Reklama

Nie chciał być najemnikiem, został legendą. Historia Ivána Córdoby

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

23 października 2019, 14:33 • 20 min czytania 0 komentarzy

Jak wielu było w dziejach futbolu piekielnie utalentowanych trampkarzy, którzy przedwcześnie przepadli tylko z powodu kiepskich warunków fizycznych? Pewnie dziesiątki, albo i nawet setki tysięcy. Może jeszcze więcej? Jednak Iván Córdoba przetrwał. Był zbyt twardy, zbyt szybki, zbyt bystry, zbyt zawzięty i po prostu zbyt dobry, żeby którykolwiek trener odważył się go na amen odstrzelić, definitywnie skreślić. Ba, pomimo zaledwie 173 centymetrów wzrostu Kolumbijczyk przeszedł do historii jako jeden z najznakomitszych i najbardziej nieustraszonych obrońców w najnowszej historii Serie A.

Nie chciał być najemnikiem, został legendą. Historia Ivána Córdoby

Cordoba wszedł do świata calcio razem z drzwiami i futryną, rozkochując w sobie do szaleństwa niebiesko-czarną część Mediolanu. Przeszło czterysta meczów w barwach Nerazzurrich to dorobek, który nie wziął się przecież z niczego.

INTER WYGRA U SIEBIE Z BORUSSIĄ DORTMUND? PODWYŻSZONY KURS: 2.35 W ETOTO!

– Inter pokochałem od pierwszego wejrzenia – opowiadał Cordoba w swojej autobiografii. – Było coś takiego w stadionie San Siro, co od samego początku mnie elektryzowało. Pamiętam gdy w 1990 roku, podobnie jak wszystkie inne dzieciaki w moim mieście, oczekiwałem niecierpliwie na rozpoczęcie mistrzostw świata w Italii. Miałem wtedy czternaście lat. Dostałem od rodziców album na naklejki, przed startem turnieju udało mi się uzupełnić prawie wszystkie puste miejsca. Brakowało mi tylko jednej – właśnie stadionu Giuseppe Meazzy. Miałem rzymski Stadion Olimpijski, miałem obiekty z Genui i z Bari. A tego jednego nie, choć kupowałem tony paczuszek z naklejkami i większość z nich powtarzała się dziesiątki razy. W końcu uznałem, że to po prostu pech i album na zawsze pozostał niekompletny. Kto mógł się wtedy spodziewać, że dziesięć lat później, 6 stycznia 2000 roku, przekroczę bramy tego cudownego stadionu jako piłkarz i zadebiutuję tam w barwach Interu? To jedna z takich chwil, których nie zapomina się do końca życia. Wychodząc tamtego dnia na murawę chciałem rozsmakować się w pasji kibiców, którzy wkrótce zapamiętali moje nazwisko i poświęcili mi nawet pierwszą stadionową przyśpiewkę. Chciałem zatracić się w ich dopingu.

Inter w debiucie Cordoby zatriumfował aż 5:0 nad Perugią. Trudno sobie wyobrazić piękniejsze wejście do zespołu. Zespołu naszpikowanego w tamtym czasie gwiazdami europejskiego i światowego futbolu. Na ławce trenerskiej Nerazzurrich zasiadał sam Marcello Lippi, który dopiero co osiągał przecież niebagatelne sukcesy z Juventusem, włącznie ze zwycięstwem w Lidze Mistrzów. Na boisku obok kolumbijskiego obrońcy pojawili się między innymi Clarence Seedorf, Laurent Blanc, Ivan Zamorano czy Christian Vieri. Nie zagrali natomiast tacy giganci jak Roberto Baggio i Ronaldo.

Reklama

Elitarne towarzystwo zdecydowanie mogło onieśmielić 24-latka, stawiającego pierwsze, niepewne kroki w europejskiej piłce.

Jednak Cordoba nie należał nigdy do zawodników przesadnie nieśmiałych. Kiedy przydzielono mu w Interze koszulkę z numerem 21 zamiast jego ulubionej dwójki, bez skrępowania zaproponował Christianowi Panucciemu – który miał już w tamtym czasie w dorobku dwa triumfy w Champions League, a także mistrzostwo Włoch i Hiszpanii – by ten zamienił się numerami. Włoch nie był zachwycony tą ofertą: – Wiem, że jesteś bardzo przywiązany do tego numeru, ale musisz uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Długo w tym klubie nie zostanę, więc wkrótce dwójka się zwolni – gorzko stwierdził Panucci, który był skonfliktowany z Lippim i wiosną 2000 roku szykował się już do odejścia z Interu.

Cordoba opowiadał po latach: – Nie od razu zrozumiałem, o co Christianowi chodziło. Byłem nowy w klubie i nie złapałem jeszcze dynamiki sytuacji. Relacje między Lippim a kilkoma zawodnikami, szczególnie Roberto Baggio, były niezwykle napięte.

Sezon 1999/2000 zakończył się dla Interu mocno rozczarowującym, czwartym miejscem w Serie A. Wielu gwiazdorów znalazło się na cenzurowanym u kibiców – mediolańscy tifosi kwestionowali ich klasę oraz zaangażowanie. Do Cordoby nie mieli jednaj najmniejszych zastrzeżeń. Obrońcy wystarczyło kilka miesięcy, by przekonać do siebie publiczność. – Przedstawiciele Curva Nord skontaktowali się ze mną przez Javiera Zanettiego – wspominał Ivan. – Kilka tygodni po moim debiucie zostałem zaproszony do ich siedziby. To było dla mnie wielkie wyróżnienie. Przygotowywaliśmy się akurat do meczu derbowego w Pucharze Włoch. To były dla mnie wielkie emocje – obserwować kibiców przy pracy, jak przygotowują banery, meczową choreografię. Do wszystkiego podchodzili z niewiarygodną dokładnością. Ich oddanie dla klubu było dla mnie bardzo inspirujące.

Po serii kompromitujących wyników na starcie kolejnego sezonu zwolniony został Lippi, a drużyną wstrząsnąć miało wkrótce transferowe trzęsienie ziemi. Ale pozycją Cordoby nic już nie było w stanie zachwiać. Niebiesko-czarna koszulka przylgnęła do jego ciała na stałe, a stadion Giuseppe Meazzy stał się jego drugim domem.

Reklama
***
To jedyny piłkarz jakiego znam, który byłby w stanie zrezygnować choćby i z największych pieniędzy, jeżeli w grę wchodziła jego godność i dziedzictwo. Jest czempionem, którego kibice Interu nigdy nie zapomną.
Massimo Moratti
***

Iván Ramiro Córdoba Sepúlveda na świat przyszedł 11 kwietnia 1976 roku, szczenięce lata spędzając w kolumbijskim mieście Rionegro. Nazwę miejscowości można przetłumaczyć jako „Czarna Rzeka”. Wzięła się ona stąd, że na przepływającą w okolicy rzekę Guainía, stanowiącą bardzo ważny dopływ Amazonki, cień rzucają olbrzymie drzewa, co tworzy wrażenie, jak gdyby to woda w rzece miała wyjątkowo ciemną barwę. Rionegro zwane jest też „Cuna de la democracia”, czyli „Kolebką Demokracji”. To właśnie tam w 1863 roku napisano pierwszą kolumbijską konstytucję.

No i warto też dodać, że miasto położone jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od owianego złą sławą Medellin, gdzie swój narkotykowy kartel rozwinął El Padrino, czyli Pablo Escobar.

Cordoba urodził się zresztą w samym Medellin, gdzie łatwiej było o dobrą opiekę medyczną dla jego matki. W mieście mieszkała też jej rodzina. – Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z miasteczka Campamento, gdzie przeprowadziłem się z rodzicami w wieku czterech lat. Dobrze pamiętam, że to właśnie tam po raz pierwszy w życiu kopnąłem piłkę. Myślę, że to właśnie w tamtym czasie zaczęła się we mnie wykształcać siła i zwinność – opowiadał Cordoba. Zawsze dziękował rodzicom za to, że od małego wychowywali go w sportowym duchu. – Całe dnie spędzaliśmy na dworze. Graliśmy w siatkówkę, koszykówkę, pływaliśmy w jeziorze, jeździliśmy konno, graliśmy też w szachy. Pracowaliśmy na plantacjach. Sport był dla nas chlebem powszednim. Choć oczywiście nie przypuszczałem jako dziecko, że właśnie w ten sposób będę kiedyś zarabiał na życie. Myślę, że moja przyszłość już wtedy była naznaczona przez futbol. Jako praktykujący katolik wierzę, że nie wszystko można w życiu wytłumaczyć racjonalnie.

– Wiara… Do Rionegro przeprowadziliśmy się, gdy miałem dziesięć lat. Każdy niedzielny poranek oznaczał mszę świętą. W końcu zapytałem mojego ojca: „Tato, dlaczego co tydzień chodzimy do kościoła? Powtarzamy wciąż te same modlitwy. Co to daje?”. On odpowiedział: „Do kościoła przychodzimy, żeby podziękować za wszystko co nas spotkało. Nie módl się nigdy, by o coś poprosić. Dziękuj”. Wtedy jeszcze nie zrozumiałem, o co chodziło ojcu. Dzisiaj już wiem. Przez całą moją piłkarską karierę starałem się dziękować wszystkim – trenerom, kolegom, kibicom – za to, że wierzą w moje umiejętności – opowiadał Kolumbijczyk.

cordoba

Cordoba poważną karierę zaczął w lokalnym Deportivo Rionegro, drugoligowym klubie, dzisiaj znanym pod nazwą Leones FC. Nie była to nigdy szczególnie ważna drużyna na piłkarskiej mapie Kolumbii, ale znano się tam całkiem nieźle na szkoleniu młodzieży. Być może właśnie dlatego niewysoki zawodnik, nie oszukujmy się, bez wielkiego potencjału technicznego zdołał tam wyrąbać sobie łokciami drogę do seniorskiej piłki.

Inna sprawa, że Ivan od małego prezentował wprost niezwykłe możliwości atletyczne. – Byłem szybki jak gazela – przyznał piłkarz.

Niewiele brakowało, a jego kariera zostałaby zahamowana już w 1994 roku, rok po debiucie w barwach Deportivo. Osiemnastolatek stanął przed komisją wojskową i tylko swojemu szczęścia zawdzięcza to, że nie wzięto go na rok w kamasze. W tamtym czasie kolumbijskim nastolatkom urządzano zdumiewające losowanie – mieli sięgnąć do worka i wyłowić z niego piłeczkę. Czerwona oznaczała służbę wojskową, czarna przydział do policji, a biała dawała możliwość uniknięcia obu tych niezbyt przyjemnych opcji. Cordoba gmerał w worku, myśląc gorączkowo: – Bianca, bianca, bianca. Niech będzie biała, niech będzie biała! Po czym wyciągnął białą kulkę z torby. Jego brat miał mniej szczęścia – wylosował czerwoną piłeczkę i spędził rok w armii, co zahamowało jego sportową karierę. Był zdolnym siatkarzem, spodziewał się powołania do reprezentacja narodowej.

Tego rodzaju okoliczności nie miały najmniejszego znaczenia. Nie istniała boczna furtka, którą można było umknąć od pełnienia obowiązków wobec ojczyzny. – Na szczęście przeznaczenie przygotowało dla niego koło ratunkowe – opowiadał Ivan. – Choć mój brat porzucił siatkówkę na zawsze, po odbębnieniu służby poszedł na studia i został znakomitym architektem.

Szczęściarz Cordoba mógł rozwijać swoją piłkarską karierę bez przeszkód. Jeśli nie liczyć tego, że był o głowę albo i dwie niższy od większości kolegów.

– Jak każdy chłopak, czułem się super-strzelcem. Marzyłem o grze w ataku. Pozycja obrońcy długo nie dawała mi żadnej satysfakcji. Jako dzieciak ciężko pracowałem nad swoją techniką, lecz z biegiem lat coraz bardziej traciłem pewność siebie pod bramką przeciwnika – wyznał Cordoba. – Trener zaczął mnie wycofywać. Najpierw do roli ofensywnego pomocnika, potem do środka pola. Wreszcie wylądowałem w obronie. Myślałem, że to jakaś forma kary, ale wcale tak nie było. Po prostu mój trener, Jorge Humberto Echeverri, stawiał wtedy fundamenty pod mój przyszły sukces. Uczył mnie rywalizowania przeciwko potężniejszym rywalom, kształtował moją uniwersalność. „W ataku nie zrobisz kariery, Ivan, wierz mi. Ale obrońcą będziesz wybitnym. Nigdy dotąd nie widziałem tak skocznego dzieciaka” – mówił mi trener. W końcu zaakceptowałem nową rolę na boisku.

Wybuchowemu nastolatkowi trudno było rzecz jasna porzucić marzenia o kompletowaniu hat-tricków, by zamiast tego jeździć na tyłku i uprzykrzać życie przeciwnikom. Ale Cordoba zacisnął zęby. Efekt? Debiut w Deportivo w wieku 17 lat. Po trzech latach transfer do Atlético Nacional, a niedługo potem debiut w reprezentacji narodowej. Kariera defensora zaczęła wręcz galopować. – To były piękne lata. Naznaczone ciężką pracą, ale i wielką satysfakcją. Z ekipą Deportivo osiągnęliśmy największe sukcesy w historii klubu. Przyjaźnie z tamtych czasów trwają do dziś. 

REMIS INTERU Z BORUSSIĄ? KURS: 3.55 W ETOTO!

– Kontrakt z Atletico podpisałem trochę przez przypadek. Działacze tego klubu przyjechali na nasz mecz, by przyjrzeć się jednemu z naszych napastników. Skończyło się jednak na tym, że dopytywali prezesa wyłącznie o mnie: „Co to jest za mały barbarzyńca, który gra u was na środku obrony?”. Ostatecznie podpisałem z nimi kontrakt i z przejęcia zapomniałem nawet sprawdzić, ile będę teraz zarabiał – opowiadał niefrasobliwie Cordoba. – W Atletico grały same gwiazdy kolumbijskiej piłki. Przede wszystkim ten szaleniec Rene Higuita. Nie przeszkadzało mi nawet, że w szatni byłem początkowo nazywany trochę złośliwie „góralem”. Nie wstydziłem się prowincjonalnego pochodzenia. Szybko zresztą złapałem wspólny język z kolegami, a oni nauczyli mnie, od kogo w Medellin trzeba się trzymać z daleka, żeby uniknąć kłopotów. Całkiem mi się to nie udało – przed jednym z ważnych spotkań jakiś szemrany typ podszedł do mnie i powiedział: „Jeśli dziś wygracie, dam ci Rolexa. Ale jeśli przegracie… To uważaj na siebie”. Pokazał mi zegarek, wiszący na jego chudym nadgarstku. Spotkanie wygraliśmy, ale ja dołożyłem wszelkich starań, żeby już tego człowieka nigdy więcej na oczy nie zobaczyć. Młody piłkarz w Medellin jest małą rybką w krainie rekinów. To tłumaczy, dlaczego przepadło tam tak wiele talentów.

Cordoba był pierwszym zawodnikiem, który w Atletico National odważył się włożyć koszulkę z numerem 2. Tę samą, w której występował wcześniej Andres Escobar, autor nieszczęsnego samobója, zamordowany po mistrzostwach świata w 1994 roku przed nocnym klubem w Medellin.

***
Czasami myślę, że chciałbym choć rok mojej kariery przeżyć w zwolnionym tempie. Najchętniej ten, gdy wygraliśmy Ligę Mistrzów. To wszystko działo się tak szybko… Mam wrażenie, że nie przeżyłem tego dostatecznie mocno.
Ivan Cordoba
***

Pod koniec lat 90-tych o Cordobie zrobiło się naprawdę głośno. Kolumbijczyk najpierw w barwach reprezentacji narodowej pojawił się na Copa America 1997, potem wyjechał też z nią na mistrzostwa świata do Francji. Jednak podczas mundialu Ivan nie był podstawowym zawodnikiem kadry, dręczyły go kłopoty zdrowotne. Rozwijał natomiast swoją klubową karierę dzięki przeprowadzce do ligi argentyńskiej. W 2000 roku jego przygoda z San Lorenzo dobiegła jednak niespodziewanego końca – po defensora zgłosiły się bowiem dwie potężne, europejskie marki. Inter Mediolan i Real Madryt.

Na stole pojawiły się naprawdę potężne pieniądze – za transfer Kolumbijczyka trzeba było zapłacić około 16 milionów euro.

Cordoba nie bał się wyjazdu do Europy – przeprowadzka do Buenos Aires już nauczyła go, co oznacza gra w nowym środowisku. Zdawał sobie sprawę, że kiedy do walki o jego podpis przystępują tak wielkie kluby jak Real i Inter, to nie ma już czasu na odwlekanie decyzji o przenosinach na Stary Kontynent.

Ostatecznie Kolumbijczyk postawił na kierunek włoski, podobnie jak wielu innych piłkarzy z Ameryki Południowej. Serie A na przełomie wieków nadal uchodziła za najmocniejszą ligę piłkarską na świecie, zatem trudno się dziwić, iż oferta Interu była dla Cordoby najbardziej kusząca. – W Argentynie obserwował mnie Antonio Angelillo, legendarny napastnik Interu. Ocenił, że – pomimo niskiego wzrostu – poradzę sobie we włoskiej lidze. Przekazał nagrania moich występów prezydentowi Morattiemu, a on postanowił dopiąć transfer. Marcello Lippi prosił go o dodatkowego obrońcę i wybór klubu oficjalnie padł na mnie. Ale działacze Interu musieli złożyć mi dość korzystną ofertę, by przyćmić zainteresowanie Realu Madryt. Choć muszę przyznać, i mówię to całkowicie szczerze, że w tamtym czasie nie myślałem o pieniądzach. Chciałem grać we Włoszech, w słynnym Interze. U boku mieć takich graczy jak Ronaldo, Zamorano, Baggio czy Recoba. Real oferował mi znacznie, ale to znacznie lepsze warunki finansowe. Jednak to Mediolan kusił mnie bardziej.

Stało się. Cordoba i jego ciężarna żona zimą 2000 roku trafili do Włoch. Pomimo początkowego zgrzytu – klub zapomniał wysłać na lotnisko kierowcę, który odebrałby ich i zawiózł do hotelu – i kiepskiej pogody, wpędzającej kolumbijską parę w kiepski nastrój, transfer okazał się strzałem w dziesiątkę. – To najszybszy obrońca w historii futbolu – zachwycał się Zamorano. – Napastnik nie ma szans, żeby go wyprzedzić. Na dodatek świetnie gra w powietrzu, pomimo niskiego wzrostu. Do tego dochodzi jego silny charakter, prawdziwa południowoamerykańska mentalność. Doskonały obrońca.

Milano 03/10/2010 Serie A TIM 2010/11 inter-juventus 0:0 nella foto vincenzo iaquinta e ivan cordoba ph marco luzzani/ag aldo liverani s.a.s. PILKA NOZNA LIGA WLOSKA SEZON 2010/2011 MECZ INTER MEDIOLAN - JUVENTUS TURYN FOT: LIVERANI/NEWSPIX.PL POLAND ONLY!!! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Jako się rzekło – początki Cordoby w Interze były nie do końca udane z tego względu, że zespół nie przeżywał, delikatnie rzecz ujmując, swoich najlepszych lat. Paskudna kontuzja Ronaldo, największej gwiazdy mediolańskiej ekipy, mocno podcięła skrzydła całemu zespołowi. Jednak sam Cordoba na włoskich boiskach robił niemalże furorę. W pierwszym składzie widział go zarówno Marcello Lippi, jak i jego następcy – Marco Tardelli i Hector Cuper. Kolumbijczyk radził sobie zarówno na środku, jak i na bokach defensywy. Oczywiście, pomimo niesamowitej szybkości, nie był – nazwijmy to – nowoczesnym bocznym obrońcą. Jego atuty ograniczały się raczej do wytrącania przeciwników z rytmu. Ale trzeba mu oddać, że w tym elemencie gry osiągnął arcymistrzowski poziom.

Potrafił też podostrzyć grę ponad miarę. Zwłaszcza pamiętny jest eksces, jakiego Cordoba dopuścił się w 2007 roku, podczas rywalizacji Interu z Valencią. Kiedy David Navarro, rezerwowy hiszpańskiej ekipy, ciosem pięści złamał nos Nicolasa Burdisso z Interu, Cordoba i Julio Ricardo Cruz rzucili się za nim w oszalałą pogoń. Kolumbijczyk próbował wymierzyć rywalowi sprawiedliwość zamaszystym kopniakiem z powietrza – gdyby trafił, prawdopodobnie urwałby mu głowę. Co nie jest oczywiście czynem godnym pochwały, ale z drugiej strony dość dobrze oddaje charakter Ivana. W gruncie rzeczy – w jakimś sensie racja w tamtej sytuacji była po jego stronie, choć nie uniknął kary, podobnie jak cała reszta zawodników zaangażowanych w awanturę.

W pamięci sympatyków calcio na pewno szczególnie zapisały się legendarne już niemal pojedynki Ivana Cordoby z Andrijem Szewczenką, które na początku XXI wieku uświetniały większość derbowych starć w Mediolanie. Szczególnie dramatyczny dla Kolumbijczyka był przebieg rewanżowego starcia w półfinale Ligi Mistrzów z 2003 roku. Inter trafił wówczas na Milan i przegrał – co dość kuriozalne – po dwóch remisach, mając gorszy bilans bramek zdobytych… na wyjeździe. W meczu formalnie rozgrywanym u siebie Nerazzurri zremisowali z lokalnymi rywalami 0:0. Rewanżowe Derby della Madonnina zakończyły się wynikiem 1:1.

Cordoba na przestrzeni 180 minut rywalizacji z Milanem wygrał niezliczone pojedynki z Szewczenką. Dał mu się okpić jeden, jedyny raz. A Ukrainiec wykorzystał ten moment z właściwą sobie klasą i zadał Interowi śmiertelny cios.

– To były najlepsze i najtrudniejsze derby z Interem – wyznał „Szewa”. – Uwielbiam wspominać adrenalinę tamtych dni. To była bitwa. Czuliśmy, że jest do zgarnięcia coś naprawdę ważnego.

Inter pożegnał się zatem z Champions League na etapie półfinału, a w Serie A zajął drugie miejsce, przegrywając wyścig po scudetto z Juventusem. Niedosyt po niebiesko-czarnej stronie Mediolanu był wprost gigantyczny. Niemniej – sam Cordoba wywarł tak olbrzymie wrażenie swoją formą i oszałamiającą walecznością, że Florentino Perez postanowił jednak przekonać go do przenosin na Estadio Santiago Bernabeu. Prezydent Realu chciał to uczynić na wyraźne życzenie Ronaldo, który miał okazję trochę z Cordobą potrenować i wiedział, że jest to obrońca którego dobrze jest mieć po swojej stronie. Z uwagi na umiejętności czysto piłkarskie i odpowiedni wpływ na morale szatni. – Mogę to potwierdzić, bo to dla mnie wielki zaszczyt. Kiedy Florentino Perez zapytał Ronaldo o jedno nazwisko obrońcy, którego ten chciałby widzieć obok siebie w Realu, Ronaldo wskazał na mnie. Świetnie się dogadywaliśmy. Podczas treningów robiliśmy zakłady, czy da rade mi się urwać w dryblingu. I rzeczywiście – propozycje z Realu przychodziły. Ja jednak złożyłem obietnicę Interowi, że nie przejdę do Madrytu nawet jeżeli podwoją moje zarobki. Chciałem napisać historię w Mediolanie. Nie chciałem być najemnikiem, jednym z wielu zawodników, lecz legendą klubu.

Takie podejście do piłki sprawiło, że Cordoba nie polubił się nigdy z Luciano Moggim, turyńskim królem zakulisowych gierek transferowych. – Pamiętam jak w sezonie 2001/02 wpadł do mojego pokoju Marco Materazzi. Powiedział: „Ivan, Luciano Moggi poprosił mnie o twój numer telefonu. Podobno chciałby cię poznać. Co mu odpowiedzieć?”. To było jeszcze na długo przed wybuchem afery Calciopoli, która skompromitowała Moggiego. Ale ja już wiedziałem co jest grane we Włoszech – Javier Zanetti opowiedział mi o tym i owym. Powiedzmy zatem, że istniał niemożliwy do pokonania dystans między moim postrzeganiem futbolu, a sposobem, w jaki piłkę traktował Moggi. Odpowiedziałem: „Dzięki, Marco. Ale mnie jest dobrze w Interze i niech tak pozostanie”.

– Nie rozumiałem niektórych zawodników. Weźmy choćby Zlatana Ibrahimovicia. Wybitny piłkarz, wielki czempion. Powiedział mi wprost: „Nie chcę odchodzić z Interu, ale tutaj nie dostanę nigdy Złotej Piłki” – mówił Cordoba. – Postawił osobiste aspiracje wyżej niż dobro zespołu. Szanuję go za szczerość, każdy ma swoje podejście. Ale dla mnie Inter to nie była nigdy platforma do wypromowania nazwiska.

Ostatecznie Cordoba wykazał się dostateczną cierpliwością, by doczekać w Interze gigantycznych sukcesów. Po aferze Calciopoli piłkarska hierarchia w lidze włoskiej została mocno zaburzona. Mediolańczycy wykorzystali odpowiedni moment i wdrapali się na czubek piramidy. Summa summarum Kolumbijczyk zdobył z klubem pięć tytułów mistrzowskich (jeden przyznany przy zielonym stoliku), cztery Puchary i Superpuchary Włoch. Ivan był niekwestionowanym liderem zespołu, nawet jeżeli nieczęsto zakładał na ramię opaskę kapitańską. Jego siła mentalna korzystnie wpływała na partnerów. Można mu w sumie zarzucić jedynie to, że ciągle spóźniał się na treningi. – Żona walczy z tym przez całe moje życie, ale chyba już nie przestanę się wszędzie spóźniać – przyznał uczciwie.

W 2010 roku Cordoba dołożył też cegiełkę, a w sumie to cegiełeczkę do triumfu Nerazzurrich w Lidze Mistrzów.

Jose Mourinho raczej nie korzystał z usług 34-latka w Champions League. W tamtym czasie niegdyś super-dynamiczny obrońca nie imponował już tak bardzo szybkością, coraz częściej faulował przeciwników, zamiast wyłuskiwać im piłkę doskonałymi, precyzyjnie wyliczonymi wślizgami. Niemniej – tak się złożyło, że w bodaj najbardziej dramatycznym meczu tamtej edycji LM kolumbijski defensor akurat wystąpił. Pojawił się na boisku w końcówce rewanżowego starcia z Barceloną. Inter przegrał na Camp Nou 0:1, ale przyklepał awans do wielkiego finału. Ten przepadł Cordobie z powodu kontuzji, której nabawił się z kolei w finale Pucharu Włoch.

Cordoba zamartwiał się, że najważniejszy mecz sezonu spędzi na trybunach, a nie z drużyną. Mourinho rozwiał jego wątpliwości na dwa dni przed zwycięskim starciem z Bayernem. – Ivan, mecz spędzisz u mojego boku na ławce. Zasłużyłeś sobie na to.

Inter - Manchester United 24/02/2009 Ottavi di Champions League 2008/2009 Nella foto ivan cordoba e rooney wayne Foto Luzzani/Ag. Aldo Liverani / Agencja Przeglad Sportowy POLAND ONLY

– Mourinho to trener, który najlepiej wie, jaką rolę w jego zespole ma pełnić dany zawodnik – opowiadał Cordoba. – To niby oczywiste, a jednak nie dla każdego szkoleniowca. Mourinho to po prostu rozumie. Może się zdarzyć, że w jednym meczu jesteś na trybunach, żeby w kolejnym dostać ważną rolę na boisku. Jego treningi są najlepsze na świecie. Są stworzone z myślą o zawodnikach. Nigdy się nie powtarzają. Mourinho utrzymywał nas wszystkich, a w zespole nie brakowało weteranów, na najwyższym poziomie jeżeli chodzi o formę i mentalność. To były cudowne lata. Oddawaliśmy na boisku wszystko i były tego efekty w gablocie.

Co ciekawe – niewiele brakowało, a Cordoba odszedłby jednak z Interu i to tuż przed największymi sukcesami klubu. Przed sezonem 2009/10 do Manchesteru City chciał go ściągnąć stary znajomy z Mediolanu, Roberto Mancini. Kolumbijczyk wiedział, że w układance Mourinho nie będzie już podstawowym zawodnikiem, więc rozterki były spore.

– Poszedłem do prezydenta Morattiego i powiedziałem mu, że Mancini chce mnie ściągnąć do Anglii. Dodałem, że chciałbym na koniec kariery grać regularnie, a w Interze szanse mam na to raczej marne – wspominał Cordoba. – Prezydent wiedział, że dla Interu oddam nie tylko serce, ale i duszę. Do dziś nie wiem, czy jego odpowiedź to była tylko gra, ale odparł mi tak: „Ivan, rozumiem cię. Chętnie dałbym ci wolną rękę, żebyś spróbował swoich sił w Manchesterze. Ale zrozum też moją sytuację – Mourinho mi nie wybaczy, jeżeli pozwolę ci odejść. On za bardzo cię ceni. Dlatego z przykrością muszę cię poprosić, żebyś został”.

Massimo Moratti. Stary lis, prawdziwy wirtuoz intrygi. Ciekawe, czy sam Mourinho wiedział, że tak bardzo jest mu potrzebny Cordoba?

***
Blizny? Mam ich mnóstwo. Jedna z nich nosi podpis: „Gabriel Batistuta”.
Ivan Cordoba
***

Zwycięstwo w Lidze Mistrzów trudno jednak uznać za największy sukces w karierze Cordoby. Nie można wszak zapominać o Copa America 2001, gdzie sensacyjnie zatriumfowała właśnie reprezentacja Kolumbii, a sam Ivan zdobył zwycięską bramkę w finale. Kolumbijczycy byli gospodarzami tamtego turnieju, a zatem parcie na sukces było ogromne. Można oczywiście trochę to osiągnięcie podważać – reprezentacja Argentyny wycofała się z udziału w mistrzostwach z powodu gróźb rozsyłanych przez terrorystów, Brazylijczycy potraktowali je na pół gwizdka. I tak dalej. Klimat wokół Copa America był bardzo kiepski i nie do końca sportowy.

Niemniej – trofeum w gablocie jest. Pierwszy i ostatni sukces tego kalibru w dziejach kolumbijskiego futbolu. – Kraj pogrążony był wtedy w krwawym konflikcie zbrojnym. Pozwoliliśmy Kolumbijczykom zapomnieć na jakiś czas o problemach. Triumf w Bogocie ma dla mnie niezwykłe znaczenie.

Dziś Cordobę można spokojnie klasyfikować wśród najlepszych kolumbijskich zawodników wszech czasów.

– Kiedy grałem w Argentynie, wielki Oscar Ruggeri powiedział mi ważną rzecz, która zaszczepiła we mnie odwagę na całą resztę kariery: „Trafisz do Interu. Spotkasz tam wielkich mistrzów. W szatni spojrzą na ciebie Zanetti, Recoba, Baggio i Ronaldo. To gwiazdy, Ivan, ale musisz zrozumieć, że ostatnie co możesz zrobić to czuć się od nich gorszy. Skoro Inter cię do siebie bierze, to oznacza, że zasługujesz na grę w tym zespole. Nie jesteś od nikogo ani lepszy, ani gorszy. W drużynie wszyscy są równi”. Był moim wielkim mentorem, punktem odniesienia. Te słowa zachowałem w pamięci do końca kariery. Przez kilkanaście lat gry w Interze napotkałem dziesiątki zawodników. Z każdym stworzyłem relację opartą na równości i szacunku. To czyni życie w szatni uczciwym, ale i bardziej intensywnym – opowiadał Ivan.

BORUSSIA POKONA INTER NA WYJEŹDZIE? KURS: 3.25 W ETOTO!

Cordoba nie zawsze był jednak w kraju postrzegany jako bohater jednoznacznie pozytywny. Karierę w kadrze zakończył na 73 występach, w 2010 roku. Potrwała trzynaście długich lat, ale z pokaźnymi okresami, gdy Kolumbijczyk umykał uwadze selekcjonerów. Nie zawsze decydowały o tym względy czysto piłkarskie.

– Ostracyzm wobec mnie zaczął się w 2004 roku, gdy stanąłem na czele związku zawodowego piłkarzy. Chciałem chronić zawodników grających w Kolumbii, walczyć o ich prawa, między innymi do opieki zdrowotnej. Oczywiście moje żądania niejednego prezesa i managera wprawiły w osłupienie – wspominał Cordoba. – Rozpoczęła się wojna, która miała na celu wyrzucenie mnie z reprezentacji narodowej. Przez lata dziennikarz Carlos Antonio Velez wypisywał paszkwile na mój temat, podważając moją formę sportową. Potem tłumaczył, że nie lubi mnie, ponieważ po którymś spotkaniu Interu odmówiłem mu wywiadu. Co jest fałszywym przedstawieniem sprawy – ja po prostu nikomu nie udzielałem wywiadów. A Velez to bardzo wpływowy człowiek. Jak bardzo? Kiedyś selekcjoner reprezentacji Kolumbii, Eduardo Lara, przyleciał do Mediolanu, by namówić mnie na powrót do kadry. Warunek był jeden. Mam przeprosić pana Veleza i topór wojenny zostanie zakopany. Oczywiście nie wchodziło to w rachubę.

Ostatni akcent swojej piłkarskiej kariery Cordoba napisał zatem w ukochanym Mediolanie. W 37. kolejce sezonu 2011/12 pojawił się na boisku podczas derbowego starcia z Milanem. Inter wygrał 4:2, niejako na osłodę fatalnego sezonu ligowego.

– Wszedłem na samą końcówkę spotkania – wspominał Cordoba. – Pamiętam, że w głowie odliczałem sekundy do jego finału. Trzy, dwie, jedna. Jeszcze chwila, i wszystko się skończy. Jak można ubrać w słowa, co człowiek w takim momencie czuje? Nic nie odda piękna wszystkich gestów przyjaźni, ciepła uścisków, wibracji które przeszły przez całe moje ciało. Od pierwszego do ostatniego mięśnia. Nie przyjechałem do Interu, by zostać liderem zespołu. Chciałem po prostu zostawić jakiś ślad w sercach kibiców. Kończąc karierę poczułem, że mi się udało. W końcu nie chciałem w życiu niczego więcej niż tylko zostać piłkarzem.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. Newspix.pl

źródło cytatów z Ivana Cordoby: „Cordoba. Combattere da uomo”

INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:

El Fenomeno. Jak Ronaldo podbił i porzucił Barcelonę?

Paolo Montero, osobisty ochroniarz Zizou

Adriano, czyli historia upadku „Cesarza”

Gabriel Batistuta – showman, który nie lubił futbolu

„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”

***

PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!

etoto

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...