– Totti, zobaczmy. Gilardino. To będzie dwa, czy też poczeka? Gilardino, indywidualna akcja Gilardino… Aj, będzie Del Piero! Dwa, dwa! Nokautujące uderzenie! Wreszcie, wielki Del Piero! Italia! Nie będzie arrivederci, forza Italia do Berlina – wykrzykiwał podekscytowany Dariusz Szpakowski, gdy reprezentacja Włoch w ostatniej minucie dogrywki półfinałowego starcia mistrzostw świata w Niemczech definitywnie dobijała ekipę gospodarzy, odbierając jej resztki nadziei na odwrócenie losów dramatycznego spotkania. Kultowy komentarz, kultowa akcja, kultowa bramka, kultowy mecz. Nie doszłoby jednak do całej tej magicznej sytuacji, gdyby nie on. Najpierw wygrał pojedynek główkowy we własnej szesnastce, kasując w ten sposób ostatni, zupełnie rozpaczliwy atak Niemców na bramkę Gianluigiego Buffona. Potem wystrzelił z pola karnego jak z procy i na trzydziestym metrze sprzątnął futbolówkę sprzed nosa otumanionemu Lukasowi Podolskiemu, inicjując bramkową akcję. Eroi azzurri. Il capitano. Po prostu Fabio Cannavaro.
Podczas zwycięskiego mundialu nie tylko ten gol, ale właściwie wszystko co dobre w reprezentacji Italii zaczynało się właśnie od niego. Nie bez kozery Cannavaro jest jednym z zaledwie trzech obrońców, którzy mogą pochwalić się gościom Złotą Piłką, stojącą dumnie nad kominkiem.
Zanim jednak Włosi w ogóle dotarli do tego półfinału, zanim sięgnęli po złoto mistrzostw świata, zdarzyło im się popaść w poważne tarapaty. I to w konfrontacji z akurat tym przeciwnikiem, którego teoretycznie nie musieli się szczególnie mocno obawiać. Kadra dowodzona przez Marcello Lippiego z siedmioma punktami na koncie wygrała swoją grupę i – niejako w nagrodę za ten wysiłek – w 1/8 finału los skojarzył ją z Australią, która z kolei z niemałym trudem wczołgała się do fazy pucharowej. Rywal rzecz jasna dość niebezpieczny, jak każdy na tym etapie turnieju, ale na papierze jednak dość prosty do ogolenia.
Co miało być zadaniem lekkim, łatwym i przyjemnym, okazało się horrorem.
Kim jest Fabio Cannavaro? Sylwetka piłkarza
Jest 26 czerwca 2006 roku, Fritz-Walter-Stadion w Kaiserslautern. Jako się rzekło, kibice zgromadzeni na trybunach tego słynnego obiektu – zwanego często Betze, ponieważ powstał on na wzgórzu Betzenberg – raczej nie spodziewali się wielkich emocji po starciu Włochów z Australijczykami. Oczywiście dokonania i gra tej drugiej ekipy budziły zasłużony szacunek – dowodził nią ostatecznie nie kto inny tylko Guus Hiddink, jeden ze zdolniejszych i bardziej utytułowanych trenerów swojego pokolenia. Holender dał się już wcześniej poznać jako szkoleniowiec, który zna tajemniczy sposób na zbudowanie potężnej drużyny piłkarskiej w najmniej spodziewanym miejscu na Ziemi. W 2002 roku prowadzona przez niego reprezentacja Korei Południowej dotarła aż do półfinału mistrzostw świata – abstrahując na moment od kontrowersji sędziowskich, które towarzyszyły tamtemu mundialowi, Koreańczycy swoim przygotowaniem do turnieju naprawdę mogli imponować. Byli wybieganym, świetnie zorganizowanym i poukładanym zespołem. Wielka w tym zasługa właśnie błyskotliwego Hiddinka.
Cztery lata później ekipa Australii, choć też całkiem niezła, nie robiła jednak aż tak dobrego wrażenia, no i nie miała po swojej stronie sędziów. Już w trzeciej minucie spotkania Luca Toni – rosły snajper, w tamtym czasie król strzelców Serie A i mega-gwiazda Fiorentiny – zmarnował dogodną okazję do wyprowadzenia swojego zespołu na prowadzenie. To była szansa z gatunku tych, jakie włoski wieżowiec na arenie klubowej zwykł wykorzystywać z zamkniętymi oczami. Kilkanaście minut później Toni wygrał natomiast pojedynek główkowy w polu karnym i wystawił świetną piłkę swojemu koledze. Jednak Alberto Gilardino z Milanu bardzo pokracznie złożył się do uderzenia i w efekcie wcelował wprost w bramkarza rywali, doświadczonego Marka Schwarzera.
Parę minut później Schwarzer popisał się kolejną kapitalną interwencją, znowu powstrzymując szalejącego Toniego. I tak się mniej więcej toczyło tamto spotkanie. Aż do 51 minuty, gdy stoper reprezentacji Italii, Marco Materazzi, w nieprzepisowy sposób wyciął szarżującego rywala. Poturbowany Mark Bresciano, występujący zresztą na co dzień we włoskiej Serie A, zaległ na murawie, zwijając się z bólu. Sędzia Luis Medina Cantalejo przywołał na twarz srogą minę i stanowczym gestem sięgnął do kieszonki.
Wyciągnął z niej czerwoną kartkę. Materazzi wyleciał z boiska, a Włochom natychmiast stanęły przed oczami demony przeszłości.
– Nie chciałem wracać do domu, tak bardzo podobało mi się w Niemczech – wspominał Gianluigi Buffon, bramkarz włoskiej ekipy. – W meczu z Australią wszystko układało się nam dobrze. Czułem jednak, że coś niepokojącego wisi w powietrzu. I rzeczywiście – w 50 minucie w moich uszach rozbrzmiał gwizdek sędziego, który zagłuszył nawet doping z trybun. Zobaczyłem, jak arbiter wymachuje czerwoną kartką tuż przed twarzą Marco Materazziego. Nic nie dało się zrobić, klamka zapadła. Marco został wyrzucony z boiska. Mój Boże…
Lippi musiał działać. Lada moment boisko opuścił niepocieszony Toni, który sprawiał tak wiele kłopotów australijskiej defensywie. W jego miejsce pojawił się zaś na placu gry Andrea Barzagli, dla którego był to natomiast pierwszy występ na mistrzostwach.
Sytuacja na murawie uległa diametralnej zmianie, zdecydowana przewaga Italii prysła jak mydlana bańka. Nagle to Australia zaczęła odważnie i groźnie atakować, wręcz przejmując kontrolę nad przebiegiem spotkania. Schwarzer dostał chwilę wytchnienia, tymczasem Buffon musiał uwijać się między słupkami jak w ukropie. W 81 minucie meczu golkiper Juventusu miał wiele szczęścia – jeden z jego kolegów zawalił krycie przy rzucie rożnym, ale główka Tima Cahilla poszybowała nad poprzeczką. Hiddink szwendał się przy linii bocznej, przekazując swoim podopiecznym dziwaczne komunikaty za pomocą języka migowego. Lippi siedział na ławce z zasępioną miną. Sprawy zaczęły się wymykać spod kontroli.
– Kiedy Marco wyleciał z boiska, miałem wielką ochotę nawrzeszczeć na moich obrońców – przyznał Gigi. – Nie zrobiłem tego jednak, dolałbym tylko oliwy do ognia. Jedynym wyjściem z tej trudnej sytuacji było rozładowanie negatywnej energii. Wiedziałem, że muszę jakoś dotrzeć do moich kolegów. Przemówić do kogoś, kto na pewno mnie wysłucha.
Padło na Fabio Cannavaro.
Cannavaro podczas mistrzostw świata w Niemczech był kapitanem Squadra Azzurra. Opaskę nosił na ramieniu już od wielu lat – po raz pierwszy założył ją jeszcze w 2000 roku, jednorazowo. Potem honor ten spotykał go coraz częściej, zwłaszcza gdy po mistrzostwach świata w Korei i Japonii karierę w reprezentacji zakończył Paolo Maldini. Trener Lippi namawiał wprawdzie słynnego defensora Milanu, by ten wycofał się ze swojej decyzji i wyruszył z drużyną na turniej do Niemiec, ale Maldini pozostał nieprzejednany. Potem trochę zresztą żałował swojej decyzji, ostatecznie złoty medal mistrzostw świata to brakujący skalp w jego bogatej kolekcji sukcesów.
Rola lidera formacji defensywnej, a przy okazji całego zespołu, przypadła zatem definitywnie dla Cannavaro. Nie ma się co zatem dziwić, że Buffon zwrócił się właśnie do swojego klubowego kolegi z Juventusu, gdy Italia wpadła w kłopoty.
– Fabio, kurwa jego mać! – zagaił bramkarz Juventusu, obserwując Materazziego, który ze zwieszoną głową schodzi z boiska.
– Co się dzieje, Gigi? – odparł spokojnie Cannavaro. Albo świetnie udawał, albo rzeczywiście czerwona kartka dla kolegi nie wyprowadziła go z równowagi. Choć przecież sytuacja zaczynała naprawdę niepokojąco przypominać tę z poprzedniego mundialu. 1/8 finału mistrzostw. Niepozorny rywal, sprawiający niespodziewane trudności. Cholerny Hiddink przy linii bocznej. Czerwona kartka. Jak w tym nieszczęsnym starciu z Koreą Południową, które Włosi sensacyjnie przegrali 1:2 po dogrywce, też kończąc mecz w dziesiątkę.
– Nie chcę wracać do domu, rozumiesz? – żarliwie mówił Buffon. – Nie mam nic do roboty w domu. Wakacje nad morzem zaplanowałem dopiero na drugą połowę lipca. Podoba mi się w Niemczech, łapiesz? Nie chcę, żeby to była druga Korea!
– Jasne, Gigi – krótko odpowiedział Cannavaro. Nie miał zbyt wiele czasu na pogaduszki. Buffon stercząc między słupkami mógł sobie urządzać płomienne przemówienia, ale hiszpański arbiter wznowił już w międzyczasie grę, więc lider włoskiej defensywy musiał się skupić przede wszystkim na powstrzymywaniu przeciwników. Zwłaszcza, że Barzagli dopiero się dogrzewał i przyjmował ostatnie instrukcje od sztabu szkoleniowego, więc Włochów łatwo było w tamtym momencie ugodzić w miękkie podbrzusze. Buffon jednak nie odpuszczał. Jak sam potem opowiadał – przez moment po prostu stracił panowanie nad emocjami.
– Fabio, obiecaj mi, że nie będzie jak w Korei! – wydzierał się bramkarz. – Rodzina może mnie odwiedzić tutaj, do domu mi się nie spieszy.
– Gigi, przestań robić z siebie durnia – zdenerwował się wreszcie Cannavaro. Dyszał ciężko, bo dopiero co wygrał biegowe starcie z Markiem Viduką, który mocno się uaktywnił w drugiej połowie spotkania i sprawiał włoskiej defensywie coraz więcej problemów. Poczuł krew, podobnie zresztą jak jego koledzy. – Pozwól mi grać w piłkę!
– Nie będzie jak w Korei? – nie przestawał pytać Buffon. – Wygramy mistrzostwo świata?
– Nie będzie. Wygramy! – odkrzyknął Cannavaro, nie okazując już nawet zniecierpliwienia. Było to bezcelowe. Buffon nie dawał za wygraną i, zgodnie z własną relacją, maglował obrońcę tego rodzaju pytaniami przez kilkadziesiąt minut drugiej połowy.
– Żadnej Korei?
– Żadnej, Gigi.
– Jebać Koreę?
– Jebać.
– Amen.
– Amen.
W ostatniej minucie doliczonego czasu gry Fabio Grosso zdecydował się na szaloną szarżę lewym skrzydłem. Wszyscy sposobili się już do dogrywki. Lippi i Hiddink zastanawiali się nad ewentualnymi roszadami taktycznymi. Cannavaro dochodził do ponurego wniosku, że przydałyby mu się stopery do uszu. Z kolei Buffon – choć z kompletnie zdartym już gardłem – nadawał dalej, żądając od swojego kapitana dalszych zapewnień i obietnic, a jednocześnie przygotowując się już mentalnie do rzutów karnych. Jednak Grosso wyraźnie nie miał ochoty na serię jedenastek – zwodem położył jednego przeciwnika, wparował w pole karne, a tam balansem ciała zmylił kolejnego obrońcę. Po czym dość teatralnie upadł na murawę, sugerując, że został sfaulowany.
– CALCIO DI RIGORE, CALCIO DI RIOGRE, CALCIO DI RIGORE – zaryczał opętańczo włoski komentator Sky Sport.
I rzeczywiście – sędzia bez większego wahania wskazał na jedenasty metr. Lucas Neill, obrońca australijskiej drużyny, nie mógł się pogodzić z tą decyzją, lecz arbiter naturalnie nie miał zamiaru jej zmieniać. Odpowiedzialność za decydujące uderzenie wziął na siebie Francesco Totti. Wpakował piłkę do siatki potężnym strzałem w lewy, górny róg bramki. Cała Italia eksplodowała z euforii.
Jak na ironię, tym razem to Squadra Azzurra awansowała do ćwierćfinału mistrzostw świata po wielkiej, sędziowskiej kontrowersji. Z dzisiejszej perspektywy karny wygląda na dość oczywisty, ale trzeba pamiętać, że jeszcze kilkanaście lat temu piłkarzom pozwalano na więcej. Poza tym – Grosso przy upadku dodał sporo od siebie. Wiele gazet i portali internetowych odtrąbiło wręcz sędziowski skandal. Jednak Włochów niespecjalnie to interesowało.
– Widzisz, Gigi? Mówiłem ci, że będziemy grać dalej! – wykrzyknął Cannavaro w stronę Buffona pośród ogólnej radości. Dotrzymał słowa, jak na kapitana przystało. Nie zapomniał jednak koledze z Juventusu jego chwil szaleństwa.
Tym bardziej, że tuż przed ćwierćfinałowym starciem z Ukrainą włoski bramkarz – tak owładnięty żądzą triumfu w turnieju – niemalże sam wykluczył się z dalszego udziału w mistrzostwach. Podczas pobytu w Niemczech Gigi, miłośnik rywalizacji na wszelakich polach, zarządził w zespole dodatkowy, ping-pongowy mini-mundial. Tak bardzo wkręcił się potem w te rozgrywki tenisa stołowego, że kompletnie tracił nad sobą kontrolę. Kiedy popełnił błąd przy kluczowym zagraniu i przegrał starcie decydujące o losach tego – mogłoby się wydawać, że towarzyskiego – turnieju, wpadł w kompletną furię i z rozmachem kopnął w to, co było akurat w zasięgu jego nogi. Czyli – w szklany witraż. Szkło rozsypało się na miliony drobnych odłamków. Ostatecznie noga Buffona wyszła z tego incydentu bez szwanku, ale gorzej mogło być z jego głową. Okazało się, że całe zajście obserwował przyczajony Lippi. Selekcjoner tak się wściekł na swojego bramkarza, że prawie urwał mu łeb.
Ostatecznie stanęło jednak tylko na potoku wyzwisk i szlabanie na ping-ponga, do którego zresztą Buffon i pozostali gracze nie mieli najmniejszego zamiaru się zastosować. – Hej, Gigi, tylko bądź ostrożny. Z tego co pamiętam, nie chcesz jeszcze wracać do domu, prawda? – naśmiewał się Cannavaro.
***
Zachowuję niewzruszony spokój, co zresztą leży w moim usposobieniu, ale szeroko, bardzo szeroko otwieram oczy, kiedy widzę cuda.
Johann Wolfgang von Goethe o Neapolu
***
Trzeba zaznaczyć, że Fabio Cannavaro przeszedł naprawdę długą drogę na szczyt piłkarskiego Olimpu. Na świat przyszedł 13 września 1973 roku w Neapolu. Można sobie wyobrazić przyjemniejsze miejsce na przeżycie dzieciństwa, choć pewnie trudno o lepszą kuźnię charakteru. Neapol w latach siedemdziesiątych – a poniekąd nawet i po dziś dzień – był miastem mafii, nieporządku, a także po prostu biedy. No i miastem futbolu. – To miejsce inne niż reszta Włoch – opowiadał Cannavaro. – Bardziej przypomina Rio de Janeiro niż Mediolan. Mamy tu wiele problemów – bieda i przestępczość to tylko niektóre z nich. Jednocześnie jednak ludzie z Neapolu są bardzo dumni. Ludzie żyją z uśmiechem na ustach. I żyją na ulicach. W całych Włoszech na dzieci mówi się “bambini”. Ale nie w Neapolu. Tutaj dzieci to “scugnizzi”.
Scugnizzo, czyli urwis. Ancymon, łobuz, nicpoń. Albo – żeby najlepiej oddać neapolitański kontekst tego określenia – po prostu ulicznik. Nie w pejoratywnym znaczeniu. Po prostu – dzieciaki takie jak Cannavaro każdą możliwą sekundę czasu wolnego od szkoły spędzały szwendając się wśród kamieniczek bądź blokowisk i grając w piłkę gdzie popadnie.
Fabio nie mógł się zresztą wychowywać w bardziej piłkarskiej części miasta. Jego rodzice mieszkali w dzielnicy Fuorigrotta, gdzie położony jest Stadio San Paolo – monumentalny obiekt, na którym swoje domowe mecze rozgrywa do dziś miejscowe Napoli. Mama chłopca, Gelsomina Costanzo, była pokojówką. Ojciec, Pasquale Cannavaro, pracował w banku. Niby zatem trudno dopatrywać się tutaj źródła futbolowych inspiracji, ale wbrew pozorom Pasquale był wielkim pasjonatem calcio. Grywał sobie nawet w maleńkim, lokalnym klubie Società Sportiva Calcio Giugliano. Synowie także złapali zatem piłkarskiego bakcyla – najpierw starszy Fabio, a potem młodszy Paolo zaczęli treningi w szkółce Napoli. Obaj z sukcesami. – Poza treningami, grałem przede wszystkim na ulicach – wspominał starszy z braci. – Ustawialiśmy dwa śmietniki jako słupki i to nam wystarczało. W moim życiu najważniejsza była piłka, szkoła nie miała znaczenia.
Fabio miał szczęście, ponieważ właśnie w latach jego młodości stwierdzenie “zobaczyć Neapol i umrzeć” nabrało bardzo piłkarskiego znaczenia. W 1984 roku na Stadio San Paolo pojawił się wszak Diego Armando Maradona, a przeciętny wcześniej klub wkrótce stał się niekwestionowanym numerem jeden w świecie calcio. Obecność najlepszego piłkarza świata rozgrzewała miasta do czerwoności. Cannavaro zaś mógł te wiekopomne chwile obserwować z bliska – nie tylko trenując w drużynach juniorskich, ale też pracując jak chłopiec do podawania piłek. Zawsze chciał być jak najbliżej boiska.
Z racji na dość niepozorną budowę ciała – ostatecznie jego wzrost zatrzymał się na 175 centymetrach – Cannavaro nie od razu zaczął grać na środku defensywy. Początkowo trenerzy widzieli w nim raczej skrzydłowego, ewentualnie środkowego pomocnika. Odznaczał się niezłą dynamiką, zwrotnością i siłą, a także przyzwoitą techniką.
Zawsze grał z niesamowitym poświeceniem. To był jego podstawowy atut.
No, choć czasem ten atut potrafił się też przepoczwarzyć w kłopot. Podczas jednego z pierwszych treningów, jakie było mu dane odbyć razem z seniorami Napoli w końcówce lat osiemdziesiątych, Cannavaro kompletnie stracił głowę i wyjątkowo ostrym wślizgiem zaatakował samego Maradonę. Argentyńczyk był rzecz jasna postacią niezastąpioną dla zespołu, więc na jego zdrowie wszyscy w klubie chuchali i dmuchali. Kiedy zatem młody Włoch tak strasznie się podpalił i wjechał mistrzowi świata w nogi sankami, doszło niemalże do rękoczynów. Niektórzy chcieli gołymi rękami udusić durnego szczyla, który nie zrozumiał swojego miejsca w szeregu. Przerażonego chłopaka uratował jednak… sam Maradona. Uśmiechnięty od ucha do ucha, kiedy już z trudem wygramolił się z murawy. – To był nie tylko najlepszy piłkarz na świecie, ale też najbardziej ludzki i przyjazny facet, jakiego można sobie wyobrazić – wspominał Fabio. Nie było mu jednak dane nigdy wystąpić u boku Maradony w Serie A. Ligowy debiut zaliczył dopiero w 1992 roku, kiedy boskiego Argentyńczyka już nie było w klubie.
Największym idolem Cannavaro nie był jednak początkowo ani Maradona, ani Careca, ani Ciro Ferrara, ani w ogóle nikt inny ze słynnej ekipy Napoli, która dwukrotnie sięgała po scudetto, dorzucając też do tego kilka innych cennych trofeów. Młody Włoch zakochał się bowiem do szaleństwa w grze swego słynnego rodaka, Marco Tardellego, mistrza świata z 1982 roku. Tardelli w finałowym starciu hiszpańskiego czempionatu strzelił pięknego gola na 2:0, praktycznie pogrążając reprezentację Niemiec Zachodnich i pieczętując triumf Italii. – Wciąż pamiętam tego gola. Tardelli odpala strzał niemalże z linii szesnastego metra. A potem świętuje. Do dzisiaj mam przed oczami wyraz jego twarzy, krzyk i zaciśnięte pięści. Jak wielu innych włoskich chłopców, siedziałem tamtego dnia przed telewizorem i z wypiekami na twarzy oglądałem ten mecz. Miałem tylko dziewięć lat. W końcu zabrzmiał ostatni gwizdek, a komentator Nando Martellini krzyknął: “Campioni del mondo! Campioni del mondo! Campioni del mondo!” – wspominał z rozczuleniem Fabio. – Myślę, że wszyscy chłopcy w kraju po tamtym finale ruszyli na podwórka, by pokopać piłką w ścianę, a w ich głowie brzmiał krzyk Martelliniego.
Po takim meczu, co naturalne, każdy dzieciak we Włoszech – i tak przecież kraju zbzikowanym na punkcie futbolu – chciał zostać profesjonalnym piłkarzem. Ale który po obejrzeniu takich scen chciałby grać w obronie?
Prędko się jednak okazało, że specjalnością Cannavaro nie będzie nigdy kreacja, lecz psucie. Jego marzenia o występach w środkowej strefie boiska zostały ucięte dość szybko, jeszcze na etapie juniorskim w Napoli. Fabio, pomimo niskiego wzrostu, został przesunięty do centrum defensywy. Dzisiaj to już nie do pomyślenia – warunki fizyczne napastników są tak imponujące, że dla niewysokich stoperów właściwie nie ma już miejsca w dużej piłce. Kilkadziesiąt lat temu nie było w tym jednak nic aż tak szczególnie niezwykłego. Poza tym – Cannavaro w Neapolu trafił na doskonałego nauczyciela, jeżeli chodzi o defensywne rzemiosło. Pod swoje skrzydła wziął go wspomniany już Ciro Ferrara. – Myślę, że sukces w swojej karierze zawdzięczam dwóm czynnikom. Pierwszy to gra u boku Ferrary, jednego z najlepszym obrońców w historii włoskiej piłki. On nauczył mnie wszystkiego. Powiedział mi jak się ustawiać, kiedy atakować rywala i czego nie robić, by nie przegrać pojedynku z napastnikiem. Poznałem go w 1987 roku, jeszcze jako chłopiec do podawania piłek. Świętowałem z drużyną mistrzowski tytuł. To był magiczny wieczór i magiczny sezon. Mogłem obserwować w akcji największe legendy.
Później to Ferrara podkusił młodego, by ten na treningu spróbował odebrać piłkę Maradonie wślizgiem. – To niemożliwe, nawet nie próbuj – mówił Ciro przebiegle, jednocześnie puszczając oczko do żółtodzioba. – Nie ma szans, nie dasz rady. Maradonie nie zabiera się piłki, on ma ją przyklejoną do stopy. Weź sobie lepiej inną piłkę, to będziesz miał czym potrenować.
Cóż – podczas zajęć młody zawodnik, jak przystało na lekko narwanego scugnizzo, na moment zapomniał o poradach starszego kolegi. Wyszła z tego pewna chryja, ale sympatyczna reakcja Maradony na cały incydent w gruncie rzeczy mocno podbudowała pewność siebie u Fabio. Diego w ramach gestu przyjaźni dał mu nawet po zakończonym treningu swoje buty. – Miałem w pokoju kilka plakatów Maradony na ścianie, w końcu to był nasz neapolitański bożek. Aż tu nagle w moich rękach znalazły się jego buty – ubłocone i cuchnące po całym dni treningu. Wtedy nauczyłem się drugiej ważnej rzeczy, która pozwoliła mi w futbolu osiągnąć tak wiele – żeby zostać wielkim obrońcą, należy się jak najczęściej mierzyć z najlepszymi napastnikami na świecie. A do tego nie potrzeba ani wzrostu, ani szybkości, ani nawet wybitnej techniki. Podstawą jest pewność siebie. Nie wiem, skąd ona na mnie spłynęła. Wiem jednak, kiedy to się stało – tego dnia, gdy wślizgiem zaatakowałem Maradonę. To zbudowało we mnie siłę, którą czułem potem grając dla Napoli, Parmy, Interu i Juventusu – opowiadał Cannavaro.
Jego kariera w rodzinnym mieście nie potrwała jednak długo. Po odejściu Maradony ekipa Napoli przestała się liczyć w grze o scudetto, a talent chłopaka był tak oczywisty, iż stało się kwestią czasu, gdy przechwyci go jedna z największych potęg Serie A. Padło ostatecznie na Parmę, gdzie Fabio przeniósł się w 1995 roku. Tam został już pełnoprawną gwiazdą świata calcio.
Przepis na sukces? – Zawsze o siebie dbałem. Nie piłem dużo, nie paliłem. Najważniejsze to porządnie się odżywiać, dużo spać i uprawiać seks.
***
Para Cannavaro – Thuram miała właściwie nieograniczone możliwości.
Carlo Ancelotti
***
W sezonie 1995/96 ekipa Gialloblu rozczarowała, zajmując ledwie szóste miejsce w ligowej tabeli. Wystarczy rzut oka na jej kadrę, by łatwo zrozumieć, że ambicje drużyny sięgały znacznie wyżej. Christo Stoiczkow, Roberto Sensini, Fernando Couto, Faustino Asprilla, Filippo Inzaghi, Gianfranco Zola, Thomas Brolin, Dino Baggio, Gianluigi Buffon, Fabio Cannavaro – to wszystko zawodnicy, którzy albo znajdowali się na światowym topie, albo dopiero zaczęli z niego schodzić, albo mieli nań jeszcze się wspiąć. Do tej trzeciej grupy zaliczali się Buffon i Cannavaro – dwaj zawodnicy dopiero wkraczający w swój piłkarski prime-time. Na starcie kolejnych rozgrywek Calisto Tanzi – prezydent klubu i właściciel potężnego koncernu Parmalat – jeszcze bardziej wzmocnił kadrę zespołu. Drużynę przejął początkujący w roli szkoleniowca Carlo Ancelotti, a w składzie Parmy pojawili się między innymi Hernan Crespo, Enrico Chiesa i Lilian Thuram.
Szczególnie istotny okazał się transfer tego ostatniego zawodnika. Tercet Buffon-Thuram-Cannavaro współtworzył w tamtym czasie prawdopodobnie najtrudniejszą do przejścia defensywę we Włoszech, albo i w całej Europie. Ekipa Ancelottiego do perfekcji dopracowała wygrywanie meczów jeden do zera.
Upragnionego mistrzostwa nie udało się jednak zdobyć. Gialloblu zakończyli sezon na pozycji wicelidera, dwa punkty za Juventusem. Ostatecznie Cannavaro w barwach Parmy nie zdobył ani jednego mistrzowskiego tytułu – musiał się zadowolić dwoma Pucharami Włoch i triumfem w Pucharze UEFA, co było w latach dziewięćdziesiątych specjalnością drużyn z Italii. Temu ostatniemu sukcesowi towarzyszyły jednak spore kontrowersje – przed finałem, który zakończył się spektakularnym triumfem Parmy 3:0 nad ekipą Olympique’u Marsylia, Fabio został przyłapany na taśmie podczas wstrzykiwania sobie tajemniczej substancji. W jego żyłach wykryto fosfokreatynę – środek używany głównie w kardiochirurgii dla ochrony mięśnia sercowego. Nie znajdował się on na liście zakazanych substancji, więc afera rozeszła się po kościach. Dekadę później Cannavaro znów wpadł w kłopoty podobnej natury – tym razem zastosował już zakazany środek. Wytłumaczył się jednak, że ratował organizm przed alergiczną reakcją na użądlenie osy. Nie postawiono mu żadnych zarzutów w związku z tym incydentem.
Niezależnie od pozaboiskowych – mniej lub bardziej wydumanych – kontrowersji, klasa sportowa obrońcy była już w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych niepodważalna. Cannavaro na mistrzostwach świata w 1998 roku był już podstawowym obrońcą reprezentacji Italii podobnie jak dwa lata później na Euro 2000. Trenera i kibiców przekonał do siebie w 1997 roku, gdy na Wembley nakrył czapką Alana Shearera i zapewnił Italii bezbramkowy remis z Anglią. Na wielkich turniejach dwukrotnie musiał jednak uznać wyższość Francji i swojego kumpla Thurama. Najpierw Włosi przegrali z Francuzami w ćwierćfinale mistrzostw świata po serii jedenastek, a potem w finale mistrzostw Europy załatwił ich złoty gol Davida Trezeguet.
Włoch nie mógł przeboleć tej drugiej porażki. – Zabrakło nam tego, z czego słyną Włosi. Wykazaliśmy się mniejszą wolą zwycięstwa, jednocześnie gubiąc na boisku mądrość – opowiadał. – Wieczór w Rotterdamie był jednym z najgorszych w całej mojej karierze.
Kryzys finansowy, który dotknął Parmę na początku XXI wieku zmusił właścicieli klubu do rezygnacji z mocarstwowych planów oraz ambicji. To oczywiście wiązało się też z odejściem Cannavaro, który w 2002 roku trafił do Interu Mediolan za 23 miliony euro. Pobytu w barwach Nerazzurich obrońca nie wspomina jednak najlepiej – miał pewne kłopoty z kontuzjami, lekarze stawiali mu błędne diagnozy. Jednak to właśnie w barwach mediolańskiej drużyny, z którą tak niewielu go dzisiaj w ogóle kojarzy, Cannavaro osiągnął swój największy sukces w Lidze Mistrzów. Mianowicie – zawędrował do półfinału Champions League, przegranego w ramach wewnętrznej rywalizacji z Milanem za sprawą… bramki strzelonej przez Rossonerich “na wyjeździe”.
Cóż, nigdy nie były to ulubione Fabio rozgrywki. Choć w 2000 roku naprawdę było blisko wielkiego finału. Rewanżowe starcie miało swoją wielką dramaturgię.
– Wyszliśmy na prowadzenie w doliczonym czasie pierwszej połowy, ale w końcówce Martins wyrównał – wspominał Carlo Ancelotti, ówczesny trener Milanu. – Zaczęło się siedem najdłuższych minut mojego życia. Wydawało mi się, że czas stoi w miejscu. Serce biło mi jak oszalałe. Niewykluczone, że przeszedłem wtedy zawał, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy.
W Interze Cannavaro miał okazję przelotnie zetknąć się z Ronaldo, którego wskazał w jednym z wywiadów jako najtrudniejszego przeciwnika, z jakim przyszło mu się mierzyć na boisku. – Pamiętam, jak przed mistrzostwami świata w 1998 roku graliśmy z Brazylią. Przerażała mnie już sama myśl, że mam wystąpić na tym samym boisku co Ronaldo, a co dopiero mówić o upilnowaniu go – wspominał Fabio. – Udało nam się zremisować, a po końcowym gwizdku podszedł do mnie trener Cesare Maldini. Powiedział: “No, no. Muszę powiedzieć, że obserwowałem cię dzisiaj w rywalizacji z tym całym Ronaldo”. Spodziewałem się usłyszeć coś miłego, kiedy trener wypalił: “Ten Brazylijczyk jest jeszcze lepszy niż myślałem!”. Klasyczny Maldini. Problem z Ronaldo był jeden – nie działał na niego trash-talk, nie dało się wejść do jego głowy. Za bardzo szanowało się jego możliwości. Zanim spróbowałeś dostać się do jego umysłu, on już gościł w twoim. Kiedy chciał, to strzelał. Dopiero rywalizując z nim nauczyłem się, czym jest na boisku strach.
Szczyt swojej klubowej kariery Cannavaro osiągnął nie w Interze, lecz w Juventusie. Turyńczycy przechwycili stopera w 2004 roku, wymieniając się z Interem za bramkarza, Fabiana Cariniego. Oznaczało to, że w barwach “Starej Damy” ponownie piątkę mogło sobie przybić fenomenalne trio z Parmy – Buffon, Cannavaro i Thuram. Ostatni rozdział swojej wielkiej kariery pisał też w tym klubie Ciro Ferrara. Cannavaro nie mógł trafić do sympatyczniejszego towarzystwa. To był zresztą transferowy majstersztyk – nie dość, że Juve zyskało kapitalnego obrońcę za niepotrzebnego w sumie bramkarza, to jeszcze złakniony trofeów Fabio zgodził się na poważne cięcie zarobków, byle tylko trafić na Stadio delle Alpi.
Nie trzeba chyba dodawać, że naszpikowana gwiazdami ekipa Fabio Capello natychmiast zdominowała rozgrywki Serie A. Kwestią czasu wydawał się też moment, w którym Juve zagości także i na europejskim szczycie, zdobywając wreszcie puchar Champions League.
Potężną ekipę Juve niespodziewanie trafił jednak szlag. Wszystko za sprawą afery calciopoli, która wysadziła włoski futbol w powietrze i wywołała spore przemeblowanie w tamtejszej piłkarskiej hierarchii. Turyńczycy zostali pozbawieni obu tytułów mistrzowskich, zdegradowani, a gwiazdozbiór skompletowany przez Luciano Moggiego kompletnie się rozsypał. Choć Cannavaro wciąż uważa się za pełnoprawnego mistrza Włoch, formalnie nie ma w dorobku ani jednego scudetto. – To była olbrzymia afera – wspominał po latach obrońca, który w momencie wybuchu skandalu stanął murem za działaczami swojego klubu. – Istniał wtedy rzeczywiście niedobry zwyczaj, by przed meczami kontaktować się z ludźmi odpowiedzialnymi za ustalanie obsad sędziowskich. To była powszechna czynność, jednak klubem, który ucierpiał najbardziej był Juventus. Otrzymaliśmy drakońską karę i zespół został zniszczony. Stałem się celem ataków, gdy stanąłem w obronie Luciano Moggiego. Tymczasem on był dyrektorem mojego klubu, wiele mu zawdzięczałem. Czułem się zobowiązany, by stanąć w jego obronie. Dzisiaj pozostaje mi powiedzieć: “a nie mówiłem?”.
Włoska piłka stanęła w ogniu. Wszystko w przededniu mundialu.
***
Świętowanie mistrzostwa świata było niesamowitym przeżyciem. Z jednej strony – jesteś najszczęśliwszy na świecie. Z drugiej – nie do końca wiesz, jak się masz właściwie zachować.
Fabio Cannavaro
***
Jak wiemy już dzisiaj – afera calciopoli nie tylko nie rozbiła ekipy Marcello Lippiego, ale jeszcze dodatkowo ją skonsolidowała. Italia przyjechała na mistrzostwa do Niemiec zjednoczona jak nigdy dotąd. Nie zatruł jej nawet Gennaro Gattuso – defensywny pomocnik jako swój amulet potraktował strój, którego nie prał przez całe mistrzostwa, rażąc wszystkich wkoło niewyobrażalnym wręcz smrodem przepoconej bluzy i spodni.
Cannavaro do mistrzostw przystąpił już jako 33-latek. Było jasne, że to właściwie ostatni dzwonek, by osiągnąć z reprezentacją Italii coś naprawdę wielkiego. Jego dotychczasowe przygody na wielkich turniejach były spektakularne, ale jednak bolesne. Dwie porażki z Francuzami, a potem kompletna klapa na Euro 2004, gdy Włosi odpadli już w fazie grupowej, wyślizgani przez rywali ze Skandynawii. Nic zatem dziwnego, że na niemiecki mundial Fabio przygotował po prostu życiową formę – był wszędzie, wyskakiwał najwyżej do każdej piłki, bezbłędnie obliczał tor lotu dośrodkowań, doskonale się ustawiał. Przez cały turniej – włącznie z finałem – reprezentacja Włoch straciła zaledwie dwa gole. W fazie grupowej samobója w starciu ze Stanami Zjednoczonymi władował Cristian Zaccardo, a w finale do siatki Buffona trafił z rzutu karnego Zinedine Zidane. Francuski maestro nie doczekał jednak na boisku do konkursu jedenastek, sprowokowany przez Marco Materazziego. Ten ostatni może więc uchodzić za bohatera finału, lecz bohaterem turnieju był dla Squadra Azzurra bez wątpienia kapitan, czyli Cannavaro. Defensor, który zawsze znajdował się na swoim miejscu – przez cały turniej popełnił zaledwie jedenaście fauli, z czego za żadne przewinienie nie otrzymał nawet żółtej kartki. Ze swoim kojącym spokojem w oczach stanowił zupełnie przeciwieństwo kolegów, targanych na boisku tak silnymi namiętnościami, że aż trudno było je opanować i zachować rozsądek.
Wszystkim w pewnym sensie udzielało się jednak jego opanowanie. Nie tylko Buffon traktował zapewnienia Cannavaro jak świętość i przepowiednię. Wystarczy popatrzeć na konkurs rzutów karnych w finale – Andrea Pirlo wręcz przytulił się do swojego starszego kolegi. – Przed ostatnim strzałem zapytał mnie: “Fabio, czy my naprawdę jesteśmy już blisko mistrzostwa?” – wspominał obrońca. – Odpowiedziałem, że tak. Pamiętałem o naszych porażkach z Francją podczas tamtego spotkania w Berlinie. Byłem jednak całkowicie przekonany, że tym razem to my sięgniemy po zwycięstwo.
Puchar trafił ostatecznie w ręce Fabio, który nie rozstał się z nim nawet w nocy. Zabrał trofeum pod kołdrę, by kilka dni później zademonstrować je w Rzymie dwóm milionom rozemocjonowanych kibiców, którzy wylegli na ulice stolicy, by celebrować wiekopomny triumf.
– Kiedy straciłem miejsce w składzie Interu, mówiono, że jestem piłkarzem skończonym. Udowodniłem jednak, że jestem zawodnikiem ze stali.
Il Muro di Berlino – przydomka, jaki po tamtym turnieju nadali swojemu kapitanowi włoscy dziennikarze chyba nie trzeba tłumaczyć. 27 listopada 2006 roku Cannavaro został nagrodzony Złotą Piłką jako trzeci obrońca w historii plebiscytu. Dołączył do Franza Beckenbauera i Matthiasa Sammera. To był zresztą tak naprawdę ostatni udany turniej w jego wykonaniu – na Euro 2008 nie wystąpił z powodu kontuzji, a mistrzostwa świata w Republice Południowej Afryki zakończyły się dla obrońców tytułu totalną klęską, co skłoniło Cannavaro do definitywnego zakończenia reprezentacyjnej kariery. Zrobił to chyba zresztą trochę zbyt późno, będąc już wyraźnie po drugiej stronie rzeki. Niemniej – bilans 136 występów w narodowych barwach musi imponować.
Trochę lepiej (choć też nie do końca) wyglądały późniejsze dzieje stopera na polu klubowym – w 2006 roku Cannavaro, ku wściekłości kibiców Juventusu, uciekł z tonącego, turyńskiego okrętu i zakotwiczył w Realu Madryt, z którym sięgnął po dwa tytuły mistrzowskie w La Lidze. Coraz częściej widać po nim było braki szybkościowe, ale nie można mu było odmówić olbrzymiego wpływu na madrycką szatnię.
Słynne stały się choćby obrazki, gdy nieopierzony jeszcze wówczas Sergio Ramos po obejrzeniu czerwonej kartki wystartował z awanturą do arbitra, ale Cannavaro stanął mu na drodze, wytarmosił za ucho i przepędził z boiska do szatni.
Dostosowanie się do warunków gry w Hiszpanii nie było proste dla tak charyzmatycznego weterana. W sezonie 2006/07 drużyną dowodził Fabio Capello, który wniósł na Estadio Santiago Bernabeu powiew włoskiej myśli szkoleniowej, ale nawet i to nie zagwarantowało Cannavaro bezproblemowej aklimatyzacji. Dały o sobie znać jego niedostatki techniczne i typowo włoskie przyzwyczajenia: – Pamiętam, że podczas pierwszego ćwiczenia na treningu podałem piłkę do mojego partnera z pary, a on zapytał: “Co ty wyprawiasz, czemu grasz źle?”. Nie rozumiałem o co mu chodzi. We Włoszech byłem przyzwyczajony, by podaniem dawać koledze trochę przestrzeni. W Hiszpanii trzeba było grać mocno i prosto do nogi. Nie miałem już 21 lat, znałem swoją wartość. Trudno było mi się zmienić.
Poważną karierę Cannavaro zakończył w 2010 roku w Juventusie. Działacze klubu powitali go z powrotem jak bohatera, a turyńscy tifosi – jak zdrajcę. – Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale naprawdę nie odszedłbym z Juve, gdyby zostali w Serie A, nawet z trzydziestoma ujemnymi punktami – zarzekał się stoper. Niewielu jednak chciało go słuchać. Najemnik. Tylko tak określano go na wrogich transparentach.
– Przyznał, że lubi Napoli. Po co wrócił do nas? Niech kończy karierę tam – pieklił się przedstawiciel kibiców Juve. Choć w 2006 roku Fabio Cannavaro zapracował sobie na status bohatera absolutnie całej Italii, szybko się przekonał, że łaska kibiców jeździ na pstrym koniu. Summa summarum, ostatni akcent swojej boiskowej kariery Włoch napisał w związku z tym w Dubaju, a jako trener i działacz związał się z ligą chińską, a nawet tamtejszą drużyną narodową. Dowodzone przez niego Guangzhou Evergrande dopiero co sięgnęło po mistrzostwo kraju. We Włoszech w ostatnich latach najgłośniej było zaś o jego problemach z fiskusem i wyroku dziesięciu miesięcy pozbawienia wolności za bezprawne wtargnięcie na teren zabezpieczonej przez komornika posiadłości. Przestępstwa dopuścili się też jego żona i brat, Paolo.
***
Czy Włoch był najlepszym defensorem swojej generacji? Złota Piłka trochę zakrzywia tutaj rzeczywistość – Cannavaro w topowej formie z całą pewnością był piłkarzem znakomitym, ale czy lepszym choćby od Alessandro Nesty? Można dyskutować i długo się spierać. Niemniej, jego występ na mistrzostwach świata w Niemczech dowiódł z pewnością jednego – nawet obrońca swoją grą może porwać tłumy. Cannavaro na turnieju w 2006 grał nie tylko bezbłędnie, skutecznie, bezlitośnie dla rywali. Grał też po prostu pięknie.
Choć nigdy nie stał się piłkarskim wirtuozem jak Tardelli czy Rossi, spełnił swoje dziecięce marzenia. Niepozorny scugnizzo z Neapolu mógł w głowie odtworzyć legendarny okrzyk: „Campioni del mondo! Campioni del mondo! Campioni del mondo!”, ale już nie kopiąc piłką w ścianę swojego bloku, lecz przytulając się do Pucharu Świata.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
cytaty: “La Nostra Bambina” Alessandro Alciato
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:
Mnóstwo bramek, lecz „zero tituli”. Niespełniony Giuseppe Signori
„Live is life”. Jak Maradona wytańczył triumf w Pucharze UEFA?
Skandale, gierki, groźby i Ronaldinho. Dwumecz, w którym było wszystko
Nie chciał być najemnikiem, został legendą. Historia Ivána Córdoby
„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
***
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
fot. NewsPix.pl