Może to przesada, może nie. Jednak wielu kibiców Tottenhamu – zwłaszcza tych starej daty – gotowych jest stwierdzić bez mrugnięcia okiem, że nie byłoby dzisiaj Spurs w półfinale Ligi Mistrzów, gdyby nie Bill Nicholson. Że nie byłoby ich w ścisłym gronie największych potęg brytyjskiego, czy wręcz europejskiego futbolu, gdyby nie lojalność, mądrość, taktyczny kunszt i w ogóle całe gigantyczne dziedzictwo pozostawione przez Billa Nicholsona. Jednego z największych managerów w dziejach brytyjskiego futbolu, choć jego nazwisko – z wielu powodów – trochę zbyt rzadko pojawia się w jednym szeregu z Alfem Ramseyem, Brianem Cloughem czy Alexem Fergusonem.
Totolotek oferuje kod powitalny za rejestrację dla nowych graczy!
Może to wszystko przesada. A może nie.
– Jestem człowiekiem Tottenhamu – powiedział o sobie Bill Nick. – Dopóki rozmawiamy o futbolu, właśnie to ma chyba największe znaczenie, czyż nie? Jeżeli dzisiaj spojrzę wstecz na moją karierę zawodniczą i trenerską to wiem, że miałem okazję pracować z jednymi z najlepszych zawodników, jakich kiedykolwiek widziała piłka. (…) Moim zdaniem, futbol na swoim najwyższym poziomie jest najwspanialszym sportem w historii ludzkości. A Tottenham – przynajmniej dla mnie – pozostaje niezmiennie największym piłkarskim klubem na świecie.
***
Tottenham w klubowej gablocie przez 136 lat swej historii zgromadził w sumie 26 trofeów. Tych ważniejszych, tych zdecydowanie mniej istotnych, wręcz marginalnych. Mniejsza zresztą o ich wagę. Gdy Bill Nicholson zaczynał przy White Hart Lane karierę jako zawodnik, dorobek Spurs – i tak przecież nie jakiś szczególnie wyśrubowany – był znacznie, ale to znacznie skromniejszy. Składały się nań ledwie trzy sukcesy. Przede wszystkim Puchar Anglii wygrany na początku XX wieku. Plus Tarcza Dobroczynności i triumf w drugiej lidze. Nic specjalnego, nie licząc prestiżowego zwycięstwa w FA Cup. Kiedy zaś Anglik kilkadziesiąt lat później ustąpił z posady trenera Spurs, pucharów namnożyło się aż do siedemnastu. Tottenham z Nicholsonem na pokładzie – czy raczej u steru – zaczął dokazywać nie tylko na krajowej, ale i europejskiej arenie, zwyciężając choćby premierowy Puchar UEFA i dorzucając do tego Puchar Zdobywców Pucharów. Był pierwszą ekipą z Anglii, która sięgnęła po europejski tytuł.
CZY TOTTENHAMOWI UDA SIĘ WYWALCZYĆ PRZEWAGĘ W PIERWSZYM MECZU?
KURS TOTOLOTKA NA ZWYCIĘSTWO SPURS Z AJAKSEM: 2.40
Dublet z 1961 roku, czyli mistrzostwo i Puchar Anglii, to do dziś największe osiągnięcie Tottenhamu w jego długiej historii. Szczytowy moment, punkt odniesienia dla kolejnych pokoleń piłkarzy, działaczy, trenerów i kibiców. „Koguty” dotarły potem także do półfinału Pucharu Europy, gdzie minimalnie lepsza okazała się Benfica, późniejszy triumfator rozgrywek. Słynny Eusebio najpierw znalazł sposób na twardą defensywę londyńczyków, by później, w decydującym starciu, zatrzymać Real Madryt przed powrotem na szczyt futbolowego Olimpu.
Środowe osiągnięcie ekipy Mauricio Pochettino to najlepszy wynik Spurs w Pucharze Mistrzów właśnie od 1962 roku. Trzeba było ponad pół wieku zaczekać, by drużyna z północnego Londynu na nowo zagościła w czwórce najlepszych zespołów Starego Kontynentu.
Jedna z dróg prowadzących na stadion Spurs. fot. reddit.com
1962 rok, raczkujący Puchar Europy. Inna epoka! To było jeszcze przed wprowadzeniem zasady goli wyjazdowych, przed opracowaniem koncepcji konkursu rzutów karnych w przypadku remisowego dwumeczu. Tymczasem weszliśmy już dzisiaj w erę wideoweryfikacji, a wspomniana reguła premiowania bramek zdobytych na stadionie przeciwnika zdążyła się wraz z upływem czasu mocno przeterminować i pomału odchodzi do lamusa. To pięknie obrazuje, jak wiele wody w Tamizie upłynęło, odkąd „Koguty” ostatni raz grały o triumf w najważniejszych piłkarskich rozgrywkach na kontynencie.
Nic zatem dziwnego, że do Billa Nicholsona przylgnął przydomek „Mr Tottenham Hotspur”, a jego prochy – razem z prochami ukochanej małżonki – spoczęły pod płytą boiska na White Hart Lane. Teraz duch legendarnego trenera unosi się również nad nowiuteńką, jeszcze ciepłą i naprawdę olśniewającą areną, gdzie Spurs dopiero co pokonali Manchester City w Lidze Mistrzów. Od mocnego akapitu rozpoczynając kolejny rozdział w dziejach klubu.
Nicholsona nie mogło przy tym zabraknąć.
Jean, jedyna z córek Billa, nie kryła wzruszenia tym gestem: – Jestem zachwycona, że nasz tata ponownie spoczął w swoim domu i że nasi rodzice na zawsze są razem. Wraz z moją siostrą jesteśmy szalenie wdzięczne za szacunek i ciepło, jakie ludzie z klubu wciąż żywią do naszego ojca. Nie ma dla niego lepszego upamiętnienia niż wieczny odpoczynek pod nowym boiskiem. Z mamą u boku, co czyni to wszystko jeszcze bardziej wyjątkowym. Wiem, że marzeniem taty zawsze było to, by jego umiłowani Spurs stali się najlepsi na świecie. Powstanie nowoczesnego stadionu to gigantyczny krok w kierunku spełnienia tych aspiracji. Jesteśmy dumne, że tata odegrał wielką rolę w budowie reputacji Tottenhamu i dziś podąża razem z klubem w przyszłość.
***
To niepowtarzalne uczucie, występować na europejskiej arenie. Dopóki klub taki jak Tottenham nie zaistnieje w Europie… Nie znaczy nic. Po prostu nic.
Bill Nicholson
***
Mistrzowie Anglii z 1961 roku swoją szarżę po Puchar Europy rozpoczęli na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Wówczas jeszcze nie nazywano tego obiektu „Kotłem Czarownic”, jednak Tottenham z dużym wyprzedzeniem przekonał się, że Śląski to zdecydowanie nie jest wymarzony stadion dla piłkarskich zespołów z Anglii. Wrześniowe spotkanie z Górnikiem Zabrze kompletnie się „Kogutom” nie poukładało. Bill Nicholson – eks-zawodnik, a od trzech lat szkoleniowiec Tottenhamu – przyjechał do Polski pierwszy raz na tydzień przed meczem, chcąc dowiedzieć się czegoś o tajemniczym rywalu i wykonać rekonesans organizacyjny. Lubił dbać o wszystko osobiście, jako manager praktycznie cały czas był w podróży.
– W Katowicach nie mieli lotniska, więc złapałem nocny pociąg z Warszawy – wspominał Anglik w swojej autobiografii. – Działacze Górnika odebrali mnie z dworca. Moim oczom ukazał się krajobraz typowy dla Europy Wschodniej – fatalne oświetlenie, brak porządnych peronów, ogólnie nieprzyjazny widok. Zaprowadzono mnie do jakiegoś obskurnego hotelu. To była jak scena z powieści „Ze śmiertelnego zimna”. Mój pokój był tak paskudny i zabrudzony, że odmówiłem spędzenia tam nocy. Powiedziałem: „Zawieźcie mnie do najlepszego hotelu w mieście”. A oni odparli, że właśnie w nim jesteśmy. Od razu zapowiedziałem, że w takim razie przed meczem chcę z drużyną nocować w innym mieście.
– Ostatecznie zawieziono mnie do Chorzowa, gdzie objechaliśmy chyba wszystkie hotele i okazało się, że ten w Katowicach był jednak rzeczywiście najlepszy. Choć muszę przyznać, że gdy powróciłem tam z drużyną, wszystko zostało przystrojone i wyczyszczone. Jednak piłkarze i tak marudzili. Okazało się, że po ich łóżkach łaziły jakieś insekty – opowiadał Nicholson.
– Pamiętam też strażników z karabinami maszynowymi. I kobiety, które na klęczkach, nożycami strzygły trawę na stadionie. Boisko było przygotowane jak na Wembley – dodał z aprobatą.
Doskonale przystrzyżona trawa służyła jednak o wiele lepiej gospodarzom niż gościom. Trudno powiedzieć, czy to była kwestia pościeli z karaluchami, czy po prostu piłkarskiej klasy Górnika, w tamtych latach bardzo potężnego. Tak czy owak, już do przerwy zabrzanie prowadzili 3:0, by tuż po wznowieniu gry dorzucić do pieca kolejne trafienie. Czwórka do zera. Mistrzowie Anglii padli przez Górnikiem na kolana. Nie mieli nic do powiedzenia.
– Nie było strachu przed rywalem, bo tak naprawdę nic o nim nie wiedzieliśmy. Poza tym, że skoro to mistrz Anglii i tak wielki klub, to muszą być dobrzy. Przecież wtedy nie było żadnych transmisji czy banku informacji – wspominał Stanisław Oślizło w materiale Przeglądu Sportowego. Z kolei portal WikiGórnik przypomniał pomeczową relację katowickiego Sportu: „Górnicy rozpoczęli grę w wielkim stylu. Okazało się, że nie mają najmniejszego respektu przed wielkim przeciwnikiem. Nie mieli go starzy wyjadacze ale nie mieli też młodzi, zdobywając sobie swą postawą najwyższe uznanie. Gra nie była może zbyt płynna. Szło przecież o zwycięstwo, a nie o pokaz. Obrona polska ostro szarżowała, nie dopuszczała Anglików do pozycji strzałowych, podczas gdy atak nie przetrzymywał wprawdzie piłek zbyt długo, ale mądrymi uderzeniami rozbijał raz po raz defensywę przeciwnika i stwarzał sobie dogodne pozycje do strzału”.
Programy meczowe Tottenhamu. fot. eBay.com
Ostatecznie jednak skończyło się nie 4:0, lecz zaledwie – bo w tych okolicznościach tak to trzeba ująć – 4:2 dla polskiej drużyny.
Anglicy w drugiej połowie z pełną premedytacją podostrzyli grę, agresywnymi faulami praktycznie wykluczając z aktywnego udziału w meczu dwóch zawodników Górnika i boleśnie doświadczając paru kolejnych. Nawet bramkarz, Hubert Kostka nie uszedł bez szwanku. A w tamtym czasie nie wolno było dokonywać zmian. – Anglicy nie okazali się takimi dżentelmenami, za jakich zwykliśmy ich uważać – komentował na gorąco rozeźlony Ernest Pohl.
– Po meczu pojechałem z Musiałkiem i Kowalskim do Pogotowia Ratunkowego. Okazało się, że Musiałek ma ranę tłuczoną w okolicach kostki wewnętrznej prawej nogi. Na miejscu dokonałem zabiegu chirurgicznego. Ranę trzeba było zszyć. U Kowalskiego stwierdziłem krwawy wylew w okolicach kostki zewnętrznej prawej nogi i nadwyrężenie torebki stawowej. Obie te kontuzje są wynikiem ordynarnego kopnięcia przez przeciwnika – relacjonował bezpośrednio po meczu dr Janusz Młynarski z Zabrza.
– Ten mecz to była cholerna kompromitacja – grzmiał natomiast po końcowym gwizdku arbitra sam Nicholson. Trzeba dodać, że „cholerna” to był ostateczny kaliber w jego prywatnym arsenale przekleństw, zarezerwowany na sytuacje kryzysowe. W słowniku Anglika brakowało miejsca dla grubszych wulgaryzmów, jego podopieczni też musieli się w tym względzie mocno pilnować, bo łatwo było zarobić karę za bluzgi. – Zagraliśmy totalnie bez dyscypliny taktycznej. To niedopuszczalne.
Rewanż w Londynie był wyjątkowo srogi. Górnicy przerżnęli 1:8, a Nicholson tym razem zadbał, by jego podopieczni nie rozluźnili się na boisku nawet na krótką chwilę. Zaczęli mecz od strzału w poprzeczkę, potem uderzali już tylko celniej.
Podwójnie zdyscyplinowany Tottenham zagrał futbol z najwyższej półki. – Sam grałem wtedy dla West Hamu, ale uwielbiałem chodzić na White Hart Lane i oglądać w akcji ekipę Billa – wspominał John Bond, słynny obrońca, a potem także szkoleniowiec. – Ten rewanżowy mecz z Górnikiem to był według mnie ich szczytowy moment. Górnik grał całkiem nieźle. Widać było, że to świetna drużyna. A jednak – zostali znokautowani. Trudno porównywać zespoły z innych epok, lecz powiem jedno – jeżeli jakiekolwiek pokolenie Tottenhamu ma być lepsze od tego, którym dowodził Bill, musi dokonać czegoś naprawdę niezwykłego.
Dziennik Sport – co znów skrzętnie wynotowano na portalu WikiGórnik – pisał w podobnym tonie: „Pech Górnika polegał również i na tym, że trafił on wczoraj na znakomicie usposobionego rywala. (…) Porażka w tak wysokich rozmiarach jest oczywiście przykrym zaskoczeniem. O tragedii nie może być jednak absolutnie żadnej mowy. Nawet bardziej klasowe drużyny niż Górnik przegrywały na Wyspach Brytyjskich w dwucyfrowym stosunku. Należy stwierdzić, że mimo wszystko gracze nasi zasłużyli na lepszy wynik. Były okresy, w których zbierali nawet oklaski obiektywnej widowni londyńskiej, demonstrując, szczególnie w linii napadu, poprawne, a często bardzo efektowne akcje”.
Zdobywca hattricka w tamtym spotkaniu, Cliff Jones, widział sprawę następująco: – Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy zawodników Górnika. Stali tam i gapili się, zastanawiając, co się właściwie dzieje. Byli onieśmieleni, pierwszego gola stracili jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. 8:1 było głównie zasługą naszych kibiców. Grając na kontynencie piłkarze przyzwyczajali się do bieżni wokół murawy. Do tego, że fani siedzieli dalej. U nas znajdowali się tuż obok. W Polsce przegraliśmy 2:4, ale Bill Nicholson dobrze nas zmotywował. Wydaje mi się, że tej nocy wygralibyśmy z każdym zespołem, który w ogóle istniał i będzie istnieć.
Sami zawodnicy z Zabrza przyznają otwarcie, że mecz przegrali już w szatni. Atmosfera na White Hart Lane ich sparaliżowała.
– Trafiliśmy do innego, piłkarskiego świata. Kiedy staliśmy w tunelu, byliśmy autentycznie wystraszeni. Oni wrzeszczeli, walili głowami w mur… Do tej pory nasze kontakty z zagraniczną piłką to były towarzyskie mecze z Banikiem Ostrawa i innymi zespołami bloku wschodniego – opowiadał Przeglądowi Hubert Kostka. – Kiedy szliśmy tunelem, w tym gąszczu labiryntów, gdzie nikt nas nie prowadził, weszliśmy do toalety zamiast na boisko.
fot. WikiGórnik
Tamto spotkanie oczarowało samego Bobby’ego Robsona, wówczas zawodnika West Bromwich Albion.
– Spędziłem wiele wolnych wieczorów na trybunach White Hart Lane, podziwiając tę wielką drużynę Spurs – pisał Robson w swojej autobiografii „Time on the grass”. – Ledwo mogłem zdążyć na ich mecze, więc zwykle wysiadałem z autobusu przy Siedmiu Siostrach i po prostu pędziłem na stadion biegiem. Atmosfera tego obiektu mnie po prostu do siebie zasysała. To było potężne uczucie. Byłem wśród kibiców tego dnia, gdy Tottenham zdeklasował Górnik Zabrze 8:1 w Pucharze Europy, choć pierwszy mecz w Polsce został przegrany. Cóż to był za wieczór!
*
Kolejne dwie rundy Pucharu Europy przyniosły ekipie Tottenhamu następne sukcesy. Najpierw londyńczycy przebrnęli przez Feyenoord Rotterdam, a potem wyrzucili za burtę Duklę Praga. W półfinale Bill Nick miał wielką chrapkę na wylosowanie Realu Madryt, pięciokrotnego triumfatora rozgrywek, drużyny już wówczas otaczanej kultem.
Jednak los skojarzył Spurs z portugalską Benficą.
Nie było to fortunne losowanie, z dwóch powodów. Po pierwsze – zawsze to bardziej podniecające wyzwanie, by zmierzyć się ze słynnym Realem. Gdzie szaleli nadal Di Stefano, Puskas i Gento. Po drugie – „Królewscy” w 1962 roku jawili się Nicholsonowi jako drużyna – po prostu – mniej niebezpieczna niż „Orły” z Lizbony. Anglik lekko spanikował i na wyjazdowy mecz z obrońcą tytułu zarządził super-defensywną taktykę. Plan na spotkanie momentalnie spalił na panewce, bo Portugalczycy wygrali 3:1, na dwubramkowe prowadzenie wychodząc już po dwudziestu minutach rywalizacji.
Przywitanie kapitanów Benfiki i Tottenhamu. Z lewej strony Jose Aguas z Lizbony, po prawej Danny Blanchflower. fot. The Independent
– Wciąż czuję, że mogliśmy lepiej rozegrać to spotkanie i wygrać w Portugalii – żalił się w swojej biografii („Greavsie”) Jimmy Greaves, legendarny angielski napastnik.
– Niektóre decyzje sędziego były diaboliczne, taktyka Benfiki też mogła uchodzić za nikczemną. Gospodarze cały czas nas szarpali i okopywali. Szwedzki sędzia zachował się kilka razy w taki sposób, że byłem – już na boisku – nie tylko zdumiony, ale i pełen najgorszych podejrzeń. Czarę goryczy przelał moment, gdy Bobby Smith wpakował piłkę do siatki, a nagle arbiter zagwizdał, sygnalizując brak gola. I dopiero po gwizdku sędzia liniowy uniósł chorągiewkę, żeby zrobić z tej sytuacji spalonego. Choć o żadnym ofsajdzie mowy być nie mogło. Kilka minut przed końcem sam też zdobyłem bramkę i ją również anulowano. Byłem tak osłupiały, że nawet nie zaprotestowałem. Złapałem się tylko pod boki i gapiłem na sędziego w niedowierzaniu – grzmiał super-strzelec Spurs.
Terry Medwin, pomocnik w tamtej drużynie, zapamiętał wszystko podobnie. – W tym meczu coś było nie w porządku. Ale nasz trener, Bill, nie był typem marudy. Nie pozwalał nam na spekulacje o oszustwie. Dopiero po latach przyznał mi, że jest przekonany, iż te dwa nieuznane gole pozbawiły nas Pucharu Europy.
W rewanżu Spurs wygrali, lecz zbyt nisko, tylko 2:1. Przyszło im pożegnać się z rozgrywkami na ostatniej prostej przed metą. W samej końcówce spotkania Anglicy dwukrotnie trafili słupek, raz w poprzeczkę. Greaves – lubujący się w balansowaniu na granicy ofsajdu – zdobył trzecią nieuznaną bramkę. – Byłem zdegustowany! Anulowano nam trzy idealnie zdobyte gole w ciągu jednego dwumeczu.
Tłumy podążają na rewanż z Benficą. TUTAJ kilka przepięknych ujęć z tamtego dnia. fot. Mirrorpix
Półfinały Pucharu Europy 1961/62. fot. Wikipedia
W onieśmieleniu rywala nie pomógł nawet „Hymn Bojowy Republiki”, przerobiony na kibicowską modłę. Pierwszy raz tłum odśpiewał tę pieśń na White Hart Lane podczas rewanżowego starcia z Górnikiem i szybko przerodziło się to w tradycję.
– To była nowa pieśń, która pojawiła się znikąd w brytyjskim futbolu – wspominał Nicholson. – Hymn „Glory, Glory Hallelujah”, wyśpiewywany przez 60 tysięcy fanów… Nie mam pojęcia, jak to się zaczęło. Kto zaczął? Też nie wiem. Ale ta pieśń zawładnęła stadionem w wymiarze niemalże religijnym. Nawet cała parafia zgromadzona w największej katedrze nie zdołałaby zrobić takiego hałasu, jaki w tamtym czasie było słychać na Tottenham High Road. Bill przez wiele lat – aż do wybuchu chuligańskich tendencji na stadionach – miał niemal nabożny stosunek do fanów: – Musimy niezmiennie brać pod uwagę zdanie naszych fanów, bo bez nich nie ma profesjonalnej piłki. Lepiej mieć więcej widzów na trybunach i grać w piłkę tak jak oni sobie tego życzą, niż mieć tych widzów mniej, lecz grać po swojemu.
Danny Blanchflower, w tamtym czasie lider i wielki gwiazdor Spurs, chętnie mu wtórował: – Kibice zawsze okazywali nam lojalność. Nie dało się jej złamać. Nie sądzę, by na jakimkolwiek innym stadionie panował taki tumult jak na naszej południowej trybunie. Hałas unosił się zewsząd, krzyczał każdy. Nawet nasz okoliczny wikariusz zaczął gderać, że Tottenham zastępuje ludziom z dzielnicy religię. I tak to właśnie wyglądało. Ta otoczka przerażała europejskie drużyny. Za wyjątkiem Benfiki.
Przypinka z omawianych czasów. fot. SpursMania
*
Szkoleniowiec lizbońskiej drużyny, Bela Guttmann, po wszystkim pozwolił sobie nawet na kpinę z nabuzowanych, ostro grających Anglików. – Pamiętajcie. Na boisku liczą się umiejętności, nie muskulatura – doradzał. Prawdopodobnie odnosząc się do tego, iż Nicholson w swoim sztabie zatrudnił profesjonalnego kulturystę i w ogóle przykładał wielką wagę do przygotowania fizycznego.
Dave Mackay, kolejny z gwiazdorów Tottenhamu w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, a przy tym wielki boiskowy zabijaka o gołębim sercu, wspominał to w swej książce („The Real Mackay”): – Te krótkie, ale intensywne sesje treningowe z ciężarowcem strasznie nas wzmacniały. W ogóle trenowaliśmy ciężko. Każdego dnia nacisk był położony na inny element gry – gierki treningowe, zajęcia wytrzymałościowe, stałe fragmenty gry. Tylko w piątek mieliśmy wolne. Ale wolne u Billa nie oznaczało, że mogliśmy sobie pójść do pubu albo na golfa. Chodziło o to, że mamy wolny wybór w kwestii ćwiczeń i możemy dopracowywać to, na co tego dnia mamy ochotę.
– Część z nas przychodziła jeszcze na dodatkowe zajęcia z własnej woli, graliśmy sobie pięciu na pięciu na hali – opowiadał Mackay. Piłkarsko – nie był liderem zespołu. Ale jeżeli chodzi o poziom zaangażowania i waleczności, robił na boisku chyba największą różnicę. Gdy przeciwnicy go widzieli, odechciewało im się grać. – Sala była ciasna, piłka nie miała gdzie uciec. Do dziś wierzę, że nie ma lepszej metody treningowej niż gierka po pięciu. Nikt nie brał jeńców podczas rywalizacji, więc co i rusz wybuchały awantury. Sam uwielbiałem zapędzać mojego przeciwnika z futbolówką do narożnika i potem go tam blokować. Kończyło się to zwykle ciosem łokcia w twarz albo kopniakiem w jaja. Ale kiedy trening był zakończony, nikt nie chował urazy. To był ciężki, lecz pouczający reżim treningowy.
– Na treningi z Dave’em trzeba było przychodzić w zbroi. Rozsmarowywał nas na ścianach – śmiał się Bobby Smith, inny ze słynnych piłkarzy „Kogutów”. Kapitalny strzelec. – Sytuacja podczas gierki treningowej była zawsze jasna: „Może i jesteśmy kumplami, ale nie dziś. Nie dziś, koleżko”.
Dziennik Sport w swoim pomeczowym raporcie obniżył nawet Mackayowi notę za występ, z uwagi na szczególnie brutale faule i zamiłowanie do polowania na kości. Nie było jednak przypadku, że to właśnie Nicholson uczynił ze Szkota swojego pupilka.
***
Jeżeli nie musisz zwlec samego siebie z boiska po 90 minutach gry, nie masz prawa twierdzić, że dałeś z siebie wszystko.
Bill Nicholson
***
Skąd ten iście wojskowy dryl na zajęciach u szkoleniowca Spurs, który niemalże powiódł londyńską ekipę do triumfu w Pucharze Europy?
Cóż, najwyższa pora, by jeszcze dalej cofnąć się w czasie.
William Edward Nicholson urodził się w malowniczym mieście Scarborough, słynącym z dystrybucji szałwii, rozmarynu i tymianku na tamtejszym targu. Był ósmym, lecz bynajmniej nie ostatnim dzieckiem swoich rodziców. Na świat przyszedł 26 stycznia 1919 roku, a zatem niedługo po zakończeniu I Wojny Światowej, wówczas nazywanej jeszcze po prostu Wielką Wojną. Jednym z najbardziej sensacyjnych wydarzeń w jego rodzinnych stronach było bez wątpienia… morderstwo. Wiele lat po urodzinach Billa, na podwórzu przed jego dawnym domem bawiło się dwóch braci, którzy w ferworze jakiejś gonitwy wparowali do stojącego na posesji garażu. Chłopcy natknęli się tam na okrwawione zwłoki kobiety. Sprawcy bestialskiego czynu nigdy nie wykryto.
– Dziś ta okolica jest znacznie lepiej znana z historii tego morderstwa niż z faktu, że ja przyszedłem tam na świat – dowcipkował Nicholson w swojej autobiografii. – Przygotowując się do napisania tej książki wybrałem się nawet do Scarborough. Mojego domu już nie ma, ale zapukałem do sąsiedniego. Otworzyła młoda kobieta. Spytałem czy słyszała, że po sąsiedzku urodził się Bill Nicholson, słynny manager piłkarski. Wyśmiała mnie. „Nie znam człowieka” – rzekła. Odparłem, że żyła tu cała jego rodzina. Dwoje dorosłych i dziewięcioro dzieci. „Dziewięcioro? Kochany, tutaj nie ma takich rodzin. Nie w tej okolicy”.
Ojciec małego Williama – Joe – nie do końca radził sobie z utrzymaniem tak wielodzietnej rodziny. Od urodzenia był kulawy – wyraźnie utykał, a na domiar złego jego organizm w dość młodym wieku zaatakowany został przez nowotwór. Stąd wielka odpowiedzialność spoczywała na matce – Edith – i starszym rodzeństwie. Joe i Edith całą dziewiątkę swoich pociech odchowali w skromnym, trzypokojowym domostwie. Ojciec Billa był woźnicą i koniuszym. Zaraził syna pasją do koni, lecz ten fach, wraz z gwałtownymi postępami w rozwoju motoryzacji, stał się raptem niezbyt dochodowy, żeby nie powiedzieć – trochę bezużyteczny. Mama chłopca pracowała natomiast jako sprzątaczka.
Zimą trudno było im nawet zapłacić za rachunki, by mrozy spędzać w jako-takim cieple.
– Kochałem Scarborough i dzieciństwo tam spędzone – twierdził jednakowoż sam Nicholson. – Nauczyłem się ciężkiej pracy. Każdego dnia pomagałem ojcu przy koniach, przed pójściem do szkoły robiłem rundkę po okolicy, roznosząc wszystkim gazety. Mój tata nie uskarżał się na swój los i ja brałem z niego przykład. Nikt nigdy nie czynił mu żadnych uwag z powodu jego ułomności. W tamtych czasach ludzie w Yorkshire potrafili uszanować prywatność. Rozmowa o czyjejś niepełnosprawności byłaby postrzegana jako haniebny brak manier. Po latach zrozumiałem zresztą, że w rodzinie piłkarskiej jest tak samo jak w tej zwykłej. Wszyscy muszą sobie nawzajem pomagać. Tylko wtedy udaje się to wszystko poskładać w całość.
– Sami robiliśmy dla siebie zabawki, a radość potrafiliśmy wtedy czerpać z najdrobniejszych przyjemności – opowiadał o swoim dzieciństwie Billy. – Większość wolnego czasu spędzałem na plaży. Choć nikt się jeszcze wtedy nie opalał. Panie nosiły długie sukienki i trzymały nad głową parasolki, a panowie w melonikach spacerowali razem z nimi. Nigdy nie widziałem na plaży nagiego torsu. To była inna rzeczywistość.
*
Z piłką nożną za pan brat Bill Nick wychowywał się od zawsze. Co prawda trudno było w Scarborough o porządne boisko i piłkę, ale chłopcy z okolicy jakoś sobie z tym radzili, ganiając za ciężką jak głaz futbolówką po wąskim boisku, położonym między zabudowaniami, na lekkim wzniesieniu. Przed każdym spotkaniem kapitanowie rzucali kamieniem. Kto celnie obstawił umownego orła bądź reszkę, ten wybierał czy chce mieć bramkę na stromej, czy na łagodnej części pagórka. Ron Anderson był rówieśnikiem Billa i prędko zrozumiał, jak wielkim talentem obdarzony został jego kumpel: – Nie byłem zbyt dobrym piłkarzem i raczej przyglądałem się meczom z boku. Jednak pewnego dnia zabrakło ludzi do drużyny i dałem się namówić na wejście. Dopiero będąc wewnątrz rozgrywki zrozumiałem, jak bardzo Bill wszystkich na podwórku przerastał. Grał fenomenalnie. Od razu pomyślałem, że może kiedyś zostać profesjonalnym zawodnikiem.
Przed chłopcem wkrótce stanął naprawdę wielki dylemat – kariera naukowa czy sportowa. Z jednej strony grał w szkolnej reprezentacji, a z drugiej miał szanse na stypendium, błyszczał naturalną inteligencją na zajęciach z przedmiotów ścisłych. Miłość do futbolu przeważyła jednak nad perspektywą pobierania edukacji w jakimś prestiżowym liceum.
Pub nazwany imieniem Billa Nicholsona. fot. WhatPub
Chłopiec musiał zacząć wyjeżdżać poza Scarborough na mecze, by objawić swój talent szerszej publiczności. Był niezwykle skoczny, wybiegany i doskonale radził sobie w dryblingu. Ale wyjazdy wiązały się z kosztami, z czym też trzeba było sobie jakoś radzić. Część opłat za podróże pokrywał za chłopca trener, na inne kwestie zarabiał już sam Bill, dorabiając po szkole w maglu. Jako nastolatek kupił sobie nawet za uciułane zaskórniaki swoje pierwsze buty sportowe. Gdy się rozlatywały, zbijał je z powrotem gwoździami w stajni ojca. I tak funkcjonował w trybie: gazety, szkoła, magiel, futbol, sen.
Aż wreszcie – w marcu 1936 roku – do skrzynki pocztowej Nicholsonów trafił list napisany ołóweczkiem przez Bena Ivesa, głównego skauta Tottenhamu.
„Szanowni Państwo Nicholson,
Dostałem wiadomość od Pana Jonesa na temat waszego chłopca. Bardzo mi przykro, że nie mogłem obejrzeć go w akcji w ubiegłą środę, gdy spotkałem się z nim i Panem Jonesem. Świetnie nam się rozmawiało i spodziewałem się, że oczekujecie ode mnie wiadomości. Czuję się w obowiązku was uspokoić, choćby dla dobra waszego syna. Powiem wprost – w tej chwil mamy 20 chłopców w jego wieku. Zapewniamy im porządne warunki mieszkaniowe u moich przyjaciół. Niech Pan Jones odprowadzi jutro Billa na wieczorny pociąg odjeżdżający ze stacji w Yorku, nasza delegacja odbierze chłopca ze stacji King’s Cross w Londynie. Jeżeli Pan Nicholson woli zawieźć go do nas osobiście – nie ma problemu, powitamy was z radością.
Chłopiec wygląda na inteligentnego i jestem pewny, że poradzi sobie tutaj. Musicie zrozumieć, że nigdzie nie dostanie szansy większej niż ta, którą my chcemy mu zagwarantować.
Z wyrazami szacunku
Benjamin Charles Ives”
– Moi rodzice nigdy nie widzieli jak gram – wspominał Nicholson. Jego starszy brat tamten list zachomikował do dziś. – Nie byli też nigdy na stadionie, gdy zostałem już zawodnikiem, a potem trenerem Tottenhamu. Moja mama obejrzała przynajmniej w telewizji, jak zdobyłem swój pierwszy Puchar Anglii. Tak czy inaczej – nie mieli pojęcia, czy cały ten pomysł z grą w Tottenhamie wypali i martwili się o mnie.
– Powiem szczerze – sam nie wiedziałem nawet wtedy, gdzie znajduje się White Hart Lane i co to właściwie za klub, ten Tottenham. A rodzice wciąż mnie dopytywali, czy sądzę że jestem wystarczająco dobry, by w ogóle był sens tam pojechać.
– Nie miałem żadnych rekomendacji. Żadnych dowodów, że faktycznie potrafię grać w piłkę. Wszystkim czym dysponowałem było wsparcie Pana Jonesa, mojego trenera, ale szybko się okazało, że jego w klubie prawie nikt nie kojarzył. Powoływanie się na taką znajomość nie miało sensu – opowiadał Bill. Periodyk Tottenham Weekly Herald w ten sposób ogłosił zatrudnienie siedemnastolatka na miesięczny okres próbny: „Tottenham daje miesięczny staż amatorowi, Wm. E. Nicholsonowi. To prawoskrzydłowy z klubu robotniczego w Scarborough. Niedawno miał siedemnaste urodziny. Ma 172 centymetry wzrostu i 64 kilogramy wagi”.
Dość skąpa w szczegóły notatka, biorąc pod uwagę, że miesięczny staż przepoczwarzył się w przeszło 60 lat ścisłego związku z klubem.
***
Każdy człowiek trafiający do Spurs – bez znaczenia, czy mówimy o wielomilionowym transferze czy nowym chłopcu od podlewania murawy – musi być oddany futbolowi i oddany klubowi. Musi być przygotowany, by pracować dla futbolu. Nigdy nie może go satysfakcjonować poprzedni występ i musi nienawidzić porażek.
Bill Nicholson
***
W 1938 roku Bill Nicholson zadebiutował w pierwszym zespole Tottenhamu, realizując swoje wielkie marzenie. Życie juniora w Spurs nie było jednak sielanką – chłopakom zapewniano rzecz jasna wikt i opierunek, lecz dostawali ledwie dwa funty kieszonkowego tygodniowo. Dokładnie taką samą stawkę Bill zarabiał wcześniej w maglu, krochmaląc kalesony. Tymczasem na White Hart Lane harował znacznie ciężej, ponieważ do wymagających treningów dochodził jeszcze szereg dodatkowych obowiązków. Młodzi zawodnicy odpowiadali za pielęgnowanie murawy na stadionie. Czyścili i pastowali buty należące do seniorów. Pomagali w sprzątaniu obiektu po meczach, pracowali przy odmalowywaniu remontowanych w tamtym czasie trybun.
Piłka nożna była w zasadzie dodatkiem. Życie młodzieżowców w latach trzydziestych dokładnie opisała dziennikarka Julie Welch w swojej książce „The Biography of Tottenham Hotspur”.
– Chłopców lokowano w pokojach niedaleko White Hart Lane. W tygodniu musieli się stawić na stadionie każdego dnia o ósmej rano, potem przez dziewięć godzin zajmowali się pielęgnacją murawy. Najpierw pchali dwumetrowy walec po boisku, żeby je odpowiednio wypłaszczyć. Potem uzupełniali braki w trawie albo wykonywali inne zlecone zadania. Nicholsona często odsyłano do odmalowywania nowo otwartej Trybuny Wschodniej, choć miał lęk wysokości. Juniorzy nie mieli właściwie żadnego kontaktu z seniorami.
Manager pierwszego zespołu też nie interesował się młodzieżą. – W tamtych czasach managerowie w ogóle unikali kontaktu z zawodnikami. Dopiero później zaczęło się to trochę zmieniać. Na sesjach treningowych działał przede wszystkim pierwszy trener, którego głównym zadaniem było dbanie o to, żeby piłkarze nie zniszczyli cennych, skórzanych futbolówek. Czasem zawodnicy pierwszy raz w tygodniu widzieli piłkę dopiero wówczas, gdy rozpoczynał się mecz ligowy – twierdził Brian Scovell, brytyjski pisarz.
Nicholson zadebiutował ostatecznie w meczu z Blackburn Rovers w sezonie 1938/39. Przed spotkaniem urazu nabawił się podstawowy lewy obrońca Spurs i trzeba go było kimś zastąpić. Eksperyment wypadł kiepsko, bo gospodarze wygrali na Ewood Park 3:1, a sam Bill również złapał kontuzję mięśniową, w wyniku której mógł się tylko snuć po boisku w oczekiwaniu na końcowy gwizdek i starać się nie zaszkodzić przesadnie własnym partnerom.
Jednak wkrótce tego rodzaju pechowe wypadki zeszły na dalszy plan. Wybuchła II Wojna Światowa i w październiku 1939 roku Nicholson trafił do armii. Wylądował w oddziale lekkiej piechoty, gdzie został instruktorem wychowania fizycznego.
– To była okrutna robota – pisał w swojej biografii świeżo upieczony zawodnik Tottenhamu. – Początkowo musieliśmy wykonywać ćwiczenia z drewnianą bronią, tak mało nasza armia posiadła wówczas sprzętu. Mocno się starałem na egzaminach, chciałem szybko zostać starszym szeregowym, a potem sierżantem. Ostatecznie większą część z mojego sześcioletniego pobytu w armii spędziłem na terenie Wielkiej Brytanii, jako instruktor. Najpierw powierzono mi szkolenie żołnierzy piechoty, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Potem zająłem się wychowaniem fizycznym.
Tablica upamiętniająca Billa Nicholsona. fot. Daily Mail
Bill Nick szybko stał się twardym, wręcz autorytatywnym nauczycielem. Swoim podkomendnym urządzał podczas treningów piekło. – Tamte doświadczenia okazały się dla mnie bezcenne w późniejszej pracy z drużyną. Nauczyłem się jak wpływać na grupę, by była skłonna realizować moje pomysły. Dowiedziałem się, jak należy rozmawiać z ludźmi, przekonywać ich do swojego zdania. Gdy kilka lat później klub wysłał paru z nas na kursy trenerskie, zaliczyłem je bez problemu.
Rozgrywki ligowe zostały zawieszone na czas działań wojennych, Football League wróciła dopiero w 1946 roku. Ale w międzyczasie grano mecze towarzyskie, w których Nicholson chętnie uczestniczył, reprezentując barwy wielu klubów. W zależności od tego, gdzie stacjonował. – Pierwszy raz widziałem go w koszulce Darlington – opowiadał John Noble, kibic tej drużyny. – Pomógł nam wtedy stać się jedną z najlepszych drużyn w Anglii, prezentował się świetnie w duecie z Jimmym Mullenem, który przed wojną zaczynał karierę w barwach Wolverhampton. Jako dzieciaki zwykle kręciliśmy się przed wejściem do szatni i odbijaliśmy sobie piłkę o ścianę, czekając aż wyjdą piłkarze. Mieliśmy nadzieję, że się dołączą i z nami pokopią. Bill Nick za każdym razem chwilkę z nami pograł, sprawiał nam gigantyczną frajdę. Wyglądał bardzo elegancko w swoim mundurze, co imponowało dzieciakom.
W trakcie II Wojny Światowej błyskawicznie mężniejący Bill zdążył nie tylko obskoczyć kilka klubów, ale i znaleźć kobietę swojego życia. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w czarnowłosej Grace Power, zwanej na własne życzenie Darkie. Para wzięła ślub w 1947 roku i nie bez kozery spoczywa dziś razem pod murawą nowego obiektu Tottenhamu.
Całe ich długie, szczęśliwe małżeństwo kręciło się od początku do końca wokół Spurs.
– Darkie była obok niego. Roześmiana, żartująca. Uwielbiała go, zawsze okazując wsparcie. Idealna kobieta dla piłkarza – opowiadał Tony McKenzie, siostrzeniec Billa. – Czasami nocowałem w ich domu. Pamiętam, że ona zajmowała się gotowaniem, a on ogarniał całe zmywanie. Dogadywali się nawet w najdrobniejszych sprawach, byli dobraną parą. Linda, córka Billa i Grace, charakteryzowała swoich rodziców jako ludzi o żelaznych nerwach. – W czasie wojny ludzie nabierają twardych charakterów, bo nigdy nie wiedzą co ich czeka następnego dnia. Dlatego rodzice starali się każdy kolejny dzień czynić wyjątkowym. Do dziś pamiętam, gdy bez wiedzy taty przygarnęłam bezdomnego kotka. Chwilę się wściekał, a potem sam bawił się z nim najczęściej.
REMIS W PIERWSZYM STARCIU TOTTENHAMU Z AJAKSEM?
PEWNIE BARDZIEJ ZADOWOLENI Z TAKIEGO ROZSTRZYGNIĘCIA BĘDĄ GOŚCIE. KURS TOTOLOTKA: 3.35
Kapitalną anegdotę na temat pani Nicholson opowiedział z kolei Frank McLintock, legendarny kapitan Arsenalu. Klubu szczerze znienawidzonego na White Hart Lane. – Darkie to była niezwykła kobieta. Uwielbiał ją każdy, kto miał zaszczyt ją poznać. Sam po zakończeniu kariery często przyjeżdżałem, by obserwować mecze Tottenhamu. Pewnego dnia wyżaliłem się jej, że mam strasznie kłopoty z zaparkowaniem auta koło White Hart Lane. A ona zaproponowała prosto z mostu: „Wiesz, gdzie mieszkamy? Ustaw auto na naszym miejscu, Billowi przysługuje kilka”. Rozumiecie? Były kapitan Arsenalu, postać totalnie przez kibiców Spurs znienawidzona, parkował swoje auto na podjeździe managera Tottenhamu.
– Nicholson zakochał się w dziewczynie z sąsiedztwa i ich małżeństwo przetrwało 57 lat, aż do jego śmierci w 2004 roku. Fascynujący jest ten kontrast między Darkie, która była dla swojego męża cichym oparciem i unikała błysku reflektorów, a dzisiejszym światem WAGs. Ona była szczęśliwą żoną i matką, unikała życia na świeczniku. Nie potrzebowała Bentleya, wystarczał jej rower i skromnie mieszkanie nieopodal stadionu – pisał z nostalgią Brian Scovell. – Bill zawsze uważał, że dla kobiet nie ma miejsca w futbolu. Co pewnie dzisiaj byłoby uznane za pogląd przedpotopowy. Ale jego postawa była przejawem rycerskości, a nie szowinizmu.
Na pierwszym planie Darkie, z tyłu Willie. fot. Tottenham Hotspur (Facebook)
– Nie mieliśmy za wiele życia towarzyskiego – wspominała sama Darkie w rozmowie z Hunterem Daviesem. – Nie narzekam na to. Wszystko zaakceptowałam. Rozumiałam, dlaczego Bill musiał robić tak wiele. Sam wiedział, że pewne rzeczy przelatują mu koło nosa bezpowrotnie.
Jak choćby ślub córki. Gdy Linda stanęła na ślubnym kobiercu, ojciec rozpłakał się. Nie ze wzruszenia, lecz z rozżalenia. Przegapił moment, w którym jego dzieci dorosły.
– Jestem pewna, że chciał być jeszcze bardziej rodzinnym człowiekiem, bardzo nas kochał. Nawet jeżeli nie miał dla nas niekiedy za wiele czasu, byliśmy szczęśliwi. Wiele razy powtarzał, że jego jedyną pasją w życiu była gra w piłkę. Gdy musiał z tym skończyć, radość zaczęła z niego stopniowo ulatywać. „To parszywa robota, ta trenerka” – powtarzał mi. Tak to określał, „parszywa robota”. Cały czas roztrząsał swoje błędy, każdy mecz analizował kawałek po kawałku. Czuł, że to jego obowiązek, ale nie cierpiał tego. Cóż. Kto mógł przewidywać, że tak prosty chłopiec z Yorkshire zostanie po latach władcą całego Tottenhamu?
***
Spurs muszą być najlepsi w kraju. Drugie miejsce mnie nie interesuje.
Bill Nicholson
***
Wojna odebrała Nicholsonowi lwią część kariery. Spędził swoje najlepsze lata gnębiąc na zajęciach rekrutów, zamiast gnębić obrońców na boiskach First Division. Ale ostatecznie dla Spurs rozegrał przeszło 300 meczów, po drodze debiutując nawet w reprezentacji kraju. „Koguty” zaczęły zachwycać brytyjską publiczność swoim zdumiewającym stylem gry, zwanym wtenczas push-and-run.
Anglicy dowodzą, że to właśnie na bazie tej koncepcji taktycznej Holendrzy opracowali później swój słynny totaalvoetbal.
David Lacey, znawca brytyjskiego futbolu, porównuje nawet powojenny Tottenham do Barcelony dowodzonej przez Pepa Guardiolę. – To było kompletne przeciwieństwo włochatej, błotnistej angielskiej piłki, która dominowała w tamtym czasie. Dziś gra tak Barcelona. Wszystko sprowadza się do trójkątów. Masz komu podać, podaj. Ciesz się, że trafia do ciebie piłka, nawet jeżeli otaczają cię przeciwnicy. Zresztą – fenomen tamtych Spurs najlepiej widać nad zdjęciach. Wtedy wszystkich ubierano według pozycji – koszulka z dziewiątką na szpicę, jedenastka na lewe skrzydło i tak dalej. I większość zespołów po prostu trzymała się tego przez cały mecz. A jeżeli zobaczy się fotografię Tottenhamu w akcji, to nic się nie zgadza. Trójkąty. Najprostsza i najskuteczniejsza metoda gry w piłkę nożną.
– Granie w ten sposób sprawiało, że prawie w każdym meczu piłkę mieliśmy przy nodze częściej niż nasi oponenci – klarował Nicholson. – Staraliśmy się zamykać wszystkie przestrzenie, trzymając się ciasno w trójkątach. To wymagało przygotowania fizycznego na idealnym poziomie, bo styl gry był bardzo eksploatujący. Nie dało się go skutecznie stosować, jeżeli choć jeden z dziesięciu graczy w polu nie biegał na maksimum swoich możliwości. W sezonie 1949/50, gdy awansowaliśmy do pierwszej ligi, przez cały sezon trener skorzystał tylko z trzynastu zawodników. Mieliśmy szczęście, że nie przytrafiały się nam kontuzję. Choć ja wierzę, że dobrego zawodnika urazy nigdy nie imają się równie często co kiepskiego.
Trzeba przyznać, że to dość dyskusyjna teoria. Bill Nick wyjaśniał jednak: – Jeżeli odpowiednio trenujesz, grasz w dobrym zespole, na boisku panuje ciągłość i konsekwencja, a do tego masz wsparcie kolegów w kryzysowych sytuacjach – nie ma tu miejsca, by gdzieś samemu ucierpieć.
Tak czy siak, styl gry Spurs naprawdę robił furorę. „Koguty” w 1950 roku awansowały do najwyższej klasy rozgrywkowej, by już w kolejnym sezonie sięgnąć po mistrzostwo Anglii. To była gigantyczna sensacja. W sprawnie działającej maszynce skonstruowanej przez zmyślnego trenera, Arthura Rowe’a, funkcjonował między innymi tak zacny trybik jak Sir Alf Ramsey, późniejszy mistrz świata z 1966 roku. Koledzy z ekipy nazwali go „Generałem”. – Bez wątpienia byłem członkiem jednej z najwspanialszych drużyn tamtej epoki – wspominał Ramsey. Później – gdy został managerem Ipswich Town – wielki rywal Nicholsona.
Panowie zresztą już jako zawodnicy średnio za sobą przepadali. – Często kłócili się w szatni, co było dość niezwykłe, bo generalnie rzadko mieli w ogóle cokolwiek do powiedzenia – wyjaśniał Ron Reynolds, bramkarz Spurs w latach pięćdziesiątych, w rozmowie z Julie Welch. – Alf bywał w takich sytuacjach okropny, Bill odpowiadał mu pięknym za nadobne. Dwóch upartych osłów z Yorkshire.
– Myślę, że Bill miał trochę żalu do Alfa, że ten pomija go w grze. Alf najchętniej decydował się na grę z pominięciem drugiej linii, szukając od razu wymiany podań z napastnikiem. Albo sam wybierał się do ataku i liczył, że Bill będzie go asekurował w obronie. Więc Bill – który miał znacznie mniej występów w reprezentacji narodowej – czuł, że nie pracuje na swoją markę, za to Alf żeruje na jego ciężkiej harówce. Która pozostawała niezauważona – kontynuował Reynolds. – No i pewnie obaj domyślali się, że ich konflikt potrwa dłużej, nawet wtedy gdy obaj odwieszą buty na kołku. Chyba jeden i drugi marzył wówczas o pozostaniu w Tottenhamie, a miejsce na fotelu managera jest tylko dla jednej osoby. Im bardziej zbliżali się do końca kariery, tym ostrzej się ścierali.
Mistrzowie Anglii z 1951 roku. fot. hotspurhq.com
Tabela First Division na koniec sezonu 1950/51. Spurs ewidentnie byli drużyną własnego stadionu. fot. Wikipedia
Nicholson najgoręcej wspomina zatem boiskową współpracę nie z „Generałem” Ramseyem, a z Ronem Burgessem.
Walijski skrzydłowy – podobnie jak sam Bill – grę w Tottenhamie zaczął od okresu próbnego tuż przed wojną. Chłopcy natychmiast przypadli sobie do gustu. Ostatecznie byli towarzyszami niedoli, jaką stanowiły codzienne zmagania z wygładzaniem pooranej wślizgami murawy. – W każdą sobotę jeździłem razem z Billem i resztą chłopaków na mecz – pisał Burgess w książce „Football – my life”. – Musieliśmy wyrobić się na pociąg, nikt nie zapewniał nam transportu. Średnia wieku w składzie zespołu młodzieżowego wynosiła 19 lat. Zawyżał ją zresztą znacznie Jack Coxford – cherlawy, łysy jak kolano weteran, który zawsze występował w wyjściowej jedenastce i dbał o to, żebyśmy się za bardzo na boisku nie rozbrykali. Po meczu każdy z nas dostawał lunch – kiełbaski i kanapki na drogę.
– Nasz zespół występował w lidze seniorskiej hrabstwa Kent. To był… surowy futbol. Kiedy trafiliśmy z drużyny juniorskiej do zespołu rezerw Tottenhamu, zrobiło się jeszcze trudniej. W lidze rezerw grali niemal wyłącznie wygłodniali chłopcy na dorobku, gotowi zrobić wszystko, by wywalczyć przenosiny do pierwszego zespołu. Choć i tak najbardziej brutalni byli piłkarze zdegradowani do rezerw, szukający drogi powrotu. W tamtych rozgrywkach zebrałem po mordzie więcej razy niż przez całą resztę swojego życia – opowiadał Ron.
Co ciekawe – niewiele brakowało, by Burgess został skreślony w przedbiegach. Sztab szkoleniowy uznał, że chłopak do niczego się nie nadaje i odesłano go do domu po miesięcznym okresie próbnym, ale traf chciał, że Tottenhamowi zabrakłoby następnego dnia ludzi do grania w zespole juniorskim. Więc nastoletni Walijczyk doczekał się ostatniej szansy i wykorzystał ją z przytupem. – Jego wytrzymałość była niewyczerpywalna – wspominał Nicholson. – Prawdopodobnie brało się to stąd, że jako dzieciak pracował przy dostawach węgla i uodpornił się na zmęczenie. Był zatem największym zwolennikiem stylu push-and-run w całej drużynie.
– Dołączył do drużyny tego samego dnia co ja. Szybko przełamałem wstyd i zaprzyjaźniłem się z nim. Był uczciwy i przesympatyczny. Został po latach kapitanem zespołu, ale nigdy nie bał się prosić o radę. Był zbyt miły, by komukolwiek rozkazywać. Dlatego nie został tak dobrym managerem, jak był zawodnikiem. Na boisku go uwielbiałem. Miał wszystko – obie nogi, świetną grę w powietrzu, siłę, odbiór piłki. I przepięknie podawał. Przypominał w swoich ruchach Bryana Robsona, choć wydaje mi się, że był jeszcze lepszy – zachwycał się Anglik swoim starym kumplem.
Co zwraca uwagę – Nicholson wskazał tendencję do wsłuchiwania się w głos doradców i ujmujące usposobienie jako problemy w pracy trenerskiej. Nie przez przypadek sam – już jako szkoleniowiec – obrał dokładnie odwrotną strategię.
*
Ostatecznie piłkarska przygoda Nicholsona zakończyła się na jednym tytule mistrzowskim, choć Spurs jeszcze przez wiele lat zachwycali swoim ambitnym, ofensywnym usposobieniem. Co ciekawe – pewnego dnia Bill osobiście zgłosił trenerowi, że czas znaleźć kogoś na jego miejsce. Miał poczucie, że nie gwarantuje już drużynie odpowiedniego poziomu. Wspomniany wcześniej Ron Reynolds ma jednak na to swoją teorię: – Bill był trochę starszy od Alfa, więc uznał, że będzie naturalne, gdy skończy karierę szybciej. To dawało mu przewagę w wyścigu o posadę managera Spurs. Dlatego chęć odejścia zgłosił trenerowi z wyprzedzeniem i został włączony do sztabu jeszcze jako zawodnik.
Bill Nick zdobył więc pole position. Alf Ramsey musiał obejść się smakiem.
W przypadku Nicholsona stanęło też na zaledwie jednym występie w narodowych barwach, mimo że 32-letni pomocnik już w dziewiętnastej sekundzie swojego debiutanckiego starcia z Portugalią trafił do siatki rywala. Był powoływany na zgrupowania przeszło dwadzieścia razy, ale nigdy więcej nie pojawił się na boisku. Ani wcześniej, ani później. Jednak jako członek angielskiej kadry przeżył – na swoje szczęście, wyłącznie w roli widza – jedno z największych upokorzeń w dziejach brytyjskiego futbolu. Porażkę 0:1 ze Stanami Zjednoczonymi podczas mundialu w Brazylii w 1950 roku.
– Siedziałem obok stanowisk prasowych. Dziennikarze obserwowali ten mecz z jeszcze większym niedowierzaniem niż ja sam – opisywał Nicholson w jednym z wywiadów. – Mecz powinien był się skończyć wynikiem 10:0 dla Anglii. Zamiast tego przypadkowe trafienie zapewniło triumf USA. Grały nasze największe nazwiska. Ludzie, którzy nigdy nie zawodzili. Nie można nawet powiedzieć, że zaprezentowaliśmy się źle. Po prostu piłka za nic w świecie nie chciała wpaść do siatki. Po końcowym gwizdku nikt nie powiedział ani jednego słowa w szatni. Byliśmy faworytami do mistrzostwa, a przegraliśmy z autsajderami. Kurs na USA wynosił 1 do 1000.
Mimo wszystko – ikona Tottenhamu nigdy nie czuła żalu, że licznik meczów w kadrze zatrzymał się na ledwie jednym, a wymarzony debiut nadszedł tak późno. Konkurencja była imponująca.
– Zaakceptowałem tę hierarchię. Walczyłem o miejsce w składzie z Billym Wrightem, który był ode mnie po prostu lepszy – oświadczył stanowczo Nicholson. – Był bardzo wszechstronnym zawodnikiem, podobnie jak ja. Potrafił grać w drugiej linii i w obronie. Nie był piłkarzem klasy światowej, ale miał wielką powtarzalność i nigdy nie prezentował się słabo. Trzymał poziom. Obaj byliśmy niscy i skoczni. Ceniłem go. Graliśmy bardzo podobnie, więc nie mam żalu, ze selekcjonerzy wskazywali na niego. Ja się po prostu cieszyłem, że mogę być częścią kadry.
***
Bill Nicholson poświęcił całe swoje życie dla Tottenhamu, dla jego kibiców. Nikt nigdy nie pozbawi go miana największej postaci w naszej historii. Podźwignął klub z przeciętności ku wielkości.
Daniel Levy, właściciel Tottenhamu
***
11 października 1958 roku zarząd Tottenhamu poprosił niespełna czterdziestoletniego Billa Nicholsona, żeby ten spróbował uratować „Kogutom” sezon. Spurs zbliżali się wówczas w niepokojącym tempie do dna tabeli First Division i było jasne, że czas trenera Jimmy’ego Andersona dobiegł końca. Zresztą – Andersona od początku traktowano jako managera przejściowego. Imponujący charyzmą i taktycznym zmysłem Bill Nick miał zebrać trenerskie ostrogi i czym prędzej wrócić na White Hart Lane. No i powrót nastąpił rzeczywiście dość szybko. Decyzja okazała się trafiona w punkt – londyńska ekipa w debiucie managerskim Nicholsona pokonała Everton 10:4.
Chyba nie trzeba niczego więcej wyjaśniać. Ostatni raz tyle bramek w meczu ligowym w Anglii padło w 1892 roku.
– Na spotkaniu z zarządem nie poruszyłem kwestii kontraktu. Nigdy w całym swoim życiu trenerskim nie miałem spisanej na papierze umowy. Uznałem, że dopóki będę robił swoją robotę właściwie, będą mi płacić. A jak przestanę, to mnie zwolnią – przyznał po latach Bill. – Pamiętam, że po meczu z Evertonem jeden z dziennikarzy napisał: „Tommy Harmer zdobył jedną bramkę i wypracował pozostałych dziewięć”. Tommy podszedł do mnie po meczu z dumą i zagaił: „Nie co tydzień strzela się dziesięć goli, prawda trenerze?”. Odpowiedziałem surowo: „Jestem w tym zawodzie wystarczająco długo by wiedzieć, że w jednej chwili możesz bujać w obłokach, by za chwilę spaść z hukiem na ziemię”.
Jedna z bramek w meczu z Evertonem. fot. Pintrest
– Willie w ogóle mi się nie przyznał, że mianowano go managerem Spurs – wyznała natomiast po latach Darkie. Tylko ona tak nazywała męża. – Była sobota, jak zawsze udał się do pracy rano. Ja nie słuchałam radia, cały dzień zajmowałam się dziewczynkami. Nie usłyszałam, gdy ogłoszono tę nowinę. Po powrocie do domu też się nie przyznał. A potem wpadła do nas jego matka z gratulacjami. Myślałam, że cieszy się po prostu ze zwycięstwa Tottenhamu. Ale prawda wyszła na jaw. Gdy zapytałam go, dlaczego ani słowem nie pisnął o całej sytuacji, odpowiedział, że cały dzień był w pośpiechu i nie zdążył. Taki to był właśnie facet.
Niekiedy trochę dziwaczny i trudny w obyciu – nie da się ukryć.
Początki Nicholsona w roli szkoleniowca Tottenhamu – nie licząc obiecującego debiutu – były bardzo wyboiste. Drużynie nie kleiła się gra na boisku, a manager dodatkowo podsycał gorącą atmosferę w szatni, próbując dość gwałtowanie dokonać przebudowy, wypychając z zespołu kilku najbardziej doświadczonych zawodników. Nawet takich, z którymi sam biegał jeszcze po murawie. Eliminował potencjalnych buntowników. Sprawa była prosta, jak w filmie „Wściekłe Psy”: „My way or the highway”.
W pierwszej kolejności na celowniku trenera znalazł się filar drużyny, zbliżający się do 33 urodzin Danny Blanchflower. Irlandczyk z Północy dzisiaj bywa uznawany najwybitniejszym zawodnikiem w dziejach klubu, lecz Nicholson twardo postanowił, że chce pozbyć się weterana, jeżeli ten nie spuści z tonu i nie podporządkuje się nowym obyczajom. Wielu dziennikarzy zajmujących się Tottenhamem w tamtych latach podejrzewało, że trener widział w Blanchflowerze zagrożenie dla swojego przywództwa. Inna sprawa, że Danny to było niezłe ziółko – właściwie z każdym szkoleniowcem miał od czasu do czasu na pieńku, a i dyrektorom spędzał swoim zachowaniem sen z powiek. Trafił frant na franta.
– Nie grasz dla zespołu, działasz na własną rękę – zarzucił zaciągniętemu na dywanik podopiecznemu manager Spurs. Ponoć nazywał Blanchflowera „drogą biżuterią noszoną przez biedaka” i miał go w tamtym czasie po dziurki w nosie. – Kiedy piłka trafia w nasze pole karne, ty czekasz już pod linią środkową, aż bramkarz złapie dośrodkowanie i ją do ciebie wyrzuci. Nie na tym to polega. Powinieneś grać w obronie, kryć kogoś. Jeżeli nie zmienisz swojego podejścia, u mnie już nie wystąpisz.
Blanchflower zdębiał. Został gwałtownie wyrwany ze strefy komfortu, gdzie wygodnie się umościł. Za kadencji Andersona to on nieformalnie rządził zespołem. Trenował kiedy chciał, grał jak chciał, odzywał się gdy chciał. Nagle wygodny grunt osunął mu się spod stóp. Tak wspominał tamte skomplikowane chwile w swojej autobiografii: – Miałem 33 lata i byłem przekonany, że przede mną jeszcze kilka sezonów gry na topie, aż tu nagle… Poprosiłem o transfer. Bill był początkującym managerem i byłem ciekaw, jak zareaguje na mój ruch. Nie wyglądał na zachwyconego, ale zgodził się mnie wypuścić. Jednak zarząd odrzucił ten pomysł, zablokował moje przenosiny. Trzeba było się jakoś dogadać. I wyszło nam to tak dobrze, że już wkrótce zapomniałem o tym pomyśle.
Cliff Jones – jeden z pierwszych nabytków nowego managera – przyznał natomiast w jednym z wywiadów: – Bill chciał, żeby zwracać się do niego po imieniu. To była tylko sztuczka. Od razu było widać, że to on ma monopol na rację. Nie można było się sprzeciwiać.
*
– Gdy zameldowaliśmy się wszyscy na przedsezonowym zgrupowaniu w lipcu 1960 roku, czułem, że szykuje się coś niezwykłego – opowiadał wspomniany przed momentem Danny Blanchflower. – „W tym roku wygramy dla ciebie mistrzostwo i puchar. Dublet jest nasz” – zapowiedziałem Fredowi Bearmanowi, naszemu sędziwemu prezesowi, który przyszedł się przywitać z drużyną. Przed każdym sezonem zadawał to samo, kurtuazyjne pytanie, ale nigdy wcześniej nie odpowiedziałem mu w ten sposób. Nie robiłem sobie żartów, nie prowokowałem. Mój głos był pełny powagi i spokoju. Wypowiedziałem to zdanie odruchowo, bez żadnych kalkulacji. „Oczywiście, mój chłopcze. Wierzę ci, wierzę” – odrzekł mi pobłażliwie Bearman.
Prezes Spurs to był wyjątkowo poczciwy facet. Gdy w 1959 roku na White Hart Lane pojawiła się dość frywolnie odziana gwiazda Hollywood, Jayne Mansfield, Bearman prawie zszedł na zawał z ekscytacji. Zwłaszcza, że blondyneczka kokieteryjnie przysiadła mu na kolanie.
– Strasznie się zestresował – ze śmiechem stwierdził Cliff Jones. Nic zatem dziwnego, że nie miał serca by sprowadzić bajdurzącego piłkarza z powrotem na ziemię.
Jayne Mansfield wdzięczy się w przerwie meczu. fot. Sport Nostalgia (Twitter)
A jednak ta- zdawałoby się – naiwna pewność siebie okazała się w pełni uzasadniona. – Już na pierwszych treningach byłem z nas dumny – kontynuował Blanchflower. – Indywidualny potencjał zawodników łączył się ze świetną grą zespołową i mocną mentalnością. Nawet przeznaczenie odsłaniało przed nami obietnicę sukcesu. Tottenham wygrał Puchar Anglii w 1901 roku, potem w 1921. Liga nie grała w 1941, ale już dziesięć lat później Spurs zdobyli przecież mistrzostwo. 1951 rok. Dlaczego mieliśmy tego nie powtórzyć po dekadzie? Nie jestem przesądny, ale takie drobnostki wpływają na myślenie ludzi z dzielnicy. Nagle kibice zaczynają wierzyć, że los nam sprzyja. A wtedy łatwiej jest niemożliwe uczynić możliwym. Oczywiście o ile drużyna jest wystarczająco mocna.
Zawodnik przedłożył nawet swoje teorie trenerowi, z którym dawno zakopał topór wojenny, choć współpraca nadal była burzliwa. – Zawsze byłeś typem niepoprawnego romantyka – odburknął tylko do bólu prostolinijny Nicholson.
A we wspomnieniach wyznał, że do sprawy podchodził w głębi ducha z właściwym sobie pesymizmem: – Przed sezonem 1960/61 wcale nie byłem zbyt pewien swego. Pamiętajmy, że w futbolu wielką rolę odgrywa szczęście. Mogli nam wylosować wyjazd w trzeciej rundzie Pucharu Anglii i musielibyśmy zagrać w deszczowy, wietrzny, styczniowy dzień na jakimś fatalnym trzęsawisku. Wyłożylibyśmy się zapewne na pierwszej przeszkodzie. W lidze są do rozegrania 42 mecze – zwykle triumfuje najlepszy. Tymczasem w pucharze łatwo o głupią wpadkę.
Rzeczywiście – Spurs mieli spore szczęście do losowania w FA Cup, ale i wydatnie temu szczęściu pomogli.
*
– Przed meczami było jak w szkole – opowiadał w wywiedzie Maurice Norman, obrońca tamtej drużyny. – Bill sadzał nas w ławkach i na tablicy, punkt po punkcie, wyjaśniał założenia meczowe. Każdemu z osobna dawał indywidualne wskazówki, wypisywał nam prawdopodobne zachowania przeciwnika, na które musimy być przygotowani. Dodatkowo przypominał nam warianty rozegrania rzutów rożnych i wolnych. Raz wpadł na jakąś nową koncepcję kornerów. Zaskoczyło nas to. Zagrywka sprawdziła się doskonale, choć nie korzystaliśmy z niej nigdy wcześniej i nigdy później. Jego zdaniem pasowała tylko do jednego, konkretnego przeciwnika. Jego wiedza o naszych rywalach była zdumiewająca.
– Wysyłał wielu skautów, sam też mnóstwo podróżował. Uwielbiał potem siadać między nami, byśmy z tej samej perspektywy przygotowywali się do meczu i analizowali jego zapiski. Trwało to długo, ale było bardzo przydatne. Gdy któryś z nas coś pochrzanił, to natychmiast był ostro besztany, ale bez podnoszenia głosu. Bill nie tracił nad sobą panowania – dodał Norman.
Wielki triumf Spurs stał się zatem faktem. W First Division „Koguty” nie miały sobie równych, dominując szczególnie w pierwszej części sezonu. Jeszcze w 1960 roku ekipa Nicholsona przegrała tylko jeden mecz, remisując dwa, a resztę zwyciężając. Na fotelu lidera angielskiej ekstraklasy zawodnicy Tottenhamu rozsiedli się już w drugiej kolejce ligowych zmagań i nie oddali żółtej koszulki lidera aż do końca sezonu, choć im dalej w las, tym więcej zdarzało im się potknięć.
Natomiast w finale Pucharu Anglii udało się pokonać 2:0 Leicester City, mimo że dostępu do bramki „Lisów” strzegł sławetny Gordon Banks.
Nicholson wprowadza zespół na finał Pucharu Anglii. fot. Mirrorpix
Mecz nie stał na najwyższym poziomie. Choć triumf w FA Cup oznaczał zaklepanie dubletu, co czyniło z tamtych Spurs jedną z największych ekip w dziejach angielskiego futbolu, Nicholson nie był zadowolony z efektu swojej pracy. – Nie tak mamy grać, to nie była moja drużyna. Zagraliśmy cholernie nędzny mecz – zżymał się tuż po… ceremonii wręczenia trofeum. Cóż, cały Bill. Gdy Blanchflower otrzymał nagrodę dla najlepszego zawodnika sezonu, powiedział podczas swojej przemowy: – To był dla mnie całkiem przyzwoity sezon. Tak przynajmniej powiedział mi trener Nicholson w przypływie szczególnej życzliwości.
Morris Keston, jeden z najsłynniejszych kibiców Spurs, nie dbał o takie szczegóły jak styl gry: – Moją największą piłkarską miłością zawsze był Puchar Anglii. Triumf w tych rozgrywkach liczył się dla mnie bardziej niż mistrzostwo w lidze. Po zwycięstwie Tottenhamu w 1961 roku czułem się jeszcze szczęśliwszy niż wtedy, gdy Bobby Moore odebrał Złotą Nikę z rąk Jej Królewskiej Mości pięć lat później. Już w drodze na Wembley czułem, że wydarzy się coś spektakularnego. Sama świadomość, że na Wembley zagra mój Tottenham wprawiała mnie w szaloną ekscytację. Nigdy wcześniej dwie wieże Tower Bridge nie wyglądały tak inspirująco. Nigdy wcześniej drewniane kołatki trzymane przez dzieci nie wydawały tak cudownego grzechotu. Nigdy wcześniej okrzyk: „Programy meczowe! Jeden szyling sztuka!” nie brzmiał tak doniośle.
– Nie mogłem patrzeć na boisko, gdy „Lisy” zbliżały się do naszej bramki. Początkowo mi się wydawało, że Spurs załamali się pod presją. Odetchnąłem głębiej dopiero wówczas, gdy ich obrońca, Lee Chalmers, nabawił się kontuzji. Nie można było robić zmian. Leicester siadło. Dublet został zaklepany – z rozrzewnieniem pisał Keston w swej autobiografii „Superfan. The amazing life od Morris Keston”.
REMIS MANCHESTERU CITY Z TOTTENHAMEM? KURS 6.00 W TOTOLOTKU!
Ludzie nieco mniej uczuciowo zaangażowani w sprawę zachowują jednak chłodną głowę. Julie Welch pisała: – Po obejrzeniu nagrania z tego meczu jestem zmuszona przyznać rację Nicholsonowi. Najciekawszy moment spotkania miał miejsce jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego, gdy Danny Blanchflower przedstawiał finalistów księżnej Kentu. Zapytała go, dlaczego piłkarze Tottenhamu nie mają nazwisk na koszulkach, a ich przeciwnicy tak. Odpowiedział: „Bo my się już znamy”.
Tak czy owak, puchar został zdobyty, a Barbara Wallace – administratorka klubu, oficjalnie włączona przez Nicka do sztabu szkoleniowego Spurs – zamocowała na trofeum wstążeczki w odpowiednich kolorach. Wybitny Banks nie dał rady okiełznać ofensywy Tottenhamu, choć Jimmy Greaves – król strzelców First Division w tamtym sezonie – szalał jeszcze w barwach Chelsea, dołączając do składu lokalnego rywala dopiero w połowie kolejnej kampanii, po krótkiej przygodzie w Mediolanie. Nicholson nie szczypał się z kosztami, płacąc za snajpera 99 999 funtów.
Wstępne negocjacje odbyły się… w kiblu. – W maju wpadliśmy na siebie w toalecie Cafe Royal przy ulicy Piccadilly – relacjonował Bill Nick. – „Źle wybrałeś, powinieneś trafić do nas” – powiedziałem mu. Przyznał mi rację i obiecał, że następnym razem wybierze lepiej.
Tabela First Division na koniec sezonu 1960/61. fot. Wikipedia
Dominacja Spurs w sezonie 1960/61. fot. Wikipedia
Finał Pucharu Anglii 1961. fot. Wikipedia
*
– Mieliśmy mnóstwo innowacyjnych pomysłów taktycznych – chwalił się Nicholson, zdobywca pierwszego dubletu w angielskim futbolu w XX wieku, a trzeciego w ogóle. – Statystyki pokazywały, że jedna trzecia goli pada tuż po wznowieniu gry, więc zaczęliśmy przykładać do tego newralgicznego momentu wielką wagę. Godzinami testowaliśmy nasze rozwiązania. Byliśmy pierwszym zespołem, który pieczołowicie pilnował rywali przy wyrzucie piłki z autu. Zanim przeciwnicy się pokapowali o co chodzi, minęło chyba pół sezonu. Byliśmy też jedną z pierwszych drużyn, która zaczęła wysyłać obrońców w pole karne przeciwnika przy rzutach rożnych. Nikt tak wtedy nie grał! My mieliśmy kilka wariantów rozegrania kornera, gdzie każdy zawodnik miał precyzyjnie wyznaczony tor, po którym się poruszał. Napastnicy przeciwnika nie potrafili się połapać w sytuacji, więc zyskiwaliśmy przewagę liczebną w szesnastce rywala.
Wewnątrz zespołu – o czym była już zresztą mowa – panowała zajadła rywalizacja, piłkarze na treningach konfrontowali się niczym nastroszone – nomen omen – koguty. Peter Shreeves, wieloletni trener grup młodzieżowych Spurs, bronił takich rozwiązań szkoleniowca: – Bill zawsze powtarzał, że najtwardsze w Anglii są kluby z północy. Musieliśmy im sprostać. Trudno by było to osiągnąć, robiąc na piątkowym treningu delikatne gierki, skoro w sobotę na boisku czekała nas rąbanka. Zawodnicy musieli wiedzieć, jak się zrewanżować przeciwnikowi. Hartowali się nawzajem.
Różnorakość tamtego Tottenhamu – z jednej strony efektownego, opartego na resztkach stylu push-and-run, z drugiej zaś brutalnego – najlepiej oddaje okrzyk komentatora po jednej z akcji Spurs: – Danny Blanchflower to chyba telepata! A Dave Mackay… to chyba psychopata!
Nicholson prawie do samego końca fantastycznego sezonu 1960/61 gderał i kręcił nosem na swoich podopiecznych. Nieustannie poszukiwał perfekcji. – Musimy się poprawić. Strzeliliśmy dziś wszystkie bramki, także te, które są na koncie rywala – ględził na przykład po remisie 4:4 z Burnley. Choć publicyści sportowi okrzyknęli tamten mecz jednym z najlepszych w dziejach ligi, a kibice obu zespołów zorganizowali bohaterom widowiska pomeczową owację na stojąco. – Starałem się zbudować drużynę, w której nikt nie przedłoży swojego własnego ego nad dobro zespołu – tłumaczył swoją surową postawę trener „Kogutów”. – Piłkarze mieli być wrażliwi, lubić się nawzajem i chcieć grać. Po prostu grać w piłkę. Nie potrzebowałem samotnych rumaków w tym stadzie.
***
Wielkim błędem jest sądzić, że futbol od początku do końca sprowadza się wyłącznie do zwyciężania. To nie tak. W piłce nożnej chodzi o chwałę, chodzi o grę ze stylem, z gracją. Chodzi o to, żeby wyjść na boisko i uprzedzić atak przeciwnika, a nie czekać, aż on sam umrze na nim z nudów.
Danny Blanchflower, pomocnik Tottenhamu (1954 – 1964)
***
Tytułu w First Division nie udało się obronić. Na szczyt wdrapało się Ipswich Town, ze znienawidzonym Alfem Ramseyem u steru, a w kolejnej odsłonie ligowych zmagań sukces odniósł Everton. „Koguty” były blisko, lecz nie na topie. Jednak 15 maja 1963 roku Spurs powetowali sobie nieudaną próbę zdobycia Pucharu Europy sezon wcześniej. Kolejny triumf w Pucharze Anglii uprawniał londyński klub do wzięcia udziału w Pucharze Zdobywców Pucharów. Londyńczycy trofeum wzięli szturmem i zostali pierwszą angielską drużyną, która osiągnęła taki sukces na arenie międzynarodowej.
Stadion De Kuip w Rotterdamie zapłonął od euforii wyspiarzy. Choć Nicholson przed meczem miał niezłego pietra.
– Ich bramkarz, facet nazywa się Madinabeytia. Zapamiętajcie nazwisko, gość jest genialny. Rządzi w szesnastce, broni wszystko. Na prawej obronie Rivilla. Szybki, świetnie gra na wślizgu. Podobnie jak Ramiro z lewej strony. Obaj są kapitalni. O Ramiro już wspomniałem… Ach tak, na niego trzeba podwójnie uważać, bo świetnie też sobie radzi z piłką przy nodze. Adelardo i Mendoza – to samo. Rewelacyjnie rozgrywają. No i jeszcze ten Chuzo. Pamiętacie? Mówiłem wam już o nim ze dwa razy. Bardzo mobilny, doskonale wyszkolony technicznie. Jeżeli się nie skoncentrujecie, będziemy mieli poważny…
Rzadko się zdarzało, by ktoś przerywał odprawę przedmeczową Nicholsona. Nie był to wielki mówca – za poetykę w szatni odpowiadali inni, ale szacunek do szefa zobowiązywał. Zwłaszcza przed spotkaniem o takim ciężarze gatunkowym, zwłaszcza przed finałem. Jednak Danny Blanchflower nie wytrzymał. Był kapitanem, weteranem. Mógł sobie pozwolić na troszkę więcej niż reszta zespołu.
– Bill, co jest grane? Zatrzymaj się na chwilę – podniósł głos pomocnik Spurs. – Po co nam to wszystko mówisz? Wyobrażasz sobie, że oni teraz siedzą w szatni za ścianą i zachwycają się tym, jacy my jesteśmy wspaniali? Ich trener ani słowa nie powie o tym, jak świetnie nam w tym sezonie idzie. Do cholery, jak tak ciebie posłuchać to można pomyśleć, że Atletico to najlepsza paka w historii futbolu. To my jesteśmy najlepsi, oni to jakieś leszcze. Zapomnijmy o nich. Skupmy się na naszej grze. Co będzie tym przyjemniejsze, że gramy pięć razy lepiej niż oni. Jeżeli ich środkowy obrońca jest duży i brzydki, to nasz jest jeszcze większy i jeszcze brzydszy. Jeżeli jakiś Chuzo ma nam niby sprawić problemy, to Jimmy [Greaves] w zamian sprawi im tych problemów dziesięć razy tyle!
– Czego mamy się, do cholery, obawiać? Ja się boję tylko naszego Maurice’a [Normana], zwłaszcza jak wyciągnie z paszczy swoje sztuczne zęby. Oni niby mają tam takich twardzieli? A kto tam jest ponoć szybki? Sam widziałem, jak Cliff [Jones] ściga się z gołębiami. Wyprzedzą go? Jimmy wymyśla takie sposoby strzelania goli, o których im się nie śniło! – grzmiał natchniony Blanchflower. W końcu zamilkł, widząc błyskawice w oczach trenera.
Zapadła grobowa cisza, przeszywana wyłącznie nieśmiałymi pomrukami aprobaty ze strony pozostałych zawodników. Ktoś parsknął śmiechem, ktoś kilka razy grzmotnął pięścią w ławkę, by dodać sobie i partnerom animuszu. Nicholson zdębiał i się najeżył. – Bill mógł w tamtej chwili poczuć, że jego pozycja samca alfa w klubie jest otwarcie podważana- zauważył w swojej książce wspomniany Jimmy Greaves. – Ale wtedy tak naprawdę udowodnił, jak wielkim był managerem. Odczekał chwilę, podniósł rękę, uspokoił nas i zgodził się z Dannym. Nigdy więcej nie usłyszałem już, by na przedmeczowej odprawie pompował umiejętności przeciwnika, choć chwilę wcześniej dowodził, że Atletico to najlepsza drużyna jaką w życiu widział. Za to my wyszliśmy na murawę i zagraliśmy koncertowo. To były jeden z najlepszych występów w dziejach Tottenhamu.
– Danny mógł sobie kpić z Atletico, ale to była wtedy druga po Realu Madryt potęga w Hiszpanii. Bronili tytułu w Pucharze Zdobywców Pucharów – dodał napastnik. – Byli nieźli. Jednak tamtego wieczora w Rotterdamie nie mieli z nami najmniejszych szans. To najlepszy mecz w jakim kiedykolwiek wystąpiłem. Kompletne widowisko. Wielkie indywidualności, przepiękne podania, sztuczki techniczne, ruch piłki. Mecz pełen pasji, atrakcji, dramaturgii. I – co najważniejsze – wszystko porządnie doprawione bramkami.
5:1. Spurs zdeklasowali przeciwników. Nie zagroził im ani Ramiro, ani Adelardo, ani nawet złowrogi Chuzo. Zaś dominujący w swoim polu karnym Edgardo Madinabeytia co i rusz wyciągał futbolówkę z siatki. Kibice Spurs zawładnęli natomiast stadionem w Rotterdamie i swoimi śpiewami wstrząsnęli posadami areny. Zaczęli od podniosłego „Land of Hope and Glory”, skończyli rycząc: „Knees up, Mother Brown”.
Finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1962/63. fot. Wikipedia
– Bill rzeczywiście wygłaszał mowę pogrzebową przed meczem, dopóki nie powstrzymał go Blanchflower – pisał popularny brytyjski publicysta sportowy, David Miller. Między innymi jego zdaniem sukcesy Tottenhamu zawsze miały dwóch ojców – trenera i kapitana. Równorzędny duet, który idealnie się dopełniał. – Pewność siebie Nicka runęła, gdy kontuzji przed meczem nabawił się Dave Mackay. Bill zawsze uważał go za kluczowy element swojej układanki. Gdy stało się jasne, ze Dave nie zdąży się wykurować na finał, Bill totalnie zwątpił w zwycięstwo. Często nakłaniał Dave’a do tego, by ten grał na zastrzykach przeciwbólowych, jednak taki scenariusz przed finałem Pucharów Zdobywców Pucharów nie wchodził w grę. Mackay byłby tylko pasażerem na gapę. Nie mógł biegać, ledwie się ruszał.
Zresztą – sam Blanchflower też miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Przed meczem powiedział trenerowi: – Chcę grać, ale ty musisz wybrać, jaki wariant bardziej ci odpowiada. Albo ja na jednej nodze, albo John Smith na dwóch.
Stroniący od rotacji w składzie Nicholson postawił na jednonogiego kapitana, który już nigdy nie zdołał wrócić do zdrowia. Tamten występ właściwie zakończył jego olśniewającą karierę. Nie miał co tego wątpliwości Terry Dyson, bohater starcia na De Kuip: – Danny nie powinien był wracać na boisko tak gwałtownie. Sam pamiętam, w jaki sposób wtedy wyglądał proces rehabilitacji. To były jakieś żarty. Kazali ci nałożyć na nogę obciążenie i robić wymachy. Potem biegać po schodach. Powrót do pełnej sprawności trwał wieki. Niscy zawodnicy jakoś sobie z tym radzili, ale potężnym piłkarzom trudno było się odbudować.
Drużyna zaczęła się zdrowotnie kruszyć. Wspomniany Dave Mackay po meczu kompletnie się rozkleił i szlochał załamany, że nie mógł wziąć udziału w tak wielkim meczu. Napisał w swoich wspomnieniach: – Wpadłem w histerię z radości i frustracji, że przez kontuzję nie mogłem być na boisku podczas tamtego finału. Wywrzaskiwałem później do Terry’ego Dysona: „Ej, Dyson! Kończ karierę, lepiej już nigdy w życiu nie zagrasz, nie ma takiej opcji!”
Okazało się, że triumf nad Atletico był nie tylko ostatnim tak wielkim meczem Terry’ego Dysona, ale i całej drużyny Spurs.
***
Sport to cudowne, demokratyczne zjawisko. Jedno z niewielu honorowych pól rywalizacji jakie nam jeszcze pozostały. To konflikt dobra ze złem, porażki ze zwycięstwem, pochwały z krytyką. Prawdziwa wartość sportu powinna być czczona i chroniona. Ona nie należy do właścicieli klubów, ani do wielkich kompanii telewizyjnych. Sport należy do ludzi. Każdy chłopiec, który kopie piłkę nosi jego cząstkę w sobie.
Danny Blanchflower na łamach Sports Illustrated
***
Ponure – choć niewypowiedziane wprost – proroctwo Szkota sprawdziło się w stu procentach. Tottenham na swoje kolejne trofeum czekał aż do 1967 roku, gdy „Kogutom” udało się po raz kolejny zwyciężyć w FA Cup. Ale już w kompletnie odmienionym składzie. Co prawda sam Mackay pozostał w drużynie, pomimo że miał za sobą dwa złamania nogi i zdarzało się, że nosił pod koszulką kilka zbędnych kilogramów. Założył nawet na finał Pucharu Anglii opaskę kapitańską i zdążył się po drodze załapać na jedno z najbardziej ikonicznych zdjęć w dziejach brytyjskiego futbolu. Jednak poza nim istotną rolę w zespole odgrywał jeszcze tylko (i aż) Jimmy Greaves.
Reszta starej gwardii się wykruszyła – albo odwiesiła buty na kołku, albo zgubiła formę, albo czmychnęła z White Hart Lane w poszukiwaniu lepszych zarobków.
No i był jeszcze John White, którego… piorun trzasnął. Dosłownie.
27-latek grał akurat w golfa, gdy nad polem przetoczyła się potężna nawałnica. Chłopak umykając przed deszczem skrył się pod rozłożystym dębem. Usiadł na trawie, opierając się plecami o potężny pniak. Nie przeżył, gdy właśnie w to drzewo ugodził piorun. Cliff Jones opowiadał: – Miałem grać tego dnia z Johnem, ale widziałem, że nadchodzi kiepska pogoda. Nie chciało mi się wychodzić z domu i moknąć. John pojechał więc sam, był zapalonym golfistą. Cudowny chłopak, zawsze uśmiechnięty. Świetnie się z nim grało. Dobrych piłkarzy wokół siebie czynił wielkimi. Po jego pogrzebie pierwszy raz w życiu płakałem. Nie wstydzę się tego, bo był moim kumplem. Był i nagle już go nie było.
Terry Dyson opowiadał: – Po pogrzebie Bill zwołał nas wszystkich do klubu. Zgromadziliśmy się w szatni, a on zaczął opowiadać, jak wspaniałym człowiekiem był John. Po paru zdaniach głos mu się załamał. Rozkleił się i wybiegł do toalety. To był szok. Nigdy wcześniej Bill nie uległ emocjom do tego stopnia, zwłaszcza na naszych oczach. Później wyszliśmy na boisko, gdzie czekali już wszyscy członkowie klubu, cały sztab, szeregowi pracownicy. Kobiety też płakały, a najgłośniej – jak zawsze – łkał Dave Mackay.
Cliff Jones i John White. fot. Tottenham Hotspur (twitter)
Bill Nicholson potem wyrzucał sobie, że klub nie stanął na wysokości zadania w tamtej sytuacji: – Mam wrażenie, że uczyniliśmy za mało dla rodziny Johna. Bardzo mnie to trapi. Klub powinien był się bardziej postarać. Zrobiono tylko mecz charytatywny i dochód przeznaczono na potrzeby jego żony i dzieci. Zebrano około 15 tysięcy funtów. On sam zostawił po sobie zaledwie dwa tysiące oszczędności.
To też wymowne – manager po kilkudziesięciu latach rozpamiętujący tego rodzaju kwestie. Obrazuje to, jak olbrzymi zakres obowiązków nakładał na siebie sam Nicholson.
*
Skoro już o pieniądzach mowa – te zawsze były w Tottenhamie kością niezgody.
Bill Nicholson był w pewnym sensie „against modern football” jeszcze w latach sześćdziesiątych. Świadczące o tym anegdoty można mnożyć w nieskończoność. Gdy udało mu się wyłowić i namówić do gry na White Hart Lane prawdziwą perełkę, Cyrila Knowlesa, współpraca z chłopakiem zaczęła się od surowej reprymendy: – Co to jest za fryzura? Wyglądasz jak Elvis Presley. Jesteś piłkarzem, a nie piosenkarzem. Usuń to natychmiast. Przerażony Cyril dostosował się do wymogów trenera i przeszedł do historii jako jeden z najlepszych lewych obrońców w dziejach klubu. Poświęcono mu nawet piosenkę „Nice one, Cyril”, którą dziś kibice Spurs przerobili na przyśpiewkę ku czci Son Heung-Mina.
– Długie włosy u zawodników doprowadzały mnie do szału – przyznawał Nicholson. – Po pierwsze – istniało poważne ryzyko, że zasłonią zawodnikowi oczy w newralgicznym momencie akcji. Po drugie – tworzyły zły wizerunek sportowców. Bujna czupryna jest dobra dla świata popkultury, nie dla piłkarzy. Zawodnicy zaczęli przychodzić na mecze z suszarkami do włosów! Czegoś takiego nie mogłem zaaprobować.
Bill Nick nie bał się grubych ruchów na rynku transferowym, jako manager odegrał sporą partię w śrubowaniu transferowych rekordów. Był jednak również zdania, że sam zaszczyt gry w Tottenhamie powinien być wystarczającą nagrodą dla zawodnika, a płacenie mu pensji za występy w koszulce Spurs to już zbytek łaski. Zwłaszcza – dużej pensji. On sam zawsze brał tyle, ile mu dano. Roszczeniowa postawa piłkarzy przyprawiała go, delikatnie rzecz ujmując, o ból głowy.
– Grałem wtedy w trzecioligowym Watford, miałem 19 lat. Byłem bardzo silny fizycznie, bo pracowałem na co dzień w tartaku. To zwracało uwagę skautów. Pewnego dnia zadzwonił do mnie trener klubu – tak Pat Jennings wspominał swoje skomplikowane przenosiny do Tottenhamu. – Powiedział, że Bill Nicholson chce się ze mną spotkać. Gość już wtedy był legendą, więc strasznie się podekscytowałem. Na wstępie podał mi rękę i kazał mówić sobie po imieniu, byłem zatem w siódmym niebie. Wszystko się świetnie układało. Zaczęliśmy omawiać warunki transferu. Zaoferował mi tylko 38 funtów tygodniowo. To praktycznie tyle samo, ile zarabiałem na poziomie trzecioligowym, lecz Bill w ogóle nie chciał negocjować. Był miły, aczkolwiek totalnie nieubłagany.
– Odmówiłem przenosin do Spurs. Jednak Watford miał wtedy poważne problemy finansowe i zagrożono mi, że utknę w rezerwach, jeśli nie dogadam się z Nicholsonem. Musieli na mnie zarobić, a Tottenham oferował sporo. Ostatecznie się porozumieliśmy, stanęło na 40 funtach tygodniowo i pięciu funtach premii za mecz w wyjściowej jedenastce – pisał Jennings.
– Czasem się zastanawiam jak wyglądałaby moja kariera, gdybym nie trafił pod skrzydła Billa – rozważał bramkarz. – Rządził klubem przez dziesięć pierwszych lat mojego pobytu przy White Hart Lane. Nie wszyscy piłkarze potrafili się z nim dogadać, lecz każdy go szanował. Był trudny – potrafił zranić człowieka, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ale gdy dawał słowo, zawsze go dotrzymywał. Dlatego i jego nikt nie starał się oszukać. Bill był wtedy całym Tottenhamem Hotspur. Trzymał nas z dala od dyrektorów, od zarządu klubu. Nie wpuszczał ich do szatni. Jeżeli trzeba było nam coś przekazać, robił to osobiście. Dużo na siebie wziął. Starał się dopilnować wszystkiego.
Nicholson maszeruje z pucharem w dłoni. fot. tottenhamhotspur.com
– Szkoda tylko, że rzadko dołączał do nas w barze. Ale po wygranych meczach na wyjeździe zawsze sypnął coś Dave’owi Mackayowi, który kupował nam w jego imieniu kolejkę. Pieniądze dawał z własnej kieszeni, nigdy klubowej – zapewniał Jennings.
Jeżeli po latach pojawiają się jakieś cierpkie słowa pod adresem kultowego trenera, to właśnie dotyczą one chorobliwego wręcz oszczędzania klubowej forsy. Jako się rzekło, Tottenhamowi zdarzało się przeprowadzać tłuste transfery, ale jeżeli chodzi o wypłaty – Nicholson bywał nieprzejednany. Nie chciał oferować zawodnikom gwiazdorskich kontraktów, na które pozwalały sobie innego kluby. Nie godził się na żadne machlojki, nie przemycał kasy pod stołem. To go wydatnie różniło od kolegów po fachu, choćby Briana Clougha. Nawet największe postaci w zespole Spurs zarabiały stosunkowo przeciętnie, porównując ich do liderów innych ekip z First Division. W efekcie Tottenham z roku na rok tracił na znaczeniu.
W sezonie 1970/71 Arsenal powtórzył wyczyn „Kogutów”, wygrywając dublet. Mistrzostwo „Kanonierzy” zapewnili sobie na White Hart Lane, co doprowadziło do eksplozji niezadowolenia na trybunach. Aż nadszedł wreszcie ten moment, gdy Bill Nick przegrał swój pierwszy finał w karierze.
*
Na początku lat siedemdziesiątych „Koguty” dwukrotnie wygrały Puchar Ligi Angielskiej, zatriumfowały też w pierwszej edycji Pucharu UEFA. To były wielkie sukcesy, jasne, ale i łabędzi śpiew zarazem. W 1974 roku Spurs znowu zawędrowali do finału Pucharu UEFA, lecz tym razem przyszło im uznać wyższość Feyenoordu. Na dodatek mecz rewanżowy w Holandii (starcie na White Hart Lane zakończyło się remisem) został zakłócony przez angielskich kibiców, którzy pod koniec pierwszej połowy wszczęli burdy na trybunach. Ucierpiało 200 osób, 70 kibiców trafiło do aresztu.
Rotterdamczycy do przerwy prowadzili 1:0, lecz Nicholson nie interesował się już wynikiem, nie przeprowadził rozmowy z drużyną w szatni. Wziął megafon, wyleciał na środek boiska i zadudnił: – Widzicie mnie? Tu manager Tottenhamu. Wy cholerni chuligani, jesteście hańbą dla naszego klubu i dla całej Anglii. To jest mecz, a nie wojna. Słyszycie mnie? Natychmiast się uspokójcie… Nikt ani go nie słuchał, ani nawet nie słyszał. Apele trenera utonęły wśród ryku syren alarmowych, huku wystrzałów i w dymie pożaru. No i pośród wrzasków spanikowanej widowni.
Po latach trener Spurs wyznał: – W ogóle nie żałuję, że nie porozmawiałem wówczas z zespołem, tylko wybiegłem do kibiców. Przerwa i tak wiele by nie zmieniła, przegraliśmy z lepszą drużyną. To był nasz pierwszy przegrany finał od 73 lat, ale nie rozpamiętuję tego. Byłem tak wściekły na angielskich kibiców, którzy próbowali zdemolować piękny stadion naszych rywali, że po prostu nie mogłem wytrzymać. Przedstawiciele Feyenoordu próbowali mnie potem pocieszać, że to nie nasza wina i nie mam się o co martwić. Tymczasem ja czułem na sobie piętno narodowej hańby i czuję je za każdym razem, gdy nasi pseudokibice wyprawiają coś takiego.
– Pamiętam, gdy Nicholson tuż przed końcem przerwy wrócił do szatni. Dyszał ciężko, a oczy miał zaczerwienione, przeszklone. Wyglądał jak staruszek. Dokładnie sobie przypominam, co wtedy pomyślałem. „To chyba jego koniec” – wyznał Steve Perryman, słynny pomocnik Tottenhamu. – Następnego dnia ukazały się gazety z nagłówkami: „Chuligani przynieśli wstyd Spurs”, „Awantura kibiców zhańbiła Anglię”. Bill spojrzał na to, obrócił się do mnie i zapytał drżącym głosem: „Co oni zrobili z moją piłką?”.
Awantura na De Kuip.
Bill, człowiek starej daty w pełnym znaczeniu tego sformułowania, często miewał już wówczas serdecznie dość swojej pracy. Miał dość wiecznie nienasyconych piłkarzy – tego cholernego pokolenia bezczelnych gnojków, którzy nie pamiętali biedy i wojny. Miał dość rozrabiających kibiców – tego cholernego… Gdyby tylko w odpowiednim momencie ktoś ich przećwiczył na sali treningowej w koszarach, to od razu by się nauczyli moresu. Nie mieli w sobie za grosz dyscypliny, tak to odbierał. Nicholson zaś nie miał już sposobu na coraz przebieglejszych przeciwników – jego sztuczki szokowały rywali w 1961 roku, na początku kolejnej dekady były już w znacznej mierze zakurzone jak stare bambetle na strychu. Anglik zaś narzucił na siebie tyle obowiązków organizacyjnych, że nie znalazł wystarczająco dużo sił, by wykombinować coś nowego.
Poza wszystkim czuł, że futbol kroczy w złym kierunku. Podobnego zdania był zresztą Blanchflower, czemu dał wyraz w swoim słynnym artykule napisanym na łamach periodyku Sports Illustrated w 1968 roku: „Telewizja może w przyszłości wyrządzić sportowi dużą krzywdę. Oferuje szybkie pieniądze, co oczywiście zagwarantuje właścicielom klubów możliwość łatwego wzbogacenia się. Zawodnikom również. Jednak te pieniądze mogą okazać się mordercze dla korzeni sportu, dla jego podstawowych wartości. Bohater musi być nagrodzony za swój wyczyn. To dodaje sportowi romantyzmu. Jednak co z tymi, którzy zarabiają miliony zanim zdążą wygrać jakąkolwiek bitwę? (…) W tej chwili sport i telewizja mają swoje wielkie, finansowe żniwa. Ale jeżeli ktoś się tym szybko nie zajmie, to może się wkrótce okazać, że plony są zatrute”.
Świętujący Tottenham. fot. fifa.com
Zmieniający się dynamicznie świat futbolu wzbudzał wątpliwości Blanchflowera, a Nicholsona przestał po prostu kręcić. Anglik tęsknił za czasami, gdy wystarczała kulka zlepiona z papieru, by czerpać radość z gry. Zresztą on managerem Spurs chciał być tak naprawdę tylko przez kilka lat, tymczasem w 1974 roku stuknęło mu szesnaście długich sezonów w roli szkoleniowca. Liczył po cichu, że klamrą dla tego etapu jego życia będzie zwycięski finał z Feyenoordem, kolejny wielki triumf w Rotterdamie. Nieco ponad dekadę po tym, gdy Spurs sięgnęli w tym mieście po historyczny Puchar Zdobywców Pucharów. Lecz powinęła mu się noga. Postanowił poszukać lepszej puenty w sezonie 1974/75, ale ostatecznie zrezygnował z posady szkoleniowca już jesienią.
Wypalił się. – Prawda była taka, że nie miałem już jako manager nic do zaoferowania – szczerze oznajmił po latach.
***
Nie ma miejsca na satysfakcję, gdy nie wszystko działa jak trzeba. Pragnę wyłącznie perfekcji.
Bill Nicholson
***
– Nie powiedziałem Darkie, gdy przyjąłem pracę. I nie powiedziałem jej też, że rezygnuję. Dowiedziała się z radia – opowiadał o swoim postanowieniu Nicholson. – Najbardziej wzruszający był chyba moment, gdy do mojego gabinetu przyszła delegacja zawodników. Chcieli, żebym rozważył swoją decyzję raz jeszcze. Ale ja byłem już przekonany, że nadszedł mój czas.
Podpisy pod petycją błagającą trenera o pozostanie w klubie zbierał osobiście Martin Peters, lider zespołu i wielokrotny reprezentant Anglii. Mistrz świata z 1966 roku. Tylko jeden zawodnik się nie podpisał, obrażony na managera o próbę wypchnięcia go z klubu. Reszta schowała ewentualne dąsy do kieszeni. Nie wyobrażali sobie szatni na White Hart Lane bez szwendającego się po niej Nicholsona. – Mam dla niego olbrzymi szacunek. Sporo ryzykował, płacąc za mnie tak wielkie pieniądze. Jednak dopiero pod jego przywództwem zacząłem osiągać swoje największe sukcesy. Odmienił mnie – opowiadał Peters. Nicholson wykupił go za 200 tysięcy funtów, bijąc rekord transferowy na Wyspach. – Był pod wieloma względami podobny do Alfa Ramseya. Wielbił staromodne wartości. Lojalność, pokora – one zaczynały już wówczas ulatywać z futbolu.
AJAX ZNOWU ZASKOCZY WSZYSTKICH I WYGRA NA WYJEŹDZIE?
KURS NA TRIUMF GOŚCI: 3.10 W TOTOLOTKU!
Nicholson wyznaczył swojego następcę. Postawił na… Danny’ego Blanchflowera, któremu chciał dokooptować do pomocy Johnny’ego Gilesa z Leeds United, działającego w roli grającego trenera. Siebie widział zaś w roli doradcy, który początkowo skoordynuje pracę trenerskiego duetu, a potem całkiem odsunie się w cień. Obu swoich faworytów Bill rzecz jasna poinformował o swym pomyśle, w zasadzie to kazał im wręcz planować już pierwsze kroki na nowym stanowisku. Zapomniał jednak o tych ruchach powiadomić zarząd klubu.
Prezes Spurs, Sidney Wale, dostał – uzasadnionego w sumie – szału. Choć z drugiej strony – to Nicholson w praktyce rządził klubem przez szesnaście lat. Zdjął ze swoich przełożonych tak wiele obowiązków jak tylko się dało. Ich rola w dużej mierze ograniczała się do spijania śmietanki podczas meczów, zbierania gratulacji po sukcesach. Całą organizacyjną, organiczną robotą zajmował się Bill Nick i jego wierny sztab. Stąd pewnie założenie Anglika, że przysługiwało mu prawo wytypowania sukcesora. Nigdy wcześniej nikt nie kwestionował jego decyzji. – W tamtych czasach to nie było nic niezwykłego – dowodził Joe Kinnear, obrońca Spurs, potem słynny szkoleniowiec Wimbledonu w latach dziewięćdziesiątych. – Wielcy szkoleniowcy, tacy jak choćby Bill Shankly w Liverpoolu, pomagali w doborze swojego następcy. Bill robił po prostu to, co zwykle. Działał dla dobra klubu. Robił to przez czterdzieści lat. I co usłyszał na koniec? „Spadaj”.
Wale storpedował pomysły Nicholsona, zatrudnił innego szkoleniowca w jego miejsce. Uznał też, że nie jest mu potrzebny tak bezczelny doradca. Anglik dostał 10 tysięcy funtów odprawy i krzyżyk na drogę. Odmówiono mu meczu pożegnalnego, a jego asystenta (Eddiego Baily’ego), który najpierw w Tottenhamie grał, a potem przez jedenaście lat pracował w sztabie ekipy z White Hart Lane… po prostu wywalono na zbity pysk.
Spóźnione pożegnanie Nicholsona w 1983 roku. Warto zerknąć, Jimmy Greaves dokazuje w swoim stylu.
– Pomysł, że teraz Tottenham ma funkcjonować bez Billa był dziwny w samej swej istocie – mówił wspomniany Peters. – Trudno było sobie coś takiego wyobrazić.
– Zawsze nas chronił – dodał zawodnik. – Nas, piłkarzy. Traktował sprawiedliwie, stanowczo i z taką wyrozumiałością, na jaką tylko było go stać. Dopiero potem zrozumiałem, że nieustanne negocjacje związane z nowymi umowami bardzo go frustrowały, nawet jeżeli starał się tego nie okazywać i udawać cierpliwego. Mieliśmy w drużynie paru wesołków, a on uważał, że nie zawsze jest odpowiednia pora do żartów. Drażniło go ciągłe upominanie piłkarzy by pilnowali języka, zwłaszcza jeżeli wokół boiska treningowego gromadziły się dzieci. Nie tolerował wulgaryzmów. A już do szewskiej pasji doprowadzały go rosnące tendencje chuligańskie na trybunach. Poza tym – czuł, że zawodnicy coraz większą wagę przywiązują do pieniędzy. To już nie był ten futbol, w którym on się zakochał.
***
Lepiej przegrać mierząc wysoko, niż odnieść sukces, lecz mierzyć nisko. My – Spurs – musimy zawsze sięgać wzrokiem jak najwyżej. Tak wysoko, by nawet porażka niosła za sobą echo chwały.
Bill Nicholson / Danny Blanchflower
***
Nie jest pewne, kto powiedział powyższe słowa. Daily Mail sklasyfikowało je na czwartym miejscu pośród największych trenerskich cytatów w dziejach, przypisując ich autorstwo Nicholsonowi. Historyk sportu, Norman Giller, nie ma wątpliwości, że to bujda: – Bill był prostym gościem z Yorkshire. W ogóle nie używał takiego słownictwa. Danny był poetą tamtej drużyny i on wypowiedział, a nawet napisał te słowa w gazecie, w której miał swoją kolumnę. Ktoś kiedyś włożył je w usta Nicholsona, ale z pewnością Danny był pierwszy.
Tak czy siak – cytat idealnie podsumowuje Tottenham pod wodzą Nicholsona. Dwa mistrzostwa Anglii. Jedno na boisku, drugie przy linii bocznej. Trzy Puchary Anglii, dwa Puchary Ligii Angielskiej, Puchar Zdobywców Pucharów i Puchar UEFA. Szereg wyróżnień drobniejszego płazu. To świetny dorobek, choć pewnie lekko bledniejący przy gablocie Fergusona albo Paisleya.
Jednak nawet porażki tamtych „Kogutów” niosą za sobą echo chwały. Do dziś.
W Tottenhamie przywrócono go do łask po dwóch latach niebytu. Pracował na White Hart Lane jako doradca, dorobił się też statusu honorowego prezydenta klubu w 1991 roku. Gdy zmarł przed piętnastoma laty, pożegnano go jak bohatera. Darkie (która odeszła trzy lata później) przybyła na pogrzeb w bluzie Tottenhamu. – Na pogrzeby ubieram się zwykle na czarno. Tym razem zdecydowałam inaczej. Bill byłby ze mnie dumny. Miał wspaniałe życie, więc właściwie nie jestem nawet smutna. Bo dlaczego miałabym być? – pytała w mowie pożegnalnej. Ktoś podłapał klimat mowy i zapytał, czy wdowa ma ze sobą też swój słynny rower. – Och, niestety nie. Miałam w życiu wiele rowerów. Większość mi skradziono, zwykle przed supermarketami. Mój ostatni oddałam sąsiadowi. Okazało się, że go sprzedał! Co za zuchwalec. Pamiętam też inny rower. Zepsuł się w trasie i nie mogłam wrócić do domu. Dodzwoniłam się do Billa z prośbą o pomoc. Odpowiedział, że nie ma czasu.
Na wesoło wspominali też zmarłego trenera byli podopieczni. Choćby Steve Perryman: – Nigdy w życiu nie widziałem, żeby choć jeden jego włosek sterczał w złą stronę. Buty polerował tak, że aż oślepiały błyskiem, a kantem jego spodni można było ciąć jak nożem. No i nienawidził czerwieni! Aluzyjka do Arsenalu musiała się znaleźć. Mówił też Glenn Hoddle: – Pamiętam dzień, gdy grałem jeszcze w drużynie młodzieżowej i zdobyłem hattricka. Bill obserwował spotkanie. Po meczu podszedł i powiedział: „Młody, ja w sprawie trzeciej bramki. Po co ryzykowałeś taki strzał? Trzeba było podać. To drużynowa gra, słyszałeś o tym?”
*
Wielu znakomitych szkoleniowców pracowało w Tottenhamie, odkąd Nicholson zrezygnował z posady managera. Żaden jednak nie wpłynął na klub aż tak mocno i dogłębnie jak on. W przypadku Mauricio Pochettino historyczne porównania pojawiają się jednak z wyjątkowym natężeniem. Zapewne z uwagi na to, że Spurs znów goszczą na europejskich salonach, podobnie jak w latach sześćdziesiątych. Znów mają chrapkę na triumf i mogą bez kompleksów stawać w szranki przeciwko największym potęgom Starego Kontynentu. Skojarzenia na linii Pochettino – Nicholson są zatem w tym sensie uzasadnione.
Może jest w nich trochę przesady. A może nie.
– Mauricio wysłał mi ostatnio legendarne zdjęcie Billa, który stoi w bramie starego stadionu White Hart Lane – mówił Daniel Levy w jednym z wywiadów przed paroma miesiącami. – Odpisałem mu, że to bardzo historyczna brama i stanie również przed nowym obiektem. I kiedyś to on – tak jak kiedyś Bill – będzie bohaterem takiej fotografii. Nie marzę o niczym innym niż to, by Mauricio został z nami przez kolejnych piętnaście lat.
Obaj panowie muszą jednak pamiętać o jeszcze jednym cytacie z małomównego, choć złotoustego Nicholsona: – Jeżeli niczego nie wygrywasz, to znaczy, że masz za sobą nieudany sezon.
Ileż można się zadowalać wyłącznie echem chwały?
Michał Kołkowski
fot. NewsPix.pl
Główne źródła: Brian Scovell: „Bill Nicholson. Football’s perfectionist”; Bill Nicholson: „Glory, Glory! My life with Spurs”; Hunter Davies: „The GloryGame”, Jimmy Greaves: „Greavsie. The Autobiography”; Julie Welch: „The Biography of Tottenham Hotspur”.
***
Zapraszamy też na nasz magazyn „Football, bloody hell!”, gdzie redaktor Wojciech Piela wraz ze swoimi gośćmi omawia najważniejsze wydarzenia ze świata Premier League.