Reklama

Rzuty wolne, strajk i brzytwy w kopercie. Historia Pierre’a van Hooijdonka

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

02 marca 2020, 07:55 • 34 min czytania 1 komentarz

Z premedytacją zahamował rozwój własnej kariery, ponieważ chciał za wszelką cenę pomóc swojemu ulubionemu klubowi w awansie do Eredivisie.

Rzuty wolne, strajk i brzytwy w kopercie. Historia Pierre’a van Hooijdonka

W barwach Celticu Glasgow przeszedł drogę od bohatera go zera. Najpierw pokochano go za szaloną bramkostrzelność, później znienawidzono za stawianie wygórowanych wymagań finansowych.

W Nottingham Forest strajkował, pokłócił się ze wszystkimi i wreszcie usłyszał, że ma się wynosić.

Kibice Fenerbahçe nazwali go „Świętym Piotrem”.

Z kolei w Feyenoordzie Rotterdam prezentował się tak spektakularnie, że wielu z was zapewne kojarzy go przede wszystkim z występów w barwach właśnie tego zespołu. Choć w sumie spędził tam tylko trzy i pół sezonu, z czego półtora, gdy był już naprawdę grubo po trzydziestce i definitywnie kończył swoją pogmatwaną przygodę z futbolem.

Reklama

Pierre van Hooijdonk, autor prawie czterystu bramek w zawodowej karierze. O dziwo – nie wszystkie padły po piorunujących bombach z rzutu wolnego.

8 maja 2002 roku to prawdopodobnie najbardziej chwalebna data, jeżeli chodzi o piłkarską karierę Holendra. Nie tylko dlatego, że jego Feyenoord wygrał tego dnia Puchar UEFA. Nie tylko dlatego, że sam van Hooijdonk zdobył w finale dwa gole. Okoliczności triumfu były niezwykłe w trójnasób – tak się bowiem złożyło, że mecz finałowy został rozegrany na stadionie zwanym De Kuip. Czyli – w Rotterdamie.

Mieście, które przeżywało akurat bardzo mroczne chwile.

Pierre występy w barwach „Dumy Południa” rozpoczął w sezonie 2001/02. Już jako doświadczony, przeszło trzydziestoletni napastnik, który z niejednego pieca chleb jadł i niejedno w futbolu widział. Trafił nieźle, ponieważ Feyenoord dysponował wtedy naprawdę mocną ekipą. Znakomity Jon Dahl Tomasson w ofensywie. Bonaventure Kalou na jednym skrzydle, młodziutki Robin van Persie na drugim. Do tego Shinji Ono i Paul Bosvelt w środkowej strefie, Patrick Paauwe w obronie. Roiło się w Rotterdamie od klasowych zawodników. A nie wypada przecież zapomnieć w tej wyliczance również o Polakach – Tomaszu Rząsie i Euzebiuszu Smolarku.

Jednak to gwiazda van Hooijdonka świeciła zdecydowanie najjaśniej ze wszystkich.

Wiele osób powątpiewało, czy ściągnięcie Holendra na De Kuip to w ogóle jest właściwy pomysł. Nie brakowało głosów otwarcie sceptycznych. Pojawiały się w mediach sugestie, że napastnik trafieniami z rzutów wolnych i karnych tuszuje rażące braki w szybkości i Feyenoord podetnie skrzydła własnej ofensywie, jeśli oprze ją na 32-latku. Wypominano też Hooijdonkowi różne jego występki z przeszłości. Konflikty z trenerami, działaczami, a nawet kolegami z drużyny. – Hooijdonk to tykająca bomba – pisała prasa.

Reklama

Pozamykanie ust krytykom poszło rosłemu napastnikowi nad wyraz sprawnie. W Eredivisie został królem strzelców, regularnie notował naprawdę niesamowite trafienia. Jednak to jego popisy na europejskiej arenie najlepiej zapisały się w pamięci sympatyków Feyenoordu.

– Czasami jest tak, że między dwoma napastnikami po prostu coś kliknie – mówił wspomniany Tomasson. – Taka chemia narodziła się między mną i Pierrem. Od razu poczuliśmy, że będzie nam się razem znakomicie grało. To facet po wielu przejściach, ale nie ma wątpliwości, że jest doskonałą dziewiątką. Można na nim polegać. A że strzela częściej ode mnie? Cieszy mnie to, chętnie pracuję na jego gole. Istotne jest dla mnie tylko to, żeby Feyenoord zwyciężał.

Droga podopiecznych Berta van Marwijka do sukcesu w Pucharze UEFA wiodła przez… Ligę Mistrzów. Holenderski klub wziął bowiem udział w pierwszej fazie grupowej Champions League, lecz spisał się tam naprawdę kiepściuchno, zajmując zaledwie trzecie miejsce w stawce. Za plecami Bayernu Monachium i – co było szczególnie rozczarowujące – Sparty Praga. Czesi sprali Feyenoord dwukrotnie – u siebie 4:0, na wyjeździe 2:0. Co tu dużo mówić – takie rezultaty nie pozwalały przypuszczać, że rotterdamczycy cokolwiek znaczącego ugrają nawet w rozgrywkach drugiej kategorii. Van Hooijdonk w sześciu spotkaniach fazy grupowej LM zanotował ledwie jedno trafienie. Bez szału.

Jednak jak już się Pierre odpalił, to z hukiem.

W trzeciej rundzie Pucharu UEFA los skojarzył piłkarzy Feyenoordu z ekipą SC Freiburg. Hooijdonk strzelił Niemcom jedną z najpiękniejszych bramek w karierze. A takie stwierdzenie naprawdę sporo znaczy w przypadku gościa mającego w dorobku setki goli, z których pewnie co najmniej jedną czwartą ustrzelił w pięknym stylu, uderzeniami spoza pola karnego.

SC Freiburg 2:2 Feyenoord Rotterdam (Puchar UEFA 2001/02). Nie byłoby tej cudnej bramki, gdyby nie faul wywalczony przez Ebiego Smolarka!

Po zwycięskim dwumeczu z Freiburgiem przyszła pora na konfrontację z Glasgow Rangers. Także i tym razem van Hooijdonk błysnął strzeleckim kunsztem. Jego dwa trafienia – oba z rzutów wolnych! – pozwoliły Feyenoordowi zwyciężyć 3:2 przed własną publicznością i przechylić szalę rywalizacji na swoją stronę. Dla byłego napastnika Celticu Glasgow te gole miały rzecz jasna dodatkowy smaczek. Poza tym trzeba zaznaczyć, że Pierre wyciągnął swoich kolegów z wielkiej opresji, gdyż w rewanżu Szkoci mieli na murawie wyraźną przewagę.

– Van Hooijdonk zwyczajnie wyłudził u sędziego te rzuty wolne. Dyskutowałbym, czy w tych sytuacjach był faulowany – irytował się szkoleniowiec Rangersów, Alex McLeish. – Trudno bronić się przed facetem, który ciągle udaje pokrzywdzonego, żeby w ułamku sekundy wstać i perfekcyjnie wykonywać stały fragment.

W ćwierćfinale doszło z kolei do holendersko-holenderskiej batalii, Feyenoord zmierzył się z PSV Eindhoven. Pierwsze starcie zakończyło się remisem 1:1, drugie także. Obie bramki dla ekipy z Rotterdamu zdobył – cóż za zaskoczenie! – niezawodny van Hooijdonk. Do niego należało również piąte uderzenie w serii jedenastek, która rozstrzygnęła dwumecz. Snajper się nie pomylił i zapewnił swojemu zespołowi awans do kolejnej rundy. Tam Feyenoord w sensacyjnych okolicznościach rozbił Inter Mediolan. Włosi byli zdecydowanymi faworytami półfinałowego dwumeczu, lecz zasłużenie zebrali po głowie. Na San Siro rotterdamczycy wygrali 1:0, u siebie zremisowali 2:2.

Równolegle Borussia Dortmund rozprawiła się z Milanem. Mediolańscy kibice bez wątpienia widzieli już oczyma wyobraźni Derby della Madonnina w finale Pucharu UEFA. Tymczasem o losach trofeum zadecydować miały między sobą ekipy Feyenoordu i BVB.

Na dwa dni przed finałem, Rotterdamem wstrząsnęła jednak straszliwa tragedia, która niemalże doprowadziła do przełożenia meczu.

Zamordowany został jeden z najbardziej kontrowersyjnych i jednocześnie najpopularniejszych polityków w portowym mieście – Pim Fortuyn. Ta postać bez wątpienia stanowi materiał na osobną opowieść, niekoniecznie opublikowaną na łamach Weszło. Zadeklarowany homoseksualista, a zarazem zajadły nacjonalista, krytyk masowej imigracji i wróg islamu. Przeciwnicy polityczni określali go jako skrajnie prawicowego populistę i podłego islamofoba. Zwolennicy cenili go za przywiązanie do tradycji narodowej i brak poprawności politycznej. Zginął zastrzelony na parkingu przed studiem radiowym, gdzie udzielał wcześniej wywiadu. Dziewięć dni przed wyborami parlamentarnymi, w których jego partia miała olbrzymią szansę na znaczący sukces. Niektórzy widzieli w nim kolejnego premiera kraju.

Zabójca, niejaki Volkert van der Graaf  – lewicowy aktywista, w Holandii znany przede wszystkim jaki żarliwy obrońca praw zwierząt – został pojmany na gorącym uczynku, obezwładnił go kierowca ofiary. Kiedy na miejscu zbrodni pojawiła się policja, van der Graaf wciąż ściskał w dłoni pistolet, z którego bestialsko zamordował Fortuyna.

Rotterdam pogrążył się w żałobie. Można to porównać do scen z Gdańska po śmierci Pawła Adamowicza.

Mieszanie polityki ze sportem to nieprzyjemnie cuchnąca praktyka, ale 8 maja 2002 roku po prostu nie dało się od tego uciec. Było jasne, że kto w tak trudnym dla miasta czasie zostanie bohaterem finału rozgrywanego na De Kuip i zapewni Feyenoordowi zwycięstwo w Pucharze UEFA, ten zyska w Rotterdamie – mówiąc trochę górnolotnie, lecz mimo wszystko prawdziwie – nieśmiertelność. Pierre van Hooijdonk stanął na wysokości zadania. – Rozmawialiśmy o tym w szatni. Trudno zaakceptować, że coś takiego wydarzyło się w naszym kraju. Teraz, jako piłkarze, mamy wyjątkowy obowiązek. Musimy go spełnić na boisku – mówił.

Feyenoord Rotterdam 3:2 Borussia Dortmund (Puchar UEFA 2001/02).

Jego dwie arcyważne bramki otworzyły Feyenoordowi drogę do zwycięstwa w finale. Najpierw rzut karny, potem rzut wolny. Zresztą – wiosną 2002 roku dla van Hooijdonka nie miało to większego znaczenia. Kiedy uderzał ze stojącej piłki, był najzwyczajniej w świecie nie do zatrzymania. Tak z jedenastu, jak i trzydziestu metrów.

Można więc powiedzieć, że Holenderski snajper wywalczył dla Feyenoordu puchar w najbardziej typowy dla siebie sposób.

Szalejący na trybunach kibice gospodarzy wymachiwali nie tylko klubowymi szalikami, ale również fotografiami Pima Fortuyna. Triumf Feyenoordu to do dziś ostatnie europejskie trofeum zdobyte przez przedstawiciela Eredivisie.

***
Byłem zwyczajnym chłopcem, który zupełnie niespodziewanie wylądował w świecie zawodowej piłki. Pracowałem sobie w sklepie sportowym i dobrze się bawiłem, grając w trzeciej lidze, by za chwilę walczyć o tytuł króla strzelców Eredivisie.
Pierre van Hooijdonk
***

Petrus Ferdinandus Johannes van Hooijdonk, do którego nie wiedzieć czemu przylgnęło nieco krótsze imię Pierre, urodził się 29 listopada 1969 roku w holenderskim mieście Steenbergen, położonym w południowej części kraju, jakieś 50 kilometrów od Bredy. Ciemny kolor skóry i charakterystyczna, kędzierzawa czupryna zdradzają natychmiast, że korzenie genealogicznego drzewa wiodą w tym przypadku nie tylko poza region Północnej Brabancji, ale i daleko poza Europę. No i rzeczywiście – biologicznym ojcem van Hooijdonka jest Marokańczyk. Sam piłkarz nigdy go jednak nie poznał, ani nawet o tę znajomość nie zabiegał. Pochodzący z Afryki mężczyzna porzucił jego matkę, gdy tylko zaszła w ciążę. Uciekł przed odpowiedzialnością.

Szczęśliwie w jej życiu pojawił się wtedy Jan van Hooijdonk, który poślubił ciężarną kobietę, a Pierre’a wychował jak swego własnego syna. – Zawsze mu mówiłam: „Jeżeli chcesz coś wiedzieć o swoim biologicznym ojcu, jeżeli chcesz go poznać – po prostu mnie zapytaj”. Lecz on nigdy się tym nie interesował – opowiadała Corrie van Hooijdonk w filmie „Het Laatste Gevecht”.

– Ten człowiek nigdy nie szukał kontaktu ze mną, a ja z nim – stwierdził z kolei oschle Pierre. – Dla mnie to nie jest sprawa warta większego zainteresowania, dlatego raczej nie opowiadam o niej w mediach. Choć nie czynię też z tego tematu tabu. Ludzie mi bliscy doskonale wiedzą o wszystkim od dawna. (…) Moim prawdziwym tatą jest Jan. Gdyby biologiczny ojciec zapukał dziś do drzwi mojego domu i się przedstawił, nie przeżyłbym żadnych wielkich emocji. Może brzmi to surowo, ale taka jest prawda.

Dzieciństwo van Hooijdonk spędził w małym miasteczku – czy w zasadzie wiosce – Welberg, nieopodal wspomnianego Steenbergen. Co ciekawe – jest to miejscowość w dość pokrętny sposób związana… z Polską. I nie chodzi tym razem o bohaterskie wyczyny polskich żołnierzy, którzy wyzwalali tamte tereny spod niemieckiej okupacji podczas II Wojny Światowej, zaskarbiając sobie ogromną, widoczną do dziś (zwłaszcza na trybunach piłkarskich stadionów) wdzięczność miejscowej ludności. W Welberg mieści się obecnie sporych rozmiarów hotel robotniczy, zamieszkiwany przede wszystkim przez emigrantów z naszego kraju. W 2015 roku powstał na ten temat obsypany rozmaitymi wyróżnieniami reportaż filmowy „Pools voor Beginners” („Polski dla początkujących”).

Twórcy tego krótkiego dokumentu dopytują swoich rozmówców o ich marzenia, plany, ambicje. Odpowiedzi emigrantów są przeróżne, niekiedy naprawdę zdumiewające, a nawet bulwersujące. Z kolei w przypadku van Hooijdonka cel właściwie od zawsze był ten sam. Jasno wytyczony i tak prosty, że aż zakrawający o naiwność – zostać wielkim piłkarzem.

Łatwo jednak marzyć, trudniej zaś marzenie wcielić w życie.

Rosnący jak na drożdżach Pierre swoje pierwsze kroki na piłkarskich boiskach stawiał w barwach lokalnych klubików – SC Welberg i VV Steenbergen. Jednak jego największą futbolową miłością była zawsze ekipa NAC Breda. Kiedy latem 1980 roku działacze tego klubu rozpoczęli nabór do drużyn młodzieżowych i zorganizowali dzień otwarty dla dzieciaków z regionu, chłopiec nie mógł tej okazji przegapić. Wziął udział w treningach i zwrócił na siebie uwagę szkoleniowców Bredy, którzy postanowili dać wyrośniętemu jedenastolatkowi szansę.

Młody zawodnik sądził wówczas, że wrota do wielkiego futbolu stanęły już przed nim otworem. Trafił przecież do swojego ukochanego klubu, wybrano go spośród setek pozostałych kandydatów. Czego więcej mógł pragnąć? Rzeczywistość okazała się jednak dla niego dość brutalna – van Hooijdonk w juniorskich zespołach NAC był wystawiany przede wszystkim na prawej stronie boiska, a do roli bocznego pomocnika, co tu dużo mówić, zupełnie się nie nadawał. Po prostu czuł się napastnikiem, napędzało go strzelanie goli, a nie bieganina po skrzydle. Poza tym – brakowało mu naturalnej dynamiki, by tworzyć zagrożenie w bocznych sektorach boiska. Dlatego jego pobyt w Bredzie koniec końców okazał się wielkim niewypałem.

– To było trudne – przyznał Holender w rozmowie z pismem FourFourTwo. – Jako dziecko żyjesz marzeniami o przyszłości. Kiedy ktoś dorosły mówi ci, że nic z ciebie nie będzie, zazwyczaj mu wierzysz. Ma przecież życiowe doświadczenie, więc może wyrokować. Uważam zresztą, że trenerzy NAC mieli rację, gdy ze mnie zrezygnowali. Kiepski był ze mnie pomocnik.

Po trzech latach van Hooijdonk musiał zatem powrócić z podkulonym ogonem do Steenbergen i raz jeszcze spróbować swoich sił na zupełnie amatorskim poziomie. Co oczywiście wcale nie oznacza, że powiedział ostatnie słowo, jeśli chodzi o występy w NAC.

2018_11_10_Tribune

Zadaszona trybuna stadionu VV Steenbergen nosi dziś nazwę „Pi-Air Tribune”.

W 1989 roku dwudziestoletniego już wówczas Holendra przygarnął wreszcie drugoligowy klub: Roosendaal Boys Combinatie.

Oczywiście Hooijdonk od dłuższego czasu występował już jako dziewiątka, błyszcząc bramkostrzelnością na trzecim poziomie rozgrywek. Właśnie dlatego zwrócili na niego uwagę działacze ekipy z zaplecza Eredivisie. Mierzył przeszło 190 centymetrów wzrostu, co czyniło z niego zawodnika niezwykle trudnego do okiełznania w walce o górne piłki. Stąd zresztą ksywka Pi-Air.

Do znakomitej gry głową Holender dokładał także fenomenalnie ułożoną prawą stopę, już wtedy niepokojąc golkiperów piekielnie precyzyjnymi i potężnymi uderzeniami z rzutów wolnych, co w przyszłości miało się stać jego znakiem firmowym.

– Jak każde dziecko, w młodości z zafascynowaniem oglądałem wielkie turnieje międzynarodowe. Na mistrzostwach świata w Hiszpanii z rzutu wolnego trafił Zico. Na mistrzostwach Europy we Francji gole ze stałych fragmentów strzelał z kolei Platini. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Doszedłem do wniosku, że najlepszych piłkarzy świata wyróżnia właśnie perfekcja w wykonywaniu stałych fragmentów gry, więc sam też zacząłem od niej dążyć – opowiadał van Hooijdonk. – Ćwiczyłem i ćwiczyłem. Nie było niestety w klubie sztucznego muru, który mógłbym sobie ustawić podczas takich indywidualnych treningów. Musiałem go sobie wyobrażać. Z celnością nie miałem jednak problemu. To banalna sprawa, każdy piłkarz może ją wyćwiczyć. Całą trudność stanowi tempo uderzenia. Początkowo strzelałem precyzyjnie, lecz piłka leciała za wolno, by zaskoczyć bramkarza. Zacząłem zatem ryzykować, przyspieszać nabieg. Wiedziałem, że mam ponadprzeciętnie mocne uderzenie wewnętrzną częścią stopy, ale wciąż było mi mało. Wreszcie doszedłem do momentu, w którym nauczyłem się uderzać z pełnym ryzykiem.

– To uczyniło moje strzały tak wyjątkowymi. Dynamika w przypadku rzutów wolnych jest ważniejsza niż precyzja. Zrozumiałem to i wykorzystałem. Dlatego dzisiaj kibice na dźwięk mojego nazwiska mówią: „To ten gość od rzutów wolnych!”. Niektórzy sądzą nawet, a właściwie to są przekonani, że ja wszystkie swoje gole zdobyłem po uderzeniach ze stałych fragmentów gry – ze śmiechem mówił Pierre.

Pierwszy sezon w nowym zespole udał się jeszcze Holendrowi dość przeciętnie. Zdobył tylko sześć goli na zapleczu ekstraklasy, a byłoby z pewnością znacznie marniej, gdyby nie to, że podstawowy napastnik zespołu Roosendaal nabawił się urazu, co pozwoliło Pierre’owi na stałe zakotwiczyć w wyjściowej jedenastce. Widać było gołym okiem, że potrzeba trochę czasu, zanim van Hooijdonk w pełni przeskoczy z poziomu amatorskiego na profesjonalny. Dlatego dopiero kolejne rozgrywki przyniosły długo wyczekiwane przełamanie.

27 ligowych trafień w Eerste divisie narobiło wokół 22-latka naprawdę sporego rozgłosu. Choć trzeba zaznaczyć, że król strzelców rozgrywek, Ton Cornelissen, wpakował futbolówkę do siatki aż 35 razy, co wcale nie zapewniło mu potem pełnej sukcesów kariery.

Wiadomo zresztą, jak to często bywa z goleadorami z drugiej lidze holenderskiej.

Tak czy owak, van Hooijdonkiem zainteresowało się kilka całkiem poważnych klubów z Eredivisie. On jednak postanowił iść za głosem serca i wybrał… powrót do Bredy. Ekipa NAC walczyła wtedy o awans do najwyższej klasy rozgrywkowej po sześciu sezonach spędzonych w drugiej lidze. Od dziecka zakochany w tym klubie Pierre chciał się stać częścią tego ambitnego przedsięwzięcia, nawet kosztem lekkiego przyhamowania rozwoju własnej kariery. I udało mu się to. W sezonie 1991/92 Breda poległa wprawdzie w barażach, lecz kolejna kampania została już spuentowana wytęsknioną promocją do pierwszej ligi. Van Hooijdonk strzelał jak na zawołanie, notując mnóstwo arcyważnych trafień. Przy Beatrixstraat szybko doczekał się statusu bohatera.

Nie tylko jego bramkostrzelność, ale również szalone zaangażowanie stanowiły motor napędowy dla drużyny. Holender celebrował gole w pełen ekspresji sposób, często pobudzał trybuny do żwawszego dopingu. Tak energetycznych napastników się zwykle uwielbia.

FC Den Bosch 0:3 NAC Breda (baraże o awans do Eredivisie w sezonie 1992/93). Dublet van Hooijdonka.

Wally Jansen, szkoleniowiec poprzedniego klubu Holendra, stwierdził trafnie: – Kiedy Pierre odszedł do NAC, wiedziałem, że prędzej czy później uda nam się znaleźć napastnika, który również zdobędzie dla nas mnóstwo goli i zapełni tę lukę. Ale nawet się nie łudziłem, że natrafimy na drugiego piłkarza o tak pozytywnym wpływie na szatnię.

Po awansie do Eredivisie napastnik nie zwolnił tempa. W swoim pierwszym sezonie w holenderskiej ekstraklasie zdobył aż 25 bramek. Walkę o tytuł najlepszego strzelca rozgrywek przegrał wyłącznie z Jarim Litmanenem z Ajaksu. Fin zanotował jedno trafienie więcej, a przecież ekipa z Amsterdamu była w tamtym czasie jedną z najpotężniejszych w Europie, rok później sięgnęła po Puchar Mistrzów. Van Hooijdonk mógł jedynie pomarzyć o współpracy z takimi partnerami, jakich miał wokół siebie Litmanen. – Podstawą moich strzeleckich wyczynów już wtedy były stałe fragmenty gry – tłumaczył Pierre. – Przykładałem do nich wielką wagę na treningach. Podczas meczów brałem na siebie wszystkie rzuty karne i rzuty wolne. Już przed startem sezonu przypisywałem sobie z tego tytułu co najmniej dziesięć goli. O resztę musiałem zadbać w inny sposób, najczęściej czekając na dokładne dośrodkowania w pole karne.

Można się oczywiście zastanawiać, czy Hooijdonk się odrobinę w Bredzie nie zasiedział. Już samo podpisanie kontraktu z tym klubem wielu postrzegało jako stratę czasu, a co tu dopiero mówić o spędzeniu w NAC przeszło trzech sezonów. Holender jest jednak innego zdania.

– Lata spędzone w NAC pozwoliły mi nabrać pewności siebie. Wcześniej jej nie miałem, a przecież dla napastnika jest ona niezbędna. Tymczasem ja wciąż czułem się prostym chłopaczkiem ze Steenbergen, którego wcześniej nie chcieli w Bredzie – wyznał Pi-Air. – Kiedy zbliżasz się do dwudziestego roku życia i nie udaje ci się przebić do dużej piłki, zaczynasz się zastanawiać, czy aby na pewno jest w tobie potencjał. Na szczęścia zawsze miałem obsesję na punkcie futbolu, więc nie przeszło mi nigdy przez myśl, by całkowicie rzucić piłkę.

Cóż – i słusznie.

Zimą 1994 roku szalejącego w Holandii snajpera ściągnął do siebie Celtic Glasgow.

***
Pierre van Hooijdonk to kłótliwa menda.
Ron Atkinson
***

Szkocka ekipa obecnie znajduje się na najlepszej drodze do dziewiątego tytułu mistrzowskiego z rzędu, ale w latach dziewięćdziesiątych zdecydowanie nie było tak różowo. Wtedy ligą rządzili bowiem niepodzielnie odwieczni rywale The Bhoys.

Glasgow Rangers, bo o nich rzecz jasna mowa, na ligowym tronie zasiedli w 1989 roku i ani myśleli z niego złazić. Celtic kompletnie sobie nie radził z przełamaniem całkowitej dominacji The Gers na krajowym podwórku – dość powiedzieć, że nowy klub van Hooijdonka w sezonie 1993/94 w ogóle nie znalazł się na ligowym podium. Lepsi okazali się nie tylko nieznośni Rangersi, ale również ekipy Aberdeen i Motherwell. The Bhoys gaśli w oczach, znaleźli się w rozsypce. Ich przyszłość stanęła pod znakiem zapytania.

3 marca 1994 roku Bank Szkocji poinformował opinię publiczną, że klub znajduje się na potężnym minusie. Niespłacone zobowiązania sięgnęły pięciu milionów funtów. Dzisiaj już wiemy, że tamtego dnia ekipę Celticu od bankructwa dzieliło… osiem minut. Dosłownie w ostatniej chwili na scenę wkroczył Fergus McCann – zamożny biznesmen, który przejął pakiet kontrolny w klubie, zagwarantował spłatę długów i tym samym uratował zespół przed upadkiem, rozpoczynając jednocześnie mozolny proces odbudowy pozycji The Bhoys. Najpierw na szkockiej, a potem europejskiej arenie. Teraz może trudno w to uwierzyć, ale w 1994 roku frekwencja na Parkhead niemalże spadła poniżej 20 tysięcy widzów, a bywały takie spotkania, gdy na trybuny nie fatygowało się nawet 10 tysięcy kibiców. Sympatycy ekipy z biało-zielonej części Glasgow mieli po prostu serdecznie dość nieudolnych działaczy i upokorzeń zaznawanych ze strony oponentów zza miedzy.

Choć trzeba też oddać kibicom, że w godzinie próby stanęli na wysokości zadania .

Kiedy McCann przemodelował finansową strukturę klubu i zarządził emisję akcji, te rozeszły się jak świeże bułki. Na konto Celticu wpłynęło prawie 15 milionów funtów. – To było wielkie zwycięstwo McCanna. Fani uwierzyli w jego wizję przebudowy klubu. Uznali, że potrzebne są drastyczne zmiany – pisze Brian Wilson, znawca historii Celticu.

26-letni Van Hooijdonk wylądował zatem w klubie słynnym, lecz – ujmując to łagodnie – nie przędącym najlepiej. Tylko czy takie drobnostki mogły wówczas zakłócić jego skuteczność? Oczywiście, że nie. Wiosną 1995 roku Holender wpakował wprawdzie do siatki tylko cztery gole w szkockiej ekstraklasie, a The Bhoys znów nie zdołali się wspiąć nawet na najniższy stopień ligowego podium, ale znacznie lepiej i napastnikowi, i całej drużynie powiodło się w krajowym pucharze. 27 maja na Hampden Park piłkarze Celticu wygrali finał Pucharu Szkocji. Jedynego, a więc zarazem zwycięskiego gola zdobył właśnie van Hooijdonk. Choć zszedł z boiska jeszcze przed przerwą z powodu kontuzji.

nintchdbpict000390051892

Pierre van Hooijdonk w barwach Celticu.

Ktoś może jednak zapytać: wokół czego właściwie ta ekscytacja? Trzydziesty w historii klubu Puchar Szkocji to aż taki wyczyn? No i niby coś w tym jest, ale w tamtym czasie kibice Celticu byli tak spragnieni jakiegokolwiek trofeum, że ten triumf doprowadził ich do ekstazy.

– To był puchar wypełniony przełomami. Pierwszy od 1989 roku. Pierwszy po zmianie władz. Pierwszy pod wodzą nowego trenera, Tommy’ego Burnsa. Pierwszy, odkąd opaskę kapitańską przejął Paul McStay. Mało tego – równolegle w meczach ligowych Celtic dwukrotnie pokonał, a raz zremisował z Rangersami. Daleko na horyzoncie zaczęła więc majaczyć perspektywa wyrównania sił w lidze, choć oczywiście The Gers wciąż byli zdecydowanie mocniejszym zespołem – dowodzi cytowany już Brian Wilson.

Zwycięskie trafienie van Hooijdonka w finałowym starciu uczyniło z niego natychmiastowo ulubieńca Parkhead.

– Ciążyła na nas wtedy olbrzymia presja. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim ciśnieniem na sukces jak w Celticu – opowiadał Pierre. – Przez wiele następnych tygodni ludzie gratulowali mi zwycięskiej bramki w finale. Czasem mieli łzy w oczach. To niesamowite, co dla kibiców Celticu znaczyło sześć lat bez żadnego tytułu.

W kolejnym sezonie Holender solidnie zresztą zapracował, żeby kibice Celticu pokochali go jeszcze mocniej – zdobył 26 goli w szkockiej ekstraklasy, co zapewniło mu status najlepszego strzelca rozgrywek, z olbrzymią przewagą nad pozostałymi snajperami. – W sezonie 1995/96 Celtic nie zdobył ani jednego trofeum, ale można było wyczuć, że sprawy idą we właściwym kierunku. Strata do Rangersów wynosiła na koniec rozgrywek tylko cztery punkty. Tak blisko pierwszego miejsca The Bhoys nie byli od lat – pisze Wilson.

Snajper błyszczał do tego stopnia, że wzięli go na celownik kibice The Gers. Uprzykrzali mu życie w mieście jak tylko się da. – Mój problem polegał na tym, że w Glasgow nie miałem jak wtopić się tłum. Każdy od razu rozpoznawał mnie po sylwetce, fryzurze i kolorze skóry – opowiadał Pi-Air. – Miałem z tego powodu sporo nieprzyjemności. Często się zdarzało, że kibice Rangersów mnie wyzywali albo pluli mi na przednią szybę w aucie, gdy stawałem na światłach. Tych incydentów było mnóstwo. Wysysało to ze mnie energię, podcinało skrzydła. Samemu w ogóle nie ruszałem się wieczorem na miasto. A jeśli już, to w taksówce kładłem się na tylnym fotelu, kiedy tylko mijaliśmy jakiś pub albo knajpę. Czułem się ciągle zagrożony. Czegoś takiego nie przeżyłem nawet grając później w Stambule. Do mojej skrzynki pocztowej wrzucano koperty, w których znajdowały się brzytwy!

Wydawało się mimo wszystko, że jest kwestią jednego, może dwóch sezonów, gdy Celtic z Hooijdonkiem na szpicy zdetronizuje wreszcie Rangersów. Wszystkim straszliwie zależało na czasie – nie można było dopuścić, by ekipa z Ibrox Stadium skompletowała dziesięć tytułów z rzędu. Byłby to nowy rekord szkockiej ekstraklasy.

Przez startem sezonu 1996/97 Celtic porządnie się zatem wzmocnił.

Do zespołu trafili między innymi Jorge Cadete, swego czasu duża postać Sportingu Lizbona, oraz Paolo Di Canio – piłkarz bajecznie utalentowany, choć wzbudzający olbrzymie kontrowersje różnorakimi wybrykami. Włoch miał swoją grą i osobowością stanowić swoistą odpowiedź na Paula Gascoigne’a, bodaj najpopularniejszego brytyjskiego piłkarza lat dziewięćdziesiątych, brylującego po niebieskiej stronie miasta. Tercet Cadete – Di Canio – van Hooijdonk dorobił się prędko wymownego miana: Three Amigos. Ponoć jako pierwszy określił tak swoich zawodników sam Fergus McCann, wspomniany prezydent klubu. Dzisiaj może się wydawać, że to całkiem sympatyczny przydomek, ale nie to było bynajmniej intencją McCanna. Szkot z każdym spośród trójki amigos miał bowiem mocno na pieńku.

Powód był banalny – van Hooijdonk, Cadete i Di Canio na boisku prezentowali się wybornie, więc chcieli lepiej zarabiać. Tymczasem właściciel klubu nie miał zamiaru tworzyć płacowych kominów. Rządził Celtikiem jak stereotypowy Szkot z dowcipów, oglądając każdego pensa z dwóch stron. Jego skąpstwo było zresztą w pewnym sensie uzasadnione – amigos nie byli wcale wystarczająco mocni, by strącić Rangersów z ich – jak powiedziałby klasyk – pieprzonej grzędy.

Mistrzostwo w 1997 roku znów powędrowało na Ibrox.

Celtic Glasgow 0:1 Glasgow Rangers (Scottish Premier Division 1996/97). Przepiękna odsłona Old Firm Derby. W tym meczu Pierre van Hooijdonk zmarnował jeden z naprawdę niewielu rzutów karnych w swojej karierze. Z jedenastu metrów pomylił się także Gazza, a na płycie boiska pojawił się… lis. Co za meczycho.

– Three Amigos przetrwali razem na dobrą sprawę tylko kilka miesięcy – wspomina Wilson. – Trudno powiedzieć, czy dostarczyli więcej boiskowych fajerwerków, czy pozaboiskowych kłopotów.

Van Hooijdonk z klubem pożegnał się już zimą 1997 roku. Cadete i Di Canio zostali w Glasgow niewiele dłużej. – Na boisku dogadywaliśmy się świetnie. Żałuję, że nie dane nam było dłużej ze sobą pograć. Choć kiedy za bardzo rwałem się do rozgrywania piłki, koledzy krzyczeli do mnie zawsze: „Siedź w tym pieprzonym polu karnym!” – opowiadał Pierre.

– Pamiętam, że kiedy Paolo dołączył do drużyny, zaprosiłem go do siebie na obiad, żebyśmy mogli się lepiej poznać. Tak się złożyło, że Włosi akurat grali z Holendrami w siatkówkę w finale Igrzysk Olimpijskich. Sądziłem, że to dobry pretekst, żeby się na luzie spotkać. Okazało się jednak, że Paolo nie potrafił usiedzieć w miejscu. Od początku meczu szalał, a podczas tie-breaku tarzał się już po podłodze, ekscytując każdym punktem. Niesamowity facet. (…) Kiedyś zdarzyło mu się zwołać specjalne zebranie rady drużyny. Nie wiedzieliśmy, o co mu może chodzić. Sądziliśmy, że to coś naprawdę poważnego, a tymczasem on poczuł się urażony, bo podczas poprzedniego meczu ktoś… nie podał mu piłki. Co za gość, komiczny typ. W szatni golił przy nas jaja. Niczego się nie bał. Zarażał nas swoją arogancją.

Wszyscy amigos odeszli z Celticu w nieprzyjemnej atmosferze, ale to van Hooijdonk wywinął największy skandal.

– Kiedy trafiłem do klubu w 1994 roku, byłem bardzo rozczarowany poziomem drużyny. Myślę, że tamten Celtic nie miałby szans nawet z moją Bredą – przyznał w wywiadzie z brytyjskim Guardianem. – Potem jednak zaczęli dołączać do zespołu kolejni świetni zawodnicy. Graliśmy znacznie, znacznie lepszy futbol. Wiedziałem jednak, że tygodniówki innych gwiazd w zespole liczone są w pięciocyfrowych sumach. Moja nie była. Przeszkadzało mi to. McCann obiecał mi, że dostanę podwyżkę, jeśli tylko udowodnię na boisku swoją jakość. Zostałem królem strzelców rozgrywek, a on wciąż nie chciał podnieść mojego wynagrodzenia. Co więcej, jako napastnik, mogłem niby udowodnić? Raz danego słowa należy dotrzymywać.

Ostatecznie van Hooijdonk otrzymał propozycję nowej umowy. McCann zaoferował mu siedem tysięcy funtów tygodniówki. Rozjuszony napastnik wypalił wówczas: – Siedem tysięcy? Takie pieniądze mogą wystarczyć najwyżej bezdomnemu, a nie reprezentantowi Holandii.

Gruchnęła gigantyczna, medialna afera. Holendra natychmiast odsądzono od czci i wiary.

Kibice Celticu, z których niewielu mogło się pochwalić pensją na poziomie siedmiu kafli, poczuli się zwyczajnie dotknięci. Obrażeni nieprzemyślaną wypowiedzią napastnika. „Dupek” to najłagodniejsze z określeń, jakimi go wówczas podsumowywano. Van Hooijdonk, do niedawna ulubieniec Parkhead, szybko stał się obiektem masowej niechęci. Pożegnano go więc bez żalu, w trybie niemalże ekspresowym – już 11 marca 1997 roku Pierre zanotował swój debiut w barwach Nottingham Forest, które zapłaciło za niego 4,5 miliona funtów.

– Racja była po mojej stronie – twardo dowodzi Holender. – Obiecano mi podwyżkę, jeśli się sprawdzę. Tylko dlatego zgodziłem się odejść do Celticu. Potem działacze próbowali ze mną brudnych sztuczek – zepchnęli mnie do rezerw, rozdmuchali medialną aferę wokół mnie. Moim celem był wyjazd na mistrzostwa świata do Francji. Musiałem odejść.

Słowa o bezdomnych? Zdaniem van Hooijdonka – nigdy z jego ust nie padły. – Miałem wtedy stałą kolumnę w klubowej gazetce. To znaczy – dziennikarz do mnie dzwonił, ja mu mówiłem parę zdań, on to przelewał na papier. Powiedziałem mu więc przez telefon, że domagam się większej pensji nie z chciwości, ale dlatego, że taka była umowa z klubem, a Di Canio i inni zarabiają dwa razy tyle co ja. Obudziłem się następnego dnia, jak zawsze o poranku włączyłem radio. Nigdy nie zapomnę głosu spikera: „Wracamy po przerwie, wiadomości sportowe. Pierre van Hooijdonk stwierdził, że siedem tysięcy funtów to pieniądze dobre dla bezdomnego…”. Zaraz, co?! Żona pyta: „Coś ty nagadał?”, a ja nigdy nic takiego nie powiedziałem! Te słowa opatrzone moim nazwiskiem pojawiły się jednak w gazecie.

Tak czy owak – mleko się rozlało. Napastnik czmychnął z Glasgow do Nottingham.

***
Pierre van Hooijdonk był prawdziwym wirtuozem stałych fragmentów gry. Ktoś nawet policzył, że był pod tym względem zdecydowanie skuteczniejszy od Platiniego, którego przecież wielu uważa za najlepszego egzekutora rzutów wolnych w historii futbolu. Zawsze dzień-dwa przed meczem brał po treningu drugiego bramkarza, ustawiał mur i dziesięć piłek. Choć wszyscy wiedzieli, że będzie strzelał nad murem, to i tak co najmniej osiem piłek lądowało w siatce.
Tomasz Rząsa
***

Początki Hooijdonka w nowym klubie były trudne. Trafił wiosną do zespołu dość rozpaczliwie walczącego o utrzymanie w Premier League, a to nigdy nie jest wymarzona sytuacja dla nowego zawodnika. Być może dlatego Holender miał spore kłopoty z odnalezieniem strzeleckiej formy. Wystąpił w ośmiu meczach ligowych, do siatki trafił tylko raz. Co tu dużo mówić, oczekiwania były znacznie większe. Ekipa z City Ground koniec końców z kretesem zleciała z ligi.  Na zapleczu angielskiej ekstraklasy van Hooijdonk spisał się jednak znacznie lepiej. Zdobył aż 29 goli w lidze i stworzył kapitalny duet snajperów z Kevinem Campbellem, który zanotował 23 trafienia. Świetna gra tej dwójki do tego stopnia rozpędziła ekipę Nottingham, że udało jej się ponownie awansować do elity.

Wydawać się mogło, że 29-letni napastnik odnalazł klub, w którym uda mu się spędzić parę ładnych sezonów.

Jednak van Hooijdonk znów zaczął kręcić nosem.

– Jeżeli chodzi o całą piłkarską kulturę, angielski futbol absolutnie mi odpowiadał. Bardzo ciepło wspominam nawet mecze w takich miasteczkach jak Stockport czy Bury. Miało to swój urok. Co innego, jeżeli chodzi o treningi. Chciałem się rozwijać. Chciałem się wciąż uczyć czegoś nowego, a trenerzy w Nottingham ciągle tylko kazali nam brać udział w bezsensownych gierkach, gdzie prawy pomocnik stawał na bramce, a lewy obrońca grał w ataku. Piłkarz po to przez cały tydzień trenuje, żeby stawać się coraz lepszym. Ja się w Anglii niczego nie nauczyłem – wyznał cierpko Holender.

W sezonie 1998/99 Nottingham miało aż trzech trenerów, w tym dwóch kultowych dla angielskich kibiców. Najpierw drużynę prowadził niezapomniany Dave Bassett, który wcześniej wywalczył z nią awans do Premier League. Potem – tymczasowo – na fotelu szkoleniowca zasiadł Micky Adams. Aż wreszcie do akcji wkroczył doświadczony Big Ron Atkinson. Van Hooijdonk miał swoje utarczki i z Bassettem, i z Atkinsonem, ale tego pierwszego szczególnie mocno nie cierpiał. Z wzajemnością.

– Zawsze uważałem, że charakter ma o wiele większe znaczenie w futbolu niż talent. I kiedy sobie myślę o van Hooijdonku, to jeszcze bardziej się utwierdzam w tym przekonaniu – napisał Bassett w swojej autobiografii.

– W tygodniu Bassetta w ogóle nie było w klubie, treningi prowadzili jego asystenci – wspominał z kolei Hooijdonk. – Pojawiał się w piątek i zapraszał nas na przedmeczową kolację do restauracji. Wszyscy tam jedli co chcieli – skrzydełka, spaghetti z tłustym sosem, smażone frytki. Cokolwiek. Drużyna była zarządzana przestarzałymi, prymitywnymi metodami. (…) Bassett to szczur. Wąż. Najgorszy trener, na jakiego się natknąłem w całej swojej karierze. Wciąż mówiono mi o jego sukcesach w Wimbledonie. Może tam trafił po prostu na dobrą drużynę i umiał jej nie przeszkadzać? Z taktycznego punktu widzenia nie miał nam nic do zaoferowania. Nigdy nie wygraliśmy meczu dlatego, że przechytrzyliśmy przeciwnika. Na odprawach powtarzał tylko: „bawcie się futbolem”.

Nottingham Forest new signing, Dutch international Pierre Van Hooijdonk at the City Ground today with Dave Bassett, Manager at Nottingham Forest

Pierre van Hooijdonk i Dave Bassett.

Kłopoty van Hooijdonka zaczęły się latem 1998 roku, jeszcze przed startem rozgrywek. Władze klubu postanowiły sprzedać wspomnianego Campbella, z którym holenderski napastnik doskonale się dogadywał. Odeszło jeszcze paru innych istotnych zawodników. Zespół w sposób naprawdę znaczący się osłabił – nie zanosiło się zatem na to, by przygoda Nottingham z ekstraklasą miała tym razem potrwać dłużej niż jeden sezon. Van Hooijdonk widział co się święci, więc sam też zaczął naciskać na transfer. Ale właściciele Forest nie chcieli nawet o tym słyszeć – skoro oddali Campbella, to chociaż jednego ze swoich super-snajperów musieli zachować. – Pół roku wcześniej usłyszałem obietnicę – wprowadź nas do Premier League, to pozwolimy ci odejść. Zrobiłem, co do mnie należało, ale znowu zostałem oszukany.

Wówczas Pierre po prostu się… obraził. I wyjechał do Holandii, rozpoczynając coś na kształt strajku.

– Wszystko zaczęło się od tego, że Ruud Gullit chciał mnie ściągnąć do Newcastle – opowiadał Hooijdonk. – Wykładali za mnie mnóstwo  pieniędzy, siedem milionów funtów. Nottingham dużo by na mnie zarobiło. Ale wtedy Bassett poleciał do prasy i stwierdził, że chce za mnie… dziesięciu milionów. Dziesięciu! To tak jakby próbować komuś sprzedać butelkę wody mineralnej za 25 funtów. Oficjalnie – na sprzedaż. W praktyce – wiadomo, że nikt nie kupi.

Holender aż do listopada 1998 roku pozostawał poza składem. Trenował sobie gościnnie w Bredzie z pierwszym zespołem NAC, żeby nie zgubić formy. W końcu Bassett – straszliwie już zdesperowany, bo drużyna radziła sobie w lidze wręcz katastrofalnie – przywrócił Hooijdonka do kadry meczowej. Ale było o wiele za późno na zakopanie wojennego topora. Nie tylko z trenerem, ostatecznie Bassetta i tak wkrótce zwolniono z klubu. Dezercji nie wybaczyła też napastnikowi większość kolegów z zespołu. Widać to było najlepiej, gdy Pi-Air zdobył swoją pierwszą bramkę w Premier League po powrocie ze strajku w Holandii.

Niewielu graczy Forest pofatygowało się, żeby celebrować to trafienie u boku podekscytowanego strzelca.

Nottingham Forest 2:2 Derby County (Premier League 1998/99). Trafienie van Hooijdonka – 3:30.

Mnóstwo zawodników Nottingham – przede wszystkim Brytyjczyków – otwarcie twierdziło na łamach prasy, że nie chce już widzieć van Hooijdonka w klubie. Atmosfera zrobiła się straszliwie napięta. – Część kolegów się ode mnie odwróciła. Kiedy wróciłem do szatni Forest po pobycie w Holandii, zwołałem zebranie zespołu. Przedstawiłem moje racje. Na koniec tej krótkiej przemowy spytałem, czy ktoś ma jakieś wątpliwości. Odezwał się tylko Geoff Thomas – stwierdził, że nie popiera tego, co zrobiłem. Szanuję go za to. Reszta siedziała cicho. Dopiero potem zaczęli mnie opluwać w gazetach. (…) Na boisku starałem się dawać z siebie wszystko, ale nie miałem już w sobie tej dodatkowej motywacji, która zawsze sprawia, że piłkarz gwarantuje drużynie coś specjalnego.

Z perspektywy czasu wielu zawodników z tamtej ekipy potwierdza, że protest Holendra w gruncie rzeczy był uzasadniony, lecz sprawy należało jednak rozwiązać inaczej, polubownie. Bez tak gigantycznych strat wizerunkowych dla całego klubu.

– Wszyscy czuliśmy się podobnie jak Pierre – opowiadał Alan Rogers, były obrońca Forest, na łamach The Athletic. – Klub potrzebował paru poważnych wzmocnień, żebyśmy mogli myśleć o utrzymaniu, tymczasem sprzedano Kevina Campbella i Colina Coopera. To było strasznie frustrujące. Ale kiedy jesteś częścią drużyny, nie możesz sobie po prostu wyjechać i strajkować. Tak się nie postępuje.

Oczywiście Bassett ma podobne zdanie na ten temat: – Hooijdonk od samego początku był nielubiany w szatni. Ciągnęła się za nim fatalna reputacja. Ostrzegano mnie o jego numerach, gdy kupowałem go Celticu. Mimo wszystko – wierzyłem w jego bramkostrzelność, no i ostatecznie miałem rację. Dzięki jego trafieniom powróciliśmy do Premier League. Kiedy latem 1998 roku stwierdził, że klubowi brakuje ambicji – też mogłem w duchu przyznać mu słuszność. Lecz jego strajk uważam za działanie nieprofesjonalne i haniebne. Gdyby to ode mnie zależało, przetrzymałbym go w Holandii do końca kontraktu. Mógłby tam sobie zmarnować karierę, nic mi do tego. Niestety – piłkarze kosztują. Nottingham nie mogło sobie pozwolić, żeby gość kupiony za kilka milionów funtów po prostu sobie strajkował i nie pomagał drużynie. Zgodziłem się przywrócić go do zespołu, choć straciłem do niego cały szacunek jako do piłkarza i człowieka.

– Wpadłem nawet na szalony pomysł i poprosiłem właścicieli czternastu topowych klubów Premier League o zrzutkę na nowego napastnika dla nas. Po pół miliona, żebyśmy mogli kupić kogoś porządnego. Chciałem, żeby liga pokazała solidarność. Większość managerów uznała mnie za durnia, a teraz widać, że miałem rację. Coraz częściej się zdarza, że to piłkarze rządzą klubami. Ogon kręci psem. Między innymi dlatego, że zbyt długo ignorowano wyskoki zawodników – dodał trener.

Po sezonie 1998/99 van Hooijdonk opuścił rzecz jasna Nottingham. Delikatnie mówiąc – w niesławie. Wcześniej zdążył ściąć się także ze wspomnianym Ronem Atkinsonem, dla którego epizodzik na ławce Forest był ostatnim w trenerskiej karierze. Holender nazwał 60-latka „trenerem z knajpy”, gdy ten wystąpił w reklamie piwa.

– Coś ci się nie podoba? To spierdalaj mi stąd, ale już! – zaryczał rozwścieczony Atkinson, bez ceregieli wyganiając napastnika z treningu.

Takich sytuacji było więcej.

Hooijdonk otwarcie i bardzo ekspresyjnie kpił sobie z Big Rona, po tym jak Anglik podczas swojego debiutu w roli trenera Forest pomylił ławki rezerwowych i jak gdyby nigdy nic rozgościł się wśród piłkarzy Arsenalu. Dobrą minutę potrwało, zanim się połapał, że siedzący obok Marc Overmars nie jest zmiennikiem w jego ekipie. A to nie koniec wpadek. W trzecim meczu ligowym pod wodzą Atkinsona ekipa z East Midlands przegrała u siebie 1:8 z Manchesterem United. – Zapewniliśmy kibicom dziewięciobramkowy thriller – dowcipkował sobie po końcowym gwizdku manager, ale sympatykom Forest z jakichś powodów nie było do śmiechu.

Nottingham Forest 1:8 Manchester United (Premier League 1998/99).

Oczywiście złotousty Atkinson nie pozostawał dłużny holenderskiemu napastnikowi, jeśli chodzi o uszczypliwości.

– Kiedy pierwszy raz go spotkałem na treningu, oznajmiłem mu jasno: „Współpraca z tobą nie zmieni mojego życia ani o jotę” – pisał Big Ron w swojej autobiografii. – Nie będę udawał, że zadręczałem się nocami, obmyślając sposoby na obłaskawienie van Hooijdonka. Nie przejmowałem się nim. On uważał się zresztą za znacznie lepszego zawodnika, niż był w rzeczywistości. (…) Pamiętam, że wprowadziłem do składu Marlona Harewooda, który miał partnerować mu w ataku. Pierre zabronił chłopakowi wybiegać na wolne pole. Wściekłem się. „Dokładnie tego od niego oczekuję. Jest młody, szybki i głodny bramek. Nie waż się doradzać moim zawodnikom, jak mają grać”.

Latem 1999 roku wyspiarska przygoda krnąbrnego napastnika definitywnie dobiegła końca. Trzydziestoletni van Hooijdonk wrócił do ojczyzny, wylądował w Vitesse Arnhem. Klubie w tamtym czasie dość mocnym, należącym do ścisłej czołówki Eredivisie. Ale, co tu dużo mówić, dla niemłodego piłkarza z Premier League przeprowadzka do Arnhem to był jednak spory zjazd.

W Vitesse snajper złapał jednak wiatr w żagle. Zdobył 25 bramek w lidze, mniej tylko od Ruuda van Nistelrooya, wówczas reprezentującego jeszcze barwy PSV Eindhoven. Udany sezon zaowocował kolejnym zagranicznym transferem – tym razem van Hooijdonk wylądował w Portugalii, trafił do Benfiki Lizbona. Niezłą skuteczność udało mu się w nowym klubie podtrzymać, ale miejsca w ekipie „Orłów” nie zagrzał. W Benfice akurat zmieniły się władze, Holender przestał pasować do koncepcji. Znów znalazł się na wylocie.

W 2001 roku podpisał kontrakt z Feyenoordem Rotterdam, a reszta – jak to się pięknie mówi – jest już historią.

– Zwycięstwo w Pucharze UEFA to największy moment mojej kariery – powiedział van Hooijdonk. – Przede wszystkim dlatego, że kompletnie nie spodziewałem się sukcesu. Poza Feyenoordem, do półfinału rozgrywek awansowała Borussia, Milan i Inter Mediolan. Na pierwszy rzut oka nie pasowaliśmy do tego grona, prawda? Miałem szczególną satysfakcję, ponieważ udało mi się strzelić kilka bardzo znaczących bramek. Dwie w finale z Borussią. Dwie przeciwko Rangersom. Do tego gol przeciwko PSV w doliczonym czasie gry. 2002 był moim rokiem. Wszystko mi się na boisku udawało.

images4.persgroep.net

Pierre van Hooijdonk w barwach Feyenoordu.

Van Hooijdonk w barwach Feyenoordu spędził tylko dwa sezony, podtrzymując kapitalną skuteczność pomimo 34 lat na karku. W 2003 roku doświadczonego napastnika raz jeszcze wywiało zresztą poza Holandię. Podpisał kontrakt z tureckim Fenerbahçe. Tam bardzo szybko dorobił się ksywy Aziz Pierre („Święty Piotr”) i zdobył dwa tytuły mistrza kraju. To właśnie nad Bosforem pierwszy raz udało mu się stanąć na najwyższym stopniu ligowego podium, nie licząc oczywiście rozgrywek drugo- i trzecioligowych.

Karierę zakończył jednak w Eredivisie.

Swój ostatni sezon (2006/07) rozegrał w barwach Feyenoordu, po drodze zahaczył też o Bredę.

– Często słyszę, że mógłbym zrobić większą karierę, gdyby nie mój trudny charakter – mówił Pi-Air. – Jednak tak się składa, że najczęściej te opinie wypowiadają ludzie, którzy nigdy nie przebywali ze mną w jednej szatni. Jasne – ci, z którymi miałem na pieńku dzisiaj będą twierdzić, że wredny ze mnie typ. Ale nikt nie ma prawa mi zarzucić, że nie byłem profesjonalistą. Zarobił na mnie każdy klub, w którym grałem. Każdy prezes, który płacił mi pieniądze za grę może sobie spojrzeć w statystyki. I na pewno wtedy pomyśli: „całkiem niezła skuteczność”. Kiedy piłkarze dużo zarabiają, a kiepsko grają, można mieć do nich pretensje. Nie sądzę, bym ja kiedykolwiek zaliczał się do tego grona. Wręcz przeciwnie.

***

Do pełni szczęścia na pewno brakowało Hooijdonkowi sukcesu z reprezentacją narodową. W barwach Oranje napastnik zadebiutował w grudniu 1994 roku. Jego powołanie było wówczas dużym szokiem. Również dla samego piłkarza.

– Podejrzewam, że do dziś żaden inny zawodnik Bredy nie dostał powołania do kadry Holandii – opowiadał Pierre. – Wszedłem na ostatni kwadrans meczu z Luksemburgiem. Myślałem sobie wtedy: „W sumie to nawet nie będę rozczarowany, jeśli to mój ostatni występ w kadrze. Skoro raz zagrałem, to już zawsze będę mógł o sobie mówić, że jestem reprezentantem Holandii”. (…) Na zgrupowaniu czułem się jak kibic. O Boże, to Bergkamp. Rety, porozmawiałem z De Boerem. To było jak sen.

Ostatecznie licznik występów Hooijdonka w narodowych barwach zatrzymał niemal równo dekadę później, tuż po mistrzostwach Europy w Portugalii. Stanęło na 46 meczach i czternastu bramkach. To w sumie całkiem pokaźny dorobek, jeśli sobie przypomnimy, jacy snajperzy przewijali się w tamtym czasie przez holenderską ekipę. Choćby Kluivert, Bergkamp, Hasselbaink, van Nistelrooy czy Makaay. Fenomenalni zawodnicy, bez dwóch zdań. Ze względu na mocną konkurencję, Hooijdonk rzadko bywał przez selekcjonerów wykorzystywany jako piłkarz podstawowego składu podczas wielkich turniejów. Na Euro 1996 nie pojechał, na mistrzostwach świata 1998 grał głównie ogony, na Euro 2000 nie powąchał murawy, cztery lata później też funkcjonował jako joker.

– Najbardziej żal mi mundialu we Francji – mówił piłkarz. – Naprawdę było blisko do wyeliminowania Brazylijczyków w półfinale.

W świecie futbolu van Hooijdonk aktywny jest do dziś. Przede wszystkim jako analityk telewizyjny – jego niewyparzony jęzor wiele razy dał o sobie znać, co doprowadziło Pierre’a między innymi do konfliktu z Robinem van Persiem. Holender udziela się również chętnie jako ambasador różnych społecznych kampanii związanych z futbolem. Często można go zobaczyć na meczach Bredy, stawiał też pierwsze kroki w trenerce. No i przede wszystkim – monitoruje rozwój kariery swojego syna. 20-letni Sydney gra obecnie w pierwszym zespole NAC.

– Ojciec przez jakiś czas był moim trenerem w drużynie juniorskiej. Wymagał ode mnie pięć razy więcej niż od pozostałych chłopaków! – opowiadał Sydney. – „Inni mogą mieć więcej talentu niż ty, ale nie mają prawa mieć od ciebie więcej zaangażowania” – mówił mi ciągle. Twierdził, że sam się kiedyś przekonał, jakie to ważne. I ja chyba też zaczynam już to rozumieć.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

Pauleta, czyli idol kryzysowy
Car. Jak Aleksandr Mostowoj zawładnął Celtą Vigo
Komu potrzebny Cantona, gdy w drużynie jest Yeboah?
Cel dla Piątka? Stać się w Berlinie legendą jak Marcelinho
Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?

***

etoto

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Matysiak: Nie ma co oszukiwać samych siebie. Nie ma szans na utrzymanie w lidze

Piotr Rzepecki
1
Matysiak: Nie ma co oszukiwać samych siebie. Nie ma szans na utrzymanie w lidze
Anglia

Mo Salah kłóci się z Kloppem. „Jeśli dziś coś powiem, będzie ogień” [WIDEO]

Paweł Wojciechowski
0
Mo Salah kłóci się z Kloppem. „Jeśli dziś coś powiem, będzie ogień” [WIDEO]
Niemcy

Harry Kane z imponującym wyczynem. Do rekordu Lewandowskiego jeszcze trochę brakuje

Piotr Rzepecki
1
Harry Kane z imponującym wyczynem. Do rekordu Lewandowskiego jeszcze trochę brakuje

Weszło

Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?
Polecane

Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”

Jakub Radomski
7
Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”
Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
10
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Komentarze

1 komentarz

Loading...