka. Ten czarnoskóry futbolista zdecydował się na klęczenie podczas amerykańskiego hymnu, w geście protestu wobec rasizmu oraz policyjnej bezkarności. Wówczas jego w gruncie rzeczy dość pokojowy “występek” wywołał ogólnonarodową debatę, która zaowocowała m.in. groźbą ze strony prezydenta Trumpa. Albo władze NFL zrobią coś z rozpolitykowaniem futbolistów, albo skończą się liczne ulgi podatkowe dla tej branży sportu. Wystarczyło klęczenie podczas hymnu. Co stanie się teraz, gdy w ogniu stoi Waszyngton? To żadna hiperbola, ale słowa dziennikarki połączone z tym zdjęciem na jej koncie twitterowym.
Fot. Samantha Jo-Roth
Chyba nikt nie ma pomysłu, jak wyjść z tej sytuacji. W końcu protesty przeciw policyjnej brutalności, ale i przeciw nierównościom. Te, po kilkudziesięciu latach od zniesienia wszelkiej segregacji rasowej, wciąż są bardzo mocne. Miały miejsce nawet za rządów czarnoskórego Baracka Obamy. W teorii takie dni jak śmierć George’a Floyda powinny przynieść refleksję. W końcu sam Trump nazwał film z interwencji policyjnej szokującym, a wspomniany we wstępie Derek Chauvin zapewne nie uniknie kary, o co zresztą nikt w USA nie apeluje. Ale zamiast szukać wspólnej przestrzeni, by razem walczyć przeciw patologiom amerykańskiego systemu, obie strony dążą do zwarcia. Z każdym obrabowanym sklepem protestującym będzie ciężej udowodnić, że chodzi wyłącznie o pamięć George’a Floyda. Z każdym skatowanym obywatelem, policjantom będzie trudniej o odzyskanie zaufania i udowodnienie, że tacy ludzie jak Chauvin to tylko przykry margines.
Europejscy piłkarze – na razie czterej z Bundesligi, ale zapewne wkrótce dołączą do nich kolejni – w teorii wykonali najprostsze gesty. Justice for George Floyd, sprawiedliwość dla zamordowanego Amerykanina. Osoby po obu stronach na pierwszej linii frontu, uczestniczące w zamieszkach od Los Angeles po Nowy Jork, mogą pewnie żądać: ale odetnijcie się od bydlaków rabujących sklepy, ale wspomnijcie o nierównościach. Natomiast patrząc z dystansu na płonącą Amerykę – to właśnie na tym haśle powinniśmy się chyba dziś skupić.
By już żaden obezwładniony i skuty kajdankami człowiek nie zginął z rąk ludzi powołanych, bo chronić prawo.
Fot.Newspix