Reklama

Le God w krainie „Świętych”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

20 marca 2020, 09:30 • 24 min czytania 4 komentarze

Brakowało mu wytrzymałości. W końcówkach meczów zwykle człapał już po murawie, oddychając rękawami. Tylko cóż z tego, skoro w każdej chwili potrafił zaskoczyć bramkarza zdumiewającym uderzeniem po widłach z trzydziestu metrów? Bez rozbiegu, jak gdyby od niechcenia.

Le God w krainie „Świętych”

Brakowało mu również siły fizycznej w bezpośrednich starciach z obrońcami, lecz był na tyle sprytny, że wyłuskanie mu spod nóg futbolówki i tak graniczyło z cudem. Wiedział, jak się należy zastawić. Piłka była mu bezwzględnie posłuszna.

Przede wszystkim brakowało mu natomiast szybkości. Potrafił jednak ten deficyt – naprawdę poważny, nie ukrywajmy – zrekompensować doskonałą techniką i zmyślnym, zamaszystym dryblingiem. Przeciwników omijał dostojnie, czasem wręcz spacerowym krokiem. No ale zostawali w tyle, a przecież o to w tym wszystkim chodzi, prawda?

Matt Le Tissier jako piłkarz miał wiele bardzo oczywistych wad, które w dzisiejszej Premier League byłyby najprawdopodobniej z gruntu dyskwalifikujące dla ofensywnego pomocnika. Na szczęście Anglik załapał się na czasy, gdy dla nieco leniwych i ociężałych, ale piekielnie błyskotliwych rozgrywających wciąż istniało jeszcze miejsce w świecie futbolu. Dlaczego jednak piłkarz obdarzony tak fenomenalnymi umiejętnościami nigdy nie zrobił kariery poza przeciętniutkim zespołem Southampton, przez całe lata – z uporem godnym lepszej sprawy – odrzucając możliwość zmiany barw klubowych? Wbrew pozorom nie zadecydował o tym niedobór dynamiki, ani siły, ani wytrzymałości.

Kluczowa nie była także miłość do „Świętych” i więź z kibicami z nieistniejącego już stadionu The Dell.

Reklama

Poszło o coś znacznie ważniejszego – brak żądzy zwyciężania.

Mocno napompowane ego i nieokiełznane pragnienie bycia numerem jeden charakteryzuje na ogół największych czempionów w historii sportu. Można tutaj długo cytować legendy różnych dyscyplin, dla których marzenie o triumfie stawało się wręcz obsesją. Doskonale ujął to swego czasu Steve Nash, jeden z najwybitniejszych rozgrywających w historii NBA, któremu nigdy nie udało się wywalczyć upragnionego mistrzowskiego pierścienia, co czyni jego dorobek wybrakowanym. – W życiu nic nie jest czarno-białe. Wyjątek stanowi tylko kwestia zwycięstwa i porażki. Być może dlatego wszyscy przywiązujemy do niej tak wielką wagę – powiedział Kanadyjczyk. I utrafił w sedno.

W podobnym tonie wypowiedział się również Kobe Bryant, pięciokrotny mistrz NBA. – Zwycięstwo ma w sporcie pierwszeństwo przed wszystkim innym. Zwyciężasz lub przegrywasz. Nie ma odcieni szarości. Nie istnieje tu słowo „prawie”.

Matt Le Tissier nie nosił w sobie tego rodzaju mentalności.

Oczywiście – jak chyba każdy człowiek – nie znosił przegrywać, ale potrafił w gruncie rzeczy dość gładko przejść nad każdą klęską do porządku dziennego. Przełknięcie tej gorzkiej pigułki nie sprawiało mu problemów, nie podrażniało gardła. Czy można sobie wyobrazić podobne podejście u Cristiano Ronaldo albo, dajmy na to, Toma Brady’ego? – Prawdziwy sportowiec zawsze gra tylko po to, by zwyciężyć – stwierdził słynny quarterback. – Ja sam nigdy nie godzę się z porażkami. Ani jednej nie puściłem w niepamięć, wszystkie we mnie tkwią.

Co na to Le Tissier? On inaczej poukładał sobie hierarchię priorytetów. – Ludzie często mnie o to pytają. „Jak to jest, aż tak spodobało ci się bycie dużą rybą w mały stawie?”. Powiem szczerze: tak. Uwielbiałem to – wyznał Anglik. – Lubiłem to, że jestem najważniejszą postacią w zespole. Lubiłem czuć na sobie oczekiwania kibiców. Zawsze chciałem sprawiać im radość swoją grą. Wygrywanie było dla mnie ważne, lecz nie najważniejsze. To rzeczywiście odróżniało mnie od innych zawodników, bo dla większości z nich podstawową kwestią jest chęć zwycięstwa, zdobycia trofeum. Nie mówię, że dla mnie to bez znaczenia. Kiepsko znosiłem porażki, ale część mnie zawsze priorytetowo koncentrowała się na dawaniu ludziom rozrywki. 

Reklama

Matt Le Tissier.

Licząc czasy juniorskie, Le Tissier spędził w Southampton siedemnaście lat. W pierwszej drużynie „Świętych” rozegrał w sumie 540 meczów, w tym 443 spotkania ligowe. Największy sukces? Siódme miejsce w First Division w sezonie 1989/90.

Wtedy angielski zawodnik był zresztą najbliżej wielkiego transferu. Miał tylko 22 lata na karku, zdobył dwadzieścia ligowych bramek. Naprawdę dużo, biorąc pod uwagę, że nie występował na szpicy, tylko atakował z głębi pola, hasając za plecami wysuniętego napastnika. Trochę bez konkretnej pozycji i roli na boisku. Jego spektakularne wyczyny naturalnie zwróciły uwagę managerów najpotężniejszych brytyjskich klubów. Najbardziej konkretny okazał się Tottenham, prowadzony przez Terry’ego Venablesa, byłego szkoleniowca FC Barcelony i późniejszego selekcjonera reprezentacji Anglii. Spurs byli ulubionym angielskim klubem Le Tissiera, Anglik kibicował „Kogutom” od dziecka. Wydawało się więc, że przyklepanie transferu nie będzie zbyt skomplikowane.

– Dostałem telefon od mojego agenta, Jerome’a Andersona. Poinformował mnie o zainteresowaniu Spurs i zapytał, czy siądę do rozmów. Nie mógłbym odmówić. Nie drużynie, której od zawsze kibicowałem – opowiadał Le Tissier. – Negocjacje przebiegły gładko. „Święci” nic o tym nie wiedzieli, ale zgodziłem się na warunki kontraktu i podpisaliśmy umowę, która została schowana w sejfie w biurze prawnika, który asystował nam przy formalnościach.

Gdy Matt dogadywał się z „Kogutami”, sezon formalnie wciąż trwał. Dlatego strony uzgodniły, że kontrakt zostanie wyciągnięty z ukrycia już po starcie okienka transferowego, kiedy kluby dogadają się oficjalnie odnośnie kwoty odstępnego.

Jak na ironię – w 38. kolejne sezonu 1989/90 „Święci” zmierzyli się na wyjeździe z Tottenhamem. Cóż za klamra.

Ostatecznie do żadnego transferu jednak nie doszło. Co się takiego stało – kluby się nie dogadały, kontrakt się wysypał, Le Tissier nabawił się jakiejś straszliwej kontuzji? Skąd, nic z tych rzeczy. Anglik najzwyczajniej w świecie się… rozmyślił.

Jego ówczesna narzeczona nie chciała przeprowadzać się do Londynu, jemu również nie bardzo uśmiechało się życie w stolicy. Wszystkie ustalenia i parafowane dokumenty trzeba było spalić więc w kominku. Tiss stwierdził, że nigdzie się nie rusza  tyle. – Nie żałuję, że posłuchałem się wtedy Cathy. Nawet biorąc pod uwagę, że się później rozwiedliśmy – śmiał się. – Sam w głębi duszy również byłem przekonany co do tej decyzji. Nie chciałem odchodzić z Southampton. Zadzwoniłem do Jerome’a i powiedziałem mu, jak się sprawy mają. Pokazał wtedy klasę, ani przez moment nie próbując nakłonić mnie do zmiany zdania. Choć pewnie trudno mu było przeboleć, że przez moje kaprysy przechodzi mu koło nosa kupa kasy. Długo pracował nad tym transferem.

Terry Venables nie dawał za wygraną. Przez pośredników namawiał młodego gwiazdora „Świętych” na spotkanie twarzą w twarz, albo chociaż telefoniczną rozmowę. Le Tissier pozostał jednak nieugięty. Kilka lat później w podobny sposób spławił Glenna Hoddle’a, swojego pierwszego piłkarskiego idola, gdy ten próbował skaptować go do Chelsea. – Najpierw wystawiłem do wiatru Terry’ego, który został selekcjonerem reprezentacji narodowej. Potem olałem Glena, no i on również został selekcjonerem. Coś mi się wydaje, że te decyzje nie pomogły mi w międzynarodowej karierze.

Cóż, fakt. Jego licznik występów w barwach reprezentacji Anglii stanął na ośmiu meczach. Zaledwie ośmiu. Kiedy w 1996 roku „futbol wrócił do domu”, Venables nie znalazł dla Le Tissiera miejsca wśród powołanych na mistrzostwa Europy.

Z kolei Hoddle w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach skreślił błyskotliwego strzelca przed mundialem we Francji. W jednym z nieoficjalnych sparingów poprzedzających turniej Le Tissier zdobył efektownego hat-tricka. Opinia publiczna domagała się, by zabrać gwiazdora na mistrzostwa, ale Hoddle pozostał głuchy na te apele. Być może nie darował swojemu lekkomyślnemu podopiecznemu, że ten przed eliminacyjnym spotkaniem z Włochami wyjawił tajny plan taktyczny trenera swojemu bratu, dziennikarzowi. Brat-gaduła o wszystkim opowiedział na antenie radia, sensację podchwyciło wszędobylskie The Sun, a Hoddle dostał ataku dzikiej furii, bo jego taktyczna koncepcja była trenowana przez zespół w naprawdę ścisłej konspiracji.

Anglicy przegrali 0:1 na Wembley.

– Glenn głęboko wierzy w reinkarnację. Nie wiem, co mu takiego zrobiłem w poprzednim wcieleniu, ale mam nadzieję, że to było przynajmniej coś przyjemnego – powiedział z przekąsem Matt. – Myślę, że najgorzej na moją karierę w kadrze wpłynęła jednak reputacja boiskowego lenia i piłkarza trudnego do poprowadzenia. Tak długo nie wystąpiłem w żadnym meczu o punkty w angielskich barwach, będąc jednocześnie gwiazdą Premier League, że Gerard Houllier zaczął wydzwaniać do mojego ojca, chcąc załatwić mi powołanie do reprezentacji Francji. Ale nie mam żadnych francuskich przodków, więc to niestety nie przeszło.

Ostatecznie zatem ani na wielkich turniejach, ani w wielkich klubach Anglik nie zaistniał. – Miałem oczywiście o wiele więcej propozycji transferowych – pisał w swojej autobiografii. – Kiedyś Jerome zadzwonił do mnie i poinformował, że chce mnie ściągnąć jeden z najbardziej utytułowanych klubów w Europie. Za żadne skarby nie chciał jednak podać mi nazwy zespołu przez telefon. Popędziłem na spotkanie, zastanawiając się, czy czeka tam na mnie przedstawiciel Realu Madryt albo Barcelony. Okazało się, że chodzi o Liverpool… Nawet nie spotkałem się z ich managerem. Nie chciałem mieszkać w północnej Anglii. Potem pojawiła się oferta z Chelsea, ale mnie było naprawdę dobrze w Southampton. Może gdybyśmy spadli z najwyższego poziomu rozgrywek, to zastanowiłbym się nad zmianą barw.

– Czy brakowało mi ambicji? Wszyscy tak tłumaczą moje decyzje – dodał. – Ale słuchajcie, ja naprawdę wysoko sobie zawiesiłem poprzeczkę. W dzieciństwie wymarzyłem sobie, że zostaną profesjonalnym piłkarzem i zagram w reprezentacji Anglii. Już w wieku 25 lat zrealizowałem oba te cele. Czy każdy z moich krytyków może to o sobie powiedzieć? Wielu z nich nie ma pojęcia, z jakiego miejsca startowałem. I jak wielkim jest sukcesem dla chłopaka z Wysp Normandzkich, by się z nich w ogóle wydostać.

***
W Katalonii był kiedyś taki program telewizyjny, pół godziny w każdy poniedziałek. Pokazywano tam najpiękniejsze gole weekendu w Premier League. Co tydzień główną gwiazdą był Matthew Le Tissier. Naprawdę! Mówię tu o niebywałych, cudownych golach. Strzały z ostrego kąta, w samo okienko. Drybling, przerzut piłki nad głową obrońcy. Powtarzaliśmy sobie w Barcelonie: „O co chodzi? Ten Le Tissier jest niesamowity, czemu on nie gra w dużej drużynie?”. Mógł grać wszędzie. W moim domu wszyscy mieli obsesję na jego punkcie. Jego talent wymykał się standardom. Potrafił minąć kolejno kilku zawodników, choć nie poruszał się po boisku biegiem. Po prostu ich obchodził.
Xavi
***

Wyspy Normandzkie, zwane z angielska The Channel Islands, to wyjątkowy fragmencik Europy. Położone są, jak sama nazwa wskazuje, u wybrzeży francuskiej Normandii, słynnej między innymi za sprawą desantu wojsk alianckich podczas II Wojny Światowej. Archipelag dzieli się na dwa baliwaty (okręgi administracyjne) – Guernsey i Jersey. Obecnie nie są one formalnie ani częścią Zjednoczonego Królestwa, ani nie mają charakteru brytyjskiej kolonii, ale bezpośrednio podlegają Koronie jako tak zwane dependencje.

Przez wieki wyspy wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk i były przedmiotem sporów angielsko-francuskich. Ostatecznie przypadły Brytyjczykom, ale w mieszkańcach przez wieki wykuło się potężne poczucie odrębności i niezależności.

Matthew Paul Le Tissier przyszedł na świat 14 października 1968 roku, właśnie w Guernsey. Dwa lata po triumfie reprezentacji Anglii na piłkarskich mistrzostwach świata. – W dzieciństwie cały czas grałem w piłkę. Sport był obsesją. Nie tylko moją, ale całej mojej rodziny i w ogóle całej wyspy. Ganiałem po boisku przede wszystkim w towarzystwie trzech starszych braci, równie utalentowanych jak ja. To mnie ukształtowało, nabrałem charakteru rywalizując ze starszymi od siebie – opowiadał Matt. – Jednak stereotypowy brytyjski piłkarz w tamtych czasach miał być przede wszystkim pracowity, waleczny, odważny. Najlepiej, żeby reprezentował klasę robotniczą z północy. A ja? Ja urodziłem się w Guernsey, skąd jest bliżej do Francji niż do Anglii. Nie można być bardziej południowcem. Na Wyspach Normandzkich nie mamy fabryk, mamy krowy.

Coś w tym jest. Do dziś Le Tissier jest jedynym reprezentantem Anglii, który urodził się w Guernsey. Z kolei jedynym przedstawicielem wyspy Jersey w kadrze „Synów Albionu” pozostaje Graeme Le Saux.

Być może również z uwagi na miejsce urodzenia, piłkarskie początki Matta nie należały do najłatwiejszych. 150 tysięcy mieszkańców Wysp Normandzkich może sobie szaleć na punkcie futbolu, snookera czy krykieta, ale jeżeli jakiś młody chłopak chce rzeczywiście sprawdzić się w którejś z tych dyscyplin i zostać zawodowcem, musi czym prędzej wskakiwać na tratwę i wiosłować w kierunku Wielkiej Brytanii.

Dla ludzi mierzących wysoko Guernsey szybko staje się po prostu za ciasne. Tam kopać szmaciankę mogą jedynie hobbyści.

– Moi dwaj bracia – Kevin i Carl – mogli zrobić wielką karierę na poziomie angielskiej ekstraklasy. Nie potrafili jednak znieść tęsknoty za rodzinnymi stronami. Kevin jako nastolatek był na testach w Middlesbrough, potem w Oxford United. Ci drudzy tak się nim zachwycili, że natychmiast zaoferowali mu zawodowy kontakt. Przemyślał sprawę i wrócił do Guernsey. Nie potrafił opuścić wyspy na stałe. Byłem w szoku. Miałem wtedy trzynaście lat i żyłem wyłącznie marzeniem o karierze w First Division, o grze w reprezentacji Anglii – wyznał Le Tissier. – Z kolei Carl popisowo przeszedł testy w Southampton. Również tam nie wytrzymał. To może się wydawać nieprawdopodobne dla kogoś, kto nie wychował się w Guernsey. Ludzie stąd są naprawdę zamknięci na inne kultury. Z drugiej strony, przykład moich braci pokazał mi, że kariera zawodowego piłkarza to nie jest żadne marzenie ściętej głowy, lecz cel, który mam na wyciągnięcie ręki.

W wieku piętnastu lat Matthew postanowił poszukać swojej szansy. Poszedł utartą przez starszego brata ścieżką i wyjechał na testy do ekipy Oxford United. Kiedy wyruszał, wydawało mu się, że będzie silniejszy od swoich braci. Tymczasem w Oksfordzie wytrzymał ledwie dwa dni, podkulił ogon i wrócił. – Nienawidziłem tego miejsca. Nowej szkoły, nowych ludzi wokół. Okazało się, że nie byłem gotowy na wyjazd.

Szczęśliwie chłopak doczekał się jednak drugiej szansy, ponieważ pod lupę wzięli go skauci Southampton. W 1985 roku Le Tissier przemógł swoje obawy i związał się pierwszym w życiu kontraktem z ekipą „Świętych”.

– Myślę, że dzisiaj byłoby mi jeszcze trudniej wyjechać z Guernsey. Futbol bardzo się zmienił. Brytyjskie kluby szukają talentów na całym świecie, wszystko stało się bardziej globalne. Wtedy tak nie było, łowcy talentów koncentrowali się bardziej na Wielkiej Brytanii i jej najbliższych okolicach. Z drugiej strony, byłem niezwykle pewny swoich umiejętności. Miałem świadomość, że w swoim roczniku jestem najbardziej utalentowanym piłkarzem w Anglii. Na zgrupowaniach młodzieżowych reprezentacji przerastałem wszystkich o głowę umiejętnościami. Choć przenosiny do Southampton wciąż były dla mnie krokiem w nieznane. Zdawałem sobie sprawę, że konkurencja będzie znacznie poważniejsza w Vale Recreation, moim pierwszym klubie z Guernsey.

Le Tissier i Le Saux.

Southampton na początku lat osiemdziesiątych było więcej niż solidnym zespołem angielskiej ekstraklasy. „Święci” regularnie kończyli rozgrywki w górnej połowie tabeli, a w sezonie 1983/84 zostali nawet wicemistrzami Anglii. To była naprawdę duża rzecz, jeden z największych sukcesów w dziejach tej drużyny. Przez klub przewinęło się paru wielkich zawodników – Peter Shilton, Kevin Keegan, David Armstrong, Danny i Rod Wallace’owie… Gwiazdy brytyjskiej, a w niektórych przypadkach również europejskiej piłki.

Jednak im dalej w las, tym bardziej pozycja Southampton na krajowym podwórku słabła.

W debiutanckim sezonie Le Tissiera (1986/87) ekipa z Hampshire zajęła ledwie czternaste miejsce w lidze. Jak się miało wkrótce okazać, gorsze wyniki „Świętych” nie były spowodowane krótkotrwałym kryzysem formy. Klub ugrzązł w przeciętności na dobre.

– Jako junior zarabiałem 26 funtów tygodniowo, do tego cztery funty bonusu za każde zwycięstwo i dwa za każdy remis. Całkiem niezłe pieniądze. Tym bardziej, że dostawaliśmy też co miesiąc 16 funtów na odnowienie biletu miesięcznego na autobus. Szybko spostrzegłem, że kierowca nigdy nie sprawdza daty na bilecie, więc można było w ten sposób zaoszczędzić dodatkową kasę. Ale ja nie oszczędzałem. Wszystkie pieniądze wydawałem na automatach do gier. W Guernsey nie było takich atrakcji, te wszystkie światełka i dźwięki mnie zafascynowały. Kiedy podpisywałem pierwszy profesjonalny kontrakt, miałem już długi sięgające tysiąca funtów – wyznał Le Tissier. Ta niewinna anegdotka dość dobitnie świadczy o jego życiowej postawie i odpowiedzialności. Bawił się życiem i futbolem. Dość lekkomyślnie.

Pierwszym managerem Matta w Southampton był Chris Nicholl, wcześniej wieloletni zawodnik tego zespołu. Nicholl szybko przekonał się do talentu chłopaka. Zwykle przymykał oko na kontrowersyjne pozaboiskowe praktyki młodego podopiecznego. Nie on jeden zresztą.

– Mówiłem chłopakom: „Szukajcie Matta na boisku, bo to wyjątkowy talent. Ja to widzę i wy też to widzicie” – opowiadał były trener młodzieżowej reprezentacji Anglii, Lawrie McMenemy. Ian Dowie, były snajper Southampton, dodawał natomiast: – Matt stał się brylantem w drużynie złożone z wojowników. On po prostu uwielbiał grać w piłkę. Był w tym bardzo szczery. Pamiętam, jak kiedyś wraz z paroma piłkarzami pierwszego zespołu musiał rozegrać mecz w rezerwach. Większość nie miała ochoty grać, a on aż się do tego palił.

Siedemnastoletni zawodnik swój debiutancki występ w pierwszym składzie „Świętych” na poziomie angielskiej ekstraklasy zanotował przeciwko… ukochanemu Tottenhamowi. – Trener nigdy nie ogłaszał składu z wyprzedzeniem, ale mnie poinformował odpowiednio wcześniej, że wyjdę w wyjściowej jedenastce. Wiedział, jakie to dla mnie ważne, żeby sprowadzić na stadion całą rodzinę. Z Guernsey przyjechało aż 25 osób. Do dziś nie mam pojęcia, skąd wytrzasnąłem tyle darmowych biletów. Samego meczu praktycznie nie pamiętam. Wiem tylko, że zacząłem na prawym skrzydle i wygraliśmy 2:0. 35 funtów premii bardzo mi się wtedy przydało.

– Pieniądze nigdy nie były jednak moją podstawową motywacją do gry – wyjaśnił od razu Le Tissier. – Największa tygodniówka jaką dostawałem w Southampton wynosiła niespełna cztery tysiące funtów. Nie da się tego porównać z dzisiejszymi wynagrodzeniami. Ludzie czasami mnie pytają, czy nie wolałbym grać w piłkę teraz, gdy jest tyle forsy do zgarnięcia w Premier League. Odpowiadam zawsze… Kurwa mać, jasne, że tak! Pieniądze nie są w futbolu najważniejsze, ale gdy widzę przeciętniaków, którzy zarabiają dwadzieścia razy więcej ode mnie, to aż mną trzęsie. Już wtedy mnie zresztą frustrowało, że do reprezentacji Anglii powoływani są zawodnicy, którzy grają dziesięć razy gorzej ode mnie, ale biegają dwa razy szybciej. Brytyjscy trenerzy często szli na łatwiznę. Praca z przeciętym, ale walecznym zawodnikiem jest łatwiejsza, jeśli koncentrujesz się na tym, by nie przegrać meczu. W Anglii za dużo jest tej kalkulacji – managerowie myślą o tym, jak nie przegrać, zamiast o tym, jak zwyciężyć.

Le Tissier przeciętniakiem nie był bez wątpienia.

– Wciąż szlifował swoje umiejętności – mówił Dowie. – Prawda, że nie pracował wiele nad kondycją. Ale do treningów technicznych zawsze przykładał się maksymalnie. To, co wyprawiał podczas meczów było efektem wieloletnich, żmudnych ćwiczeń. A na treningach robił z piłką jeszcze większe cuda. Niby wydawało się, że improwizuje, a on po prostu planował szybciej od innych.

Pierwsze dwa sezony w First Division udały się Anglikowi po prostu nieźle, obiecująco. Już w trzecim zaczął sygnalizować naprawdę wielki potencjał. W czwartym doszło natomiast do potężnej eksplozji talentu. Anglik zdobył aż 20 bramek w lidze, w tym kilka naprawdę przepięknych. Do wyjściowego składu „Świętych” przebijał się wówczas pomału nastoletni Alan Shearer, ale właściwie niewielu zwracało na niego uwagę. Le Tissier rozmachem swojej gry przyćmiewał wszystkich wokół. Cała drużyna pracowała na jego bramki, podczas gdy on człapał sobie w okolicach koła środkowego lub na jednym ze skrzydeł i tylko czekał na otwierające podanie od partnerów.

Kiedy „Święci” się bronili, był poza grą. Kiedy atakowali – na boisku liczył się tylko on. Jego kunszt i jego pomysł na rozwiązanie akcji.

Drugi gol to Le Tissier w pigułce. Drybling sprawia wrażenie nagranego w slow motion. No a potem ten lobik. Magia.

Anglik strzelał, kreował, dryblował. Niby poruszał się po boisku jak wóz z węglem, a jednak pozostawał nieuchwytny dla rywali.

Szybko stał się ulubieńcem stadionu The Dell. Kameralnej areny, gdzie Southampton rozgrywało swoje domowe mecze. Doczekał się wymownej ksywy: Le God. Fantastyczna gra i wierność klubowym barwom rzeczywiście zapewniła mu status pół-boga. – Kibice właściwie od samego początku mnie polubili. Kiedy trener Nicholl na starcie mojej kariery sadzał mnie jeszcze na ławce, a mecz nie szedł po myśli Southampton, cały stadion skandował: „Chcemy Le Tissiera! Chcemy Le Tissiera!”. Czasami z własnej woli rozpoczynałem rozgrzewkę. Wiedziałem, że kiedy zacznę truchtać przy linii bocznej, trybuna zaraz się ożywią i trener wpuści mnie na boisko.

Jako się rzekło, w 1990 roku „Święci” dzięki wspanialej postawie w ataku zajęli siódmą lokatę w lidze. Mieli Le Tissiera, miel Wallace’a, młodego Shearera, no i Neila „Brzytwę” Ruddocka, rozbijającego przeciwników w defensywie. Wydawać się mogło, że zakotwiczą w szerokiej czołówce na dłużej i nawiążą do sukcesów sprzed paru lat. Ale to był tylko jednosezonowy wystrzał.

***
Wiedzieliśmy, że kiedy Matt straci piłkę, nigdy nie będzie walczył o jej odzyskanie. Akceptowaliśmy to, bo w ofensywie był niezastąpiony.
Alan Shearer
***

Shearer w 1992 roku trochę niespodziewanie odszedł do Blackburn Rovers i dopiero tam jego strzelecki talent w pełni się objawił. Inni wyróżniający się zawodnicy też zniknęli, a ich następcom niekoniecznie udało się dorównać poziomem do gry poprzedników. Tak naprawdę Le Tissier zaczął w pojedynkę utrzymywać Southampton na poziomie Premie League. Drużyna co roku była typowana do spadku.

W sezonie 1993/94 Anglik strzelił aż 25 bramek w lidze. „Święci” i tak skończyli rozgrywki ledwie o punkt nad strefą spadkową. Dwa lata później utrzymali się, mając tyle samo punktów co relegowany Manchester City.

To był balans na cienkiej linii.

– Nie dziwię się, że Shearer uciekł z naszej szatni – wspominał z uśmiechem Le Tissier. – Nie lubił się upijać, dlatego podczas klubowych imprez zwykle przebywał w swoim pokoju. Kiedyś wskutek nieszczęśliwego wypadku prawie zakończyliśmy mu karierę! Skończył nam się alkohol, a wiedzieliśmy, że Alan na pewno nie tknął swoich buteleczek w minibarku. Neil Ruddock i Barry Horne postanowili wykraść mu lodóweczkę z pokoju. Kiedy weszli do Alana, on akurat relaksował się w wannie. Barry chwycił barek i czmychnął na korytarz, a „Brzytwa”, który przechwycił jedną z buteleczek wódki, wlazł do łazienki i wylał jej zawartość na głowę Shearera, po czym uciekł. Alan się wściekł i wyskoczył z wanny, żeby go gonić. Rzecz jasna na boso. Tymczasem Barry wylatując z minibarkiem potłukł wszystkie szklanki, które na nim stały. Alan wlazł bosymi stopami prosto w to potłuczone szkło. Na szczęście jeden z nas, młody Steve Davis, tamtego wieczora nie pił, więc mógł natychmiast zabrać rannego do szpitala. Doktor jakoś pozszywał Alanowi śródstopie i palce.

No tak, Le Tissier nigdy nie był wzorcowym profesjonalistą. Jego lekka nadwaga stanowiła ulubiony obiekt dowcipów dziennikarzy i kibiców niemalże przez całą karierę Anglika. Trudno jednak spodziewać się doskonałej sylwetki po facecie, który przed treningiem zwykł wsuwać typowe angielskie śniadanie, zwykle z sowitą dokładką. – Kiedyś zeżarłem przed treningiem tyle kiełbasek, że zwymiotowałem na murawie – przyznał piłkarz.

– Wydaje mi się, że Tiss dzisiaj je o wiele mniej niż podczas swojej piłkarskiej kariery. Może to złudzenie, ale kiedy go widzę w telewizyjnym studio, to odnoszę wrażenie, że jest obecnie po prostu szczuplejszy – wypalił Ian Dowie.

Nic dziwnego zatem, że Anglik coraz częściej zaczął grać zrywami. Jeżeli chodzi o bramkowe wyczyny, jego bilans często ratowała niezwykła skuteczność w egzekwowaniu jedenastek. Z wapna uderzał w swojej karierze 48 razy, nie wykorzystał tylko jednego rzutu karnego. Może uchodzić za najlepszego piłkarza w historii, jeżeli chodzi o ten konkretny element futbolowego rzemiosła. – Byłem nieprawdopodobnie pewny siebie. Nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia, kto stoi w bramce. Rozumiałem swoją przewagę, więc nie czułem presji. Trenowałem tylko dwa rodzaje uderzeń: wewnętrzną częścią stopy w lewo i w prawo. Podczas rozbiegu wybierałem kierunek strzału. To podstawa przy wykonywaniu karnych – prostota. Najgorzej jest przekombinować.

Mark Crossley – jedyny bramkarz, który obronił karnego Le Tissiera.

W sezonie 1998/99 31-letni Le Tissier – poruszający się już po boisku jak czterdziestolatek – znowu otarł się o spadek z ligi.

Southampton praktycznie przez całe rozgrywki tkwiło w strefie spadkowej i grało naprawdę paskudny, zdezorganizowany futbol. Jednak sensacyjna seria trzech zwycięstw w trzech ostatnich kolejkach pozwoliła „Świętym” utrzymać się w ekstraklasie. Ostatecznie ofensywny pomocnik ani razu nie dopuścił, by jego drużyna pożegnała się z najwyższą klasą rozgrywkową. Choć pod koniec kariery wyróżniał się już głównie awanturowaniem się z arbitrami, to wciąż potrafił być na boisku kluczowy, gdy zaszła taka potrzeba. – To największy boiskowy showman swojej generacji – twierdzi Mike Osman, brytyjski prezenter radiowy, kibic Southampton. – Kiedy szedłem na mecz i dowiadywałem się, że Tiss nie zagra, miałem ochotę zawrócić do domu.

19 maja 2001 roku Southampton pokonało 3:2 Arsenal, a Le Tissier zdobył ostatniego gola na kultowym stadionie The Dell. Rok później jego kariera definitywnie dobiegła końca. Trochę więc szkoda, że ostatnim akcentem tej kariery nie była właśnie ta magiczna, symboliczna bramka strzelona „Kanonierom”.

– Ten ostatni gol na The Dell to wyjątkowy moment, jeden z najwspanialszych w całej mojej karierze – przyznał Matt. – W tamtym czasie zmagałem się już głównie z kontuzjami, przez cały sezon zanotowałem niewiele występów i ani jednej bramki. Stuart Gray, manager „Świętych”, spotkał się ze mną w czwartek przed meczem. Powiedział, że zagram od pierwszej do ostatniej minuty. Za zasługi dla klubu. Uznał, że należy mi się honor pożegnania stadionu. Myślę, że nawet przez myśl mu nie przyszło, że mogę w tym meczu cokolwiek pozytywnego dla drużyny zrobić, nie wspominając o zdobyciu gola na wagę zwycięstwa.

Gray zapewnia, że nie oddelegował weterana na boisko wyłącznie z sentymentu. – Chciałem, żeby grał tak wysoko jak tylko to możliwe. Powiedziałem mu, że jeśli zobaczę go na własnej połowie, to zdejmę go z boiska. Domyślam się, że był to miód na jego uszy.

Ostatni mecz w historii rozegrany na The Dell.

– Pod koniec mojej kariery faktycznie zaczęło mi już naprawdę doskwierać nieuczciwe traktowanie. Nie mówię, że sędziowskie oszustwa są w futbolu na porządku dziennym. Czasami arbitrzy po prostu się mylą. Ale niekiedy jako zawodnik czujesz, że ktoś stara się ciebie orżnąć w biały dzień – stwierdził również Le Tissier. – Niektórzy sędziowie są podatni na reakcje tłumu, inni dają sobie wejść na głowę trenerom. To ludzie, nie roboty. Ale nie udawajmy, ze problemu nie ma. Grałem w Premier League szesnaście lat. Ani razu nie miałem okazji do strzału z rzutu karnego na Old Trafford i na Highbury. Przyznaję – po części to kwestia tego, że rzadko gościliśmy w polu karnym Manchesteru United i Arsenalu. Ale nikt mi nie wmówi, że przez tyle lat ani razu nie było powodu, by dać nam jedenastkę.

Kibice Southampton zapamiętali Le Tissiera jako najwybitniejszego zawodnika w historii klubu. Spory zaszczyt, biorąc pod uwagę, że nie zapewnił on „Świętym” ani jednego trofeum, choćby Pucharu Ligi Angielskiej.

Do dziś niektórzy fani Southampton nie mogą się pogodzić z tym, że 23 listopada 1996 roku kontuzjowany pomocnik został na boisku zastąpiony przez oszusta nazwiskiem Ali Dia, który podał się za kuzyna George’a Weah i tym sposobem zapracował na angaż w klubie. – On się porusza jak Bambi na lodzie – żartował z kanciarza rozbawiony Le Tissier. – To najgorszy piłkarz z jakim grałem.

Żarty żartami, ale prawda jest taka, że Dia ugrał w swojej karierze tyle samo pucharów co Le Tiss. Zero.

– Spośród różnych oklepanych teorii, które od lat krążą w świecie futbolu, niewiele drażni mnie tak mocno jak ta, że Matt Le Tissier został w Southampton, bo był leniwy i brakowało mu ambicji. To kompletnie chybiona teza. Glenn Hoddle kiedyś świetnie to wyjaśnił. Matt miał w sobie palącą potrzebę udowadniania przeciwnikom swojej wyższości samymi tylko umiejętnościami. Chciał dominować po swojemu. To według mnie bardzo ambitne i odważne podejście do piłki. Na pewno bardziej od ganiania po boisku i kopania rywali po kostkach – stwierdził ostro Peter Barclay, publicysta Guardiana.

Wiele w życiu wygrałem, byłem reprezentantem Anglii. Ale w każdym wywiadzie dostaję pytanie o TEGO gola, którego Tiss strzelił mi z dystansu – złościł się z kolei Tim Flowers, który przez wiele lat grał z Mattem w Southampton, a po zmianie barw klubowych został przez niego zaskoczony cudownym uderzeniem z około 35 metrów. – Najgorsze jest to, że ten strzał to kompletny fart. Jestem przekonany, że Tiss nie chciał tak uderzyć, znam jego technikę. Serce stanęło mi w gardle, gdy piłka wpadła do siatki. Wiedziałem, że on nie pozwoli mi o tym zapomnieć. Nawet dziś, gdy spotykamy się na kolacji, większość rozmowy toczy się na temat tej cholernej bramki. Wciąż muszę mu przypominać, kto wygrał tamto spotkanie! Ale nie jest mi wstyd, w żadnym razie. Tiss mógł pokonać każdego bramkarza z każdej odległości. Nawet Peter Schmeichel nie potrafił go powstrzymać.

Le Tissier to pierwszy pomocnik, który przekroczył barierę stu goli w Premier League.

Gol sezonu 1994/95 wg BBC.

– Byłem na stadionie, gdy Matt zdobył tego gola – przyznał James Baettie, fan Blackburn, a potem gwiazda Southampton. – Jako kibic Rovers, nie mogłem nie wstać i nie zaklaskać, widząc taki strzał. W tytule filmu dokumentarnego na temat Matta pojawia się słowo „niewiarygodny”. I słusznie. Bo taki właśnie był Matt. Najlepszy technicznie zawodnik w Premier League, bez dwóch zdań.

Mocne słowa, nawet biorąc pod uwagę, że w latach dziewięćdziesiątych w Premier League nie roiło się jeszcze od techników. Zaczęło się to zmieniać dopiero pod koniec dekady, gdy Le Tissier zaczął już pomału przygasać. – Tiss wykazał się niewiarygodną lojalnością wobec Southampton, nie opuszczając klubu, choć otrzymywał oferty naprawdę korzystne finansowo. Kibicom może się to nie podobać, ale moim zdaniem popełnił błąd, nie odchodząc – uważa Micky Adams, eks-zawodnik „Świętych”. – Myślę, że dużą rolę odegrało optymalne połączenie między Southampton a Guernsey, a Tiss zawsze chciał mieć po prostu blisko do domu. Rozumiem to. Cieszę się, że mogłem z nim grać. Ale jednak żal mi, że nie sprawdził się w lepszym towarzystwie.

***

Czy Matt Le Tissier sprawdziłby się we współczesnym futbolu?

Wydaje się to skrajnie nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe. On sam o dziwo nie ma jednak co do tego żadnych wątpliwości. – Z pewnością byłbym gwiazdą Premier League. O ile ktoś dałby mi szansę w młodości. To jest podstawowe pytanie i główna trudność. Na pewno nikt nie odbierze mi rekordu największej liczby tytułów piłkarza roku w Southampton. Bo żaden zawodnik grający na tak wysokim poziomie jak ja nie zostanie przecież w klubie aż tak długo.

– Myślę, że współczesny futbol zbłądził. Aż nie wiem, od czego zacząć – stwierdził Le Tissier. – Na pewno piłka nożna stała się zbyt poważna pod wieloma względami. Zarówno z biznesowego, jak i – nazwijmy to – naukowego punktu widzenia. Kiedy patrzę dziś na zawodników, nie widzę w nich tej samej radości z gry, jaką widziałem na twarzach piłkarzy w moich czasach. Presja ciążąca na sportowcach stała się zdecydowanie zbyt przytłaczająca. Futbol to nie jest aż tak poważna sprawa, jak się ją współcześnie przedstawia. Poza tym – kluby powinny się poważnie zastanowić, czy pieniądze zarabiane przez zawodników odpowiadają ich wartości sportowej.

Gderanie niespełnionego gwiazdora spod szyldu „kiedyś to było”? Pewnie trochę tak. Choć z drugiej strony, jeśli przeanalizować słowa Le Tissiera przez pryzmat obecnej sytuacji w Europie, to można dojść do wniosku, że Anglik ma jednak sporo racji.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Anglia

Bielik: Obecne Birmingham City rozjechałoby Ekstraklasę

Bartosz Lodko
30
Bielik: Obecne Birmingham City rozjechałoby Ekstraklasę

Komentarze

4 komentarze

Loading...