Dwa lata temu nie wiedział jeszcze, czy będzie mu dane zaistnieć w seniorskiej piłce. Rok temu o tej porze miał na koncie sześć meczów w I lidze. Dziś Szymon Żurkowski jest jednym z największych objawień Ekstraklasy, znalazł się w szerokiej kadrze na mundial w Rosji, a latem na pewno otrzyma ciekawe oferty transferowe z najlepszych lig. Poznajcie historię piłkarza, która może być mocno budująca, bo pokazuje, że choć w życiu trzeba mieć czasem szczęście, to pewne rzeczy wynikają przede wszystkim z odpowiedniego charakteru i pracowitości, a to już zależy od samego zainteresowanego.
Na początek pewne wyjaśnienie. Pewnie nie zauważyliście, ale w żadnym internetowym profilu Szymona nie podawano miejsca jego urodzenia (90minut uzupełniło to dopiero teraz po moim “przecieku” na Twitterze). Okazuje się bowiem, że wcale nie przyszedł na świat w Jastrzębiu-Zdroju, tylko – tak jak Arkadiusz Milik i Jakub Świerczok – w Tychach. Dlaczego? – Podobno tam rodzą się pewniaki na piłkarzy. A tak poważnie, to w tyskim szpitalu pracował lekarz prowadzący, była zapewniona opieka w razie gdyby Szymon kopał za mocno w brzuch – tłumaczy Arkadiusz Żurkowski, jeden z jego starszych braci.
Szymon jest najmłodszy z czwórki rodzeństwa, ale… to w zasadzie mało powiedziane. Między najmłodszym z najstarszych braci a nim jest aż 17 lat różnicy! – Byłem oczkiem w głowie całej rodziny. Wojtek jest starszy o 21 lat, Arek o 20, a Tomek o 17. Trafił się bonusik z nieba po latach. Opiekowali się mną. Nie musiałem jednak korzystać z „nietykalności” na placu, raczej nie wchodziłem w konflikty – mówi Żurkowski, z którym spotkaliśmy się w Katowicach. Wzrost ma po Wojtku (185 cm), Arek i Tomek dobili jedynie do 1,70 m.
Sport od zawsze był obecny w jego rodzinie. Tata kopał sobie dla przyjemności, dziś jest uważnym kibicem. Mama grała trochę w piłkę ręczną. Wojtek doszedł dość wysoko w siatkówce (obecnie pracuje w więziennictwie), Arek od początku był przy baseballu, a w międzyczasie grał w piłkę w III i IV lidze. W baseballu później sprawował nawet funkcję selekcjonera reprezentacji Polski. Tomek uprawiał sztuki walki. – Powiedział, że jeśli zobaczy objawy sodówki, to pierwszy da mi gonga na otrzeźwienie, ale na razie nie było takiej potrzeby i oby tak zostało – śmieje się pomocnik Górnika Zabrze.
– Sądzę, że dziś wszyscy mamy normalne relacje jak brat z bratem. Wcześniej chyba też nie byliśmy młodszymi ojcami. Gdy Szymon się urodził, zaczynałem studia na AWF-ie – byłem na roku z legendą Piasta, Jarkiem Kaszowskim – w domu często mnie nie było. Przyjeżdżałem raz w tygodniu, nieraz się trochę pobawiliśmy i wędrował do rodziców. Więcej zaczął z nami przebywać, gdy trochę podrósł. Po pięciu latach studiowania wróciłem do domu. Szliśmy na boisko – Szymon z nami. Byliśmy na siłowni – Szymon z nami. Wszystko chciał podpatrywać i naśladować. Nie miał czasu na głupoty. Ale też nie wymagał jakiegoś wyjątkowego prowadzenia. To zawsze był mądry chłopak, nie ładował się w kłopoty. Grunt, żeby w domu była dobra atmosfera, czuwający rodzice plus jakaś ciekawa organizacja wolnego czasu – mówi Arkadiusz Żurkowski.
Na razie młodego “Zupy” problem popularności dotyczy w niewielkim stopniu. Już kilka miesięcy temu mówił, że rzadko ktoś go rozpoznaje na ulicy. – Nadal nic się nie dzieje. Na naszą rozmowę musiałem przejść przez galerię na dworcu w Katowicach i nic. Kilka razy byłem w sklepie w Zabrzu i nic. Nie jestem tym zmartwiony. Mam robić swoje na boisku – zapewnia.
Nieraz to bardziej Szymon i jego otoczenie musi sprowadzać innych na ziemię niż na odwrót. I tak nieco się to uspokoiło, mimo że Adam Nawałka właśnie teraz go powołał. – Więcej sygnałów dotyczących reprezentacji dostawałem po jesiennej rundzie. Już wtedy niektórzy wspominali o mundialu, każdy pytał, czy ktoś dzwonił ze sztabu. Musiałem tonować nastroje. Miałem na koncie 20 meczów w Ekstraklasie, a chwilami stawiano mnie nad Grzegorzem Krychowiakiem, który wygrał Ligę Europy z Sevillą i strzelił gola w finale, za wielkie pieniądze poszedł do PSG czy ostatnio grał w Premier League. Od kogoś takiego mogę się tylko uczyć. Co do szerokiej kadry, nie powiem, że byłem w totalnym szoku, ale niczego nie mogłem być pewny. Po prostu czułem się szczęśliwy, że selekcjoner mnie docenił. Wiosnę zacząłem od dwóch kontuzji, z których dopiero niedawno na dobre się wygrzebałem i znów mogłem grać na sto procent możliwości – tłumaczy.
Przyznaje, że występy za wszelką cenę nie były najlepszym pomysłem. – Grałem z blokadami. Jestem młody i jeszcze czasami głupi. Większość odradzała mi granie, wychodziłem na boisko na własną odpowiedzialność. Teraz wiem, że to było bez sensu, bo i tak nie mogłem dać zespołowi tego, co chciałem, a dodatkowo ryzykowałem.
– Teraz tak mówi, ale podejrzewam, że następnym razem w takiej sytuacji zachowałby się podobnie. Nie odpuści. Żurkowscy mają już taki charakter. Szymon zejdzie z boiska dopiero wtedy, gdy będzie pewny, że nie może grać, a i tak będzie wkurzony, że nie może pomóc drużynie. Dlatego jak zaczął wiosnę z problemami zdrowotnymi, nie mówiłem mu, że ma odpuścić. Pytałem, jak się czuje, czy jest lepiej. W trakcie meczu widziałem, że coś jest nie tak, że inaczej się porusza. Najgorzej było przy niskich temperaturach w lutym i marcu – uważa Arek.
Szymon jak dotąd unika poważniejszych kontuzji. Być może to efekt tego, że jego świadomość po zawitaniu na Roosevelta jeszcze wzrosła. – Na kilka rzeczy oczy otworzył mi dopiero nasz fizjoterapeuta w Górniku, Bartłomiej Spałek. Za pierwszym razem trzy dni krążyłem wokół jego gabinetu, miałem skręconą kostkę. Bałem się podejść, bo może spławiłby młodego i kazał iść na wałek. W końcu jednak wylądowałem na jego stole i zaczął rozluźniać mi powięzi (śmiech). Jak cię coś boli, rozluźnij powięź i powinno być dobrze. Wtedy trudniej o kontuzję. Bartek dał mi też odpowiednie ćwiczenia na inne rzeczy. Dawniej zdarzało się, że bolało mnie biodro, a to tylko przez to, że byłem taki „pospinany”. W kwestii prowadzenia się czy odżywiania od początku starałem się być profi, ale i tutaj Bartek był w stanie jeszcze coś poprawić. Trzyma pieczę nad tym wszystkim, potrafi ochrzanić z szyderką – chwali świeżo upieczony kadrowicz.
Żurkowski jest najczęściej faulowanym piłkarzem Ekstraklasy, ale nie ukrywa, że w jakimś stopniu sam się do tego przyczynia. – Dawniej zdecydowanie za często holowałem piłkę, zresztą to chyba ogólny problem większości zawodników przechodzących z juniorów do seniorów. Jeszcze w I lidze starsi koledzy musieli mi to wybijać z głowy, czasami w dosadny sposób. Adam Danch, Olo Kwiek i Rafał Kosznik wiedzą, o czym mówię. Teraz im za to dziękuję, przekonałem się w praktyce, że nieraz trzeba szybciej zagrać. Trochę te faule prowokuję swoim stylem gry, nadal zdarza mi się za wolno rozstawać z piłką. Nie sądzę, żeby rywale się na mnie uwzięli, bo niby z jakiego powodu? – pyta retorycznie.
W mediach na ten temat najgłośniej było po ostrych wejściach zawodników Wisły Kraków i Legii Warszawa. – W akcjach z Wisłą i Legią musiałem pociągnąć z piłką do przodu, w tych przypadkach trzymanie jej było uzasadnione. Victora Pereza nawet nie widziałem, potem sfaulował mnie Marcin Wasilewski. W niedawnej sytuacji z Krzysztofem Mączyńskim wiedziałem, że będzie robił wślizg, ale zdążyłem uciec, na szczęście nie trafił. Nie mam żalu, nie podejrzewam go o premedytację. Od razu po gwizdku i żółtej kartce przepraszał mnie za to, po meczu też podszedł i pogadaliśmy. Jeżeli spotkamy się na zgrupowaniu reprezentacji, nawet nie będzie potrzeby, żeby do tego wracać. To są emocje, każdy chce wygrać. Byleby nie kończyło się to czymś poważnym – komentuje młody pomocnik.
– Żeby go dziś sfaulować, trzeba zagrać naprawdę brutalnie, bo specjalnie się nie przewraca – mówi bramkarz Górnika, Tomasz Loska.
Wielu uważa, że Żurkowski powinien być bardziej chroniony przez sędziów. – Po prostu musimy respektować przepisy, nie bać się ich egzekwować. Tyle można w tej sytuacji zrobić – kwituje Marcin Brosz.
Trener Górnika wiedział o istnieniu Żurkowskiego jeszcze przed jego transferem do Górnika, ale musiało minąć trochę czasu, nim jego młody podopieczny stał się gotowy do wyzwań w pierwszym zespole. Wychowanek MOSiR-u Jastrzębie przez pierwsze pół roku na zapleczu Ekstraklasy rozegrał jedynie pięć minut z Wisłą Puławy. – Nawet w tak krótkim fragmencie zdołał wiele pokazać. Jeśli ktoś spojrzałby na ten urywek fachowym okiem, mógłby wyłapać sporo pozytywów. Szymon czekał na swoją szansę. Widział, jak zespół się spisuje i był pewny, że mógłby pomóc, ale musiał być cierpliwy – wspomina Arkadiusz Żurkowski.
– To nie było tak, że „Żurek” z miejsca rzucił nas na kolana. Wchodził do seniorów, gdzie już są inne obciążenia, inne tempo, inne oczekiwania. Nie bał się wyzwań, krok po kroku szedł do przodu. Ale nie ukrywam, miał też trudne momenty. Dziś widzimy silnego pomocnika, od którego inni się odbijają. Z początku ciężko mu było na treningach, miał problemy przy grze kontaktowej, jeden na jeden. Nie zrażał się jednak, cały czas pracował, dużo dały mu występy w trzecioligowych rezerwach. Jakość podań, szybkość gry do przodu, poruszanie się po boisku – patrząc na to, co było rok temu, zrobił wielki postęp, ale może być jeszcze lepszy w tych elementach. To ciągle początek jego rozwoju – tłumaczy Marcin Brosz.
– Nie można powiedzieć, że Szymon już bardzo dużo umie. W każdym elemencie może być jeszcze lepszy, ma spore rezerwy w ogólnym rozwoju. On o tym wie, podchodzi do tematu z pokorą. Wymagania wobec środkowych pomocników są coraz większe. Trzeba i niesamowicie zasuwać, i umieć wszystko w elementach czysto piłkarskich – w tym samym tonie mówi Jan Żurek. To on, jeszcze jako trener próbujący uratować Górnika przed spadkiem, zainicjował starania o sprowadzenie Żurkowskiego, a Marcin Brosz potem całość “przyklepał”. Dziś Żurek znów wyszukuje talenty dla klubu z Roosevelta.
Piłkarz w tamtym czasie miał inne oferty, ale wybór był dla niego prosty. – Odzywały się też Cracovia i Piast, ale tam byłem bardziej przymierzany do drugiego zespołu z możliwością przebicia się do pierwszego. W Górniku od razu mogłem trenować z „jedynką”, miałem większe szanse na zaistnienie. Nie ukrywam też, że chciałem iść do Górnika, bo już wcześniej chodziłem na jego mecze – zdradza kulisy.
Efekty współpracy Brosza z Żurkowskim musiały być dobre, ponieważ spotkało się dwóch ludzi, którzy po prostu kochają tę robotę w podobny sposób. – Szymon lubi ciężkie treningi, szczególnie te na początku tygodnia. On wie, że to jego czas, że może się wykazać. Ma z tego radość. Moi zawodnicy wiedzą, że poprzez trening stają się lepsi. Czekają na niego, chcą próbować nowych rzeczy i się rozwijać. Nie działa to na zasadzie „byle do meczu”. Mecz to już podsumowanie i rozliczenie całego tygodnia naszej pracy, wykonanej z przyjemnością – zapewnia Brosz.
I dodaje: – Nieraz się zastanawiam, gdzie jest szczyt moich młodych zawodników i oni ciągle mnie zaskakują. Jeżeli mamy zawodnika z dłuższym CV, to patrząc na przebieg jego kariery mniej więcej możemy określić, czego się po nim spodziewać. Inaczej w przypadku Szymona i jego kolegów. Ich sufit cały czas się podnosi. I to jest najfajniejsze w tej pracy. W jednym momencie człowiek analizuje: dojdziemy do pewnego momentu i co dalej? A zaraz okazuje się, że dalej widać jeszcze wielką przestrzeń do zagospodarowania. Trudno dziś wyrokować, gdzie może dojść Szymon czy ktoś inny. Oni muszą trenować, grać i dopiero po pewnym czasie będziemy mogli powiedzieć więcej. Teraz możemy tylko snuć przypuszczenia.
To właśnie od Brosza Żurkowski usłyszał jedno z najbardziej pamiętnych zdań. – Trener Brosz po pierwszym powołaniu do młodzieżówki powiedział w żartach: “Co tu się dzieje? Jak ty już jesteś w kadrze, to ja pierdolę!”. Potraktowałem to jako ogromny komplement. Dzień wcześniej normalnie pogratulował, dopiero potem rzucił to hasło, ale było mi bardzo miło – śmieje się 20-latek. – Trenera Brosza najbardziej cenię za solidność, powtarzalność na wysokim poziomie. Jeżeli widzi gdzieś problem, to nie przechodzi do kilku następnych, tylko eliminuje ten pierwszy i z czasem zajmuje się kolejnymi sprawami. No i taktyka: zawsze powtarza, że najpierw to, a dopiero potem reszta – dodaje.
Z trenerami nigdy nie miał problemów, zawsze ich słuchał i nie dyskutował. Na początku musiał jednak zrozumieć, że troska o jego rozwój niekoniecznie przejawia się tylko w poklepywaniu po plecach. – W Jastrzębiu trener Wojciech Kania lubił na mnie pokrzyczeć na boisku. Byłem jeszcze bardzo młody, bardziej mnie to wkurzało, ale kiedyś wracaliśmy z treningu na obozie i dłużej porozmawialiśmy. Powiedział wtedy, że nie krzyczy po to, żeby sobie pokrzyczeć i się wyładować, tylko wie, że stać mnie na więcej i chce mnie zmotywować. Chodziło o konkretne uwagi, nie coś na zasadzie „co ty robisz baranie?!”. Zapamiętałem to i już w kolejnych miejscach też wiedziałem, że jeśli trener krzyknie, to dla mojego dobra – przypomina sobie Żurkowski.
Wojciech Kania wyjaśnia: – Jeżeli widać, że zawodnika stać na więcej, to trzeba od niego wymagać i go bodźcować, żeby dał z siebie wszystko. Nie zawsze to wychodziło, ale zależało na mi na tych chłopakach. W tamtych czasach mógł zaciskać zęby i myśleć, że trener znów coś stęka, jednak chyba wyszło mu to na dobre. W wieku juniorskim egocentryzm często jest jeszcze na tyle duży, że zamiast grać zespołowo, chęć indywidualnego błyszczenia bierze górę. Jedna strata, druga strata, bo chce się mieć piłkę. Wiadomo, że to w jakimś stopniu specyfika piłki młodzieżowej, ale im szybciej załapie się, że współpraca z zespołem ułatwia sprawę, tym lepiej. Przy lepszej i szybszej współpracy drużyny również jednostki mogą bardziej błyszczeć.
W Jastrzębiu pracowali ze sobą aż osiem lat. Dobre relacje mają do dziś, choć gdy zawodnik odchodził do Gwarka Zabrze, nie było jednomyślności. – Trener Kania na początku nie był zadowolony, że Szymon wybiera się do Gwarka. Następnego dnia po powrocie z testów, wysłał go do biegania kółek dookoła boiska, a reszta chłopaków w tym czasie normalnie trenowała. W jakimś stopniu trudno się było dziwić, Szymon był kluczowym ogniwem w jego drużynie, robił mu robotę w środku pola, a jego odejście wszystko burzyło. Z czasem emocje ostygły, atmosfera się uspokoiła, trener chyba też zrozumiał, że chwilami trzeba spojrzeć szerzej, nie tylko na tu i teraz. Dziś mają z Szymonem dobry kontakt – potwierdza Arkadiusz Żurkowski.
– Mogłem być zły, bo chłopcy mieli zapewnione naprawdę dobre warunki. W tamtym czasie siłą rzeczy patrzyłem też przez pryzmat swojego podwórka. Nie miałem poczucia, że musiał odchodzić, by dalej się rozwijać, że tam pod każdym względem będzie miał lepiej. Jeżeli ma się pewność, że transfer gwarantuje wykonanie kroku do przodu, w porządku. Odchodził z fajnego zespołu. Pierwsze nasze spotkanie z Gwarkiem po tym transferze – wygraliśmy 4:0, a gdyby nie Szymon w składzie rywali, to byłoby drugie tyle. Wyszło jednak na to, że wszystko wspaniale się potoczyło. Szymon jest zadowolony i – po czasie – ja również, mamy wciąż dobry kontakt. Ale nie jest powiedziane, że gdyby został, to też nie mógłby wypłynąć – uważa Wojciech Kania, który w ostatniej kolejce będzie z trybun wspierał swojego byłego podopiecznego w meczu z Wisłą Kraków.
Arek nie ma jednak wątpliwości, że zmiana otoczenia była wtedy konieczna. – Nadeszła pora, żeby coś zmienić u Szymona, wskoczyć na wyższy pułap, nabrać taktycznej ogłady. Wiedziałem, jak pracują w Gwarku, bo jeździłem tam nieraz z Krzyśkiem Bodzionym, który był w Gwarku w tej samej grupie co Łukasz Piszczek czy Tomasz Bandrowski. Zdzwoniliśmy się z trenerami i Szymon przyjechał na trening. Janusz Kowalski po dziesięciu minutach stwierdził, że biorą ten diamencik i będą go szlifować. Dbali tam o niego – mówi “średni” z trójki starszych braci.
– Nie jeździmy i nie szukamy zawodników, nie mamy na to środków. Ogłaszamy nabory i chłopaki sami się do nas zgłaszają. „Mistrzów świata” raczej nie bierzemy. Konkurencja jest niesamowita. Najlepsi chłopcy z reguły wybierają Górnika Zabrze, Ruch Chorzów, GKS Katowice, GKS Tychy i tak dalej. Generalnie akademie podpięte pod kluby. Do nas najczęściej przyjeżdżają chłopcy, którzy w tych akademiach ligowych nie byli pierwszym wyborem. Często są z mniejszych miast, z mniejszych klubów, są bardzo ambitni i można z nimi fajnie popracować. Taka była droga Łukasza Piszczka, taka jest Szymka Żurkowskiego – zaczyna swoją opowieść Janusz Kowalski, trener Gwarka Zabrze.
– Pierwsze wrażenie? Widziałem przede wszystkim upór, chęć do pracy, to rzucało się w oczy od razu. Czy od razu był zawodnikiem, o którym można było powiedzieć, że zaistnieje w dorosłej piłce? Nie, to stało się widoczne dopiero po roku czy dwóch – dodaje.
Podkreśla on, że Żurkowski na wszystko sobie zasłużył. – Jak ktoś ma odpowiedni charakter, szybko robi postęp. Te cechy determinują to, że ktoś odnosi potem sukces. Pamiętam, jak Łukasz Piszczek wyjechał z młodzieżówką na turniej do Korei Południowej. Przyleciał do Polski we wtorek, a dzień później graliśmy z ŁKS-em półfinał mistrzostw kraju. Łukasz wystąpił, dwóch jego kolegów z ŁKS-u już nie, bo twierdzili, że są zmęczeni podróżą. Nie muszę mówić, gdzie jest dziś Łukasz, a gdzie ta dwójka z Łodzi. Szczerze mówiąc, przez tyle lat nie podam panu choćby jednego przykładu odwrotnego, nawet takiego, że ktoś po długim czasie zmienił postawę o 180 stopni. Jak ktoś jest łajzą na początku, to prawdopodobnie będzie nią też później. Nieraz próbowałem kogoś zmieniać, przez jakiś czas się poświęcał, angażował, ale przychodził moment załamania i koniec. W jeszcze większym stopniu wracał do tego, co przeszkadzało mu w rozwoju. To nie jest przypadek, że ktoś się rozwija, a ktoś nie – nie ma złudzeń Kowalski.
Wszyscy rozmówcy zgodnie podkreślają, że w przypadku Żurkowskiego był i talent, i chęć do pracy, i właściwa postawa ze strony otoczenia. O ten trzeci element nieraz najtrudniej.
Wojciech Kania: – Jeśli są dziś jakieś problemy, to najczęściej z rodzicami chłopców, z ich otoczeniem. Nie z nimi samymi. Rodzice i bracia Szymona cały czas go wspierali. Najbardziej Arek. Zdarzało się, że gdy Szymon miał jakąś przerwę w treningach z powodu kontuzji, to potem z boku pracował indywidualnie z bratem. Dzięki temu szybciej wracał do formy.
Janusz Kowalski: – Zasługa rodziny jest tu wielka. Tak jak mówił trener Kania, często otoczenie zawodnika to większy problem niż sam zawodnik. W przypadku Szymona jego rodzina była kolejnym atutem. Rodzice i bracia śledzą rozwój jego kariery, byli na każdym meczu, ale zawsze z boku, zawsze z zaufaniem do trenerów. Dziś regularnie po meczach dostaję smsy od rodziców Szymona, to miłe, że pamiętają. Trudno o większą satysfakcję dla kogoś pracującego z młodymi.
Marcin Brosz: – Szymon lubi harówkę. Pochodzi z rodziny szanującej pracę. Jest mocno związany z bliskimi, często widzę ich w komplecie na meczach. Ma w nich oparcie. To niezwykle istotne, bo na razie mówimy o samych pozytywach, ale w piłce są też bardzo trudne momenty, wtedy wsparcie rodziny bywa kluczowe.
Szymon szybko opuścił rodzinne gniazdo. – Ze względu na wyjazd do Gwarka, od trzeciej klasy gimnazjum uczyłem się w Zabrzu. W Jastrzębiu w okresie gimnazjalnym było jakoś… inaczej. Byłem bardziej spięty, zestresowany. Ogólna kultura, cisza i spokój na lekcjach, ale odczuwałem napięcie. W Zabrzu w szkole od razu złapałem luz, tam mogliśmy sobie na więcej pozwolić, co nie zawsze mogło podobać się nauczycielom. Jak wrócił luz, to nawet oceny się poprawiły. A matematyki uczył mój gwarkowy “dziadek” Marian Ryndak, jednocześnie prezes Gwarka – przypomina sobie pomocnik Górnika.
Nie dał się wciągnąć na złą drogę. – Pokusy w bursie były znacznie większe, ale granic nie przekraczałem. Teraz i tak jest już tego mniej niż kiedyś. Jest monitoring, trzeba się meldować z wyjściem i powrotem. Ogólnie większa kontrola, temat nie kończy się na wieczornym obchodzie. I tak wszystko zależało od twojego podejścia. Jak chciałeś zdać maturę, to zdałeś. Zdałem polski, matmę i angielski, dałem radę – podkreśla Żurkowski.
Wielu młodych zawodników po odejściu z rodzinnych stron miało problemy aklimatyzacyjne, ale on tego uniknął. – Nie płakałem, nie miałem kryzysów, że chcę wracać. Trafiłem na bardzo w porządku drużynę, do dziś z niektórymi chłopakami jesteśmy na łączach. Co nie znaczy, że zawsze panowała sielska atmosfera. Czasami trzeba było postawić na swoim, nie mogłeś być pizdeczką, ale całościowo wspomnienia są tylko dobre. Na początku wyzwaniem była potrzeba samodzielności, załatwienie wszystkiego samemu. Ale prania i tak nie robiłem, bo na weekendy przeważnie wpadałem do domu i mama brała to na siebie. Niektórzy jednak siedzieli w bursie bez przerwy po trzy miesiące. To mogło być trudne, oni chyba bardziej byli narażeni na niektóre pokusy– uważa “Zupa”, choć jak już zauważyliście, wielu nazywa go też “Żurkiem”.
Po maturze próbował kontynuować edukację, natrafił jednak na niespodziewane przeszkody. – Studiowałem wychowanie fizyczne na AWF-ie, ale nawet nie dotrwałem do pierwszej sesji. Nie do końca było mi po drodze z niektórymi wykładowcami. Przychodziłem na zajęcia lekkoatletyczne i nie zaliczyłem skipu A, choć wiedziałem, że zrobiłem to dobrze. Myślę, że piłkarze są nielubiani przez resztę, dlatego na lekkoatletyce mają ciężej. To nie powinno mieć znaczenia. Masz trening, jesteś zmęczony, ale jednak jedziesz na tę lekką, starasz się, a tu ktoś ci nie daje zaliczenia, bo masz nieco bardziej krzywe nogi i jesteś piłkarzem. Sorry, ale to nie na miejscu. Nie wiem, z czego wynika ta niechęć. Może faktycznie chodzi o to, że niektórzy lekkoatleci uważają, że są niedoceniani, za to piłkarze przeceniani? Nie wnikałem, nie pytałem. Szanowałem wszystkich wykładowców, ale nie rozumiałem takiego podejścia – stwierdza wprost.
Dodaje: – Chciałbym kiedyś studiować, przez te pół roku też poznałem sporo fajnych ludzi. Wielu wykładowców też było w porządku. Lubiłem nawet panią od anatomii, mimo że miała opinię „kosy”, a zaliczenia i tak nie dostałem.
Żurkowski przedstawił się szerszej publiczności jako środkowy pomocnik, ale nie zawsze było oczywiste, że to jest jego miejsce na boisku. – Zaczynałem jako napastnik, ale jak w Jastrzębiu przeszliśmy na normalne bramki, to instynkt snajperski mi się stępił. Wtedy zostałem wycofany do środka pomocy. W Gwarku występowałem bardziej jako dziesiątka pomagająca Marcinowi Urynowiczowi, a w Górniku znów zostałem szóstką-ósemką, już na dobre – tłumaczy Szymon.
– Tak naprawdę cały czas był zawodnikiem zdecydowanie ofensywnym, tyle że mniej przywiązanym do pozycji. Wiadomo, jak się gra na mniejszym polu: wszyscy bronią, wszyscy atakują. Wtedy był malutki, filigranowy, dziś to kawał chłopa – wtrąca Wojciech Kania.
– Pamiętam jego pierwszy sparing, graliśmy z Bruk-Betem na początku przygotowań. Marcin ustawił go jako defensywnego pomocnika. Świetnie sobie poradził, obaj byliśmy zaskoczeni. Pokazał, że potrafi również walczyć, że nie pęka. Dodajmy wysokie umiejętności i mamy materiał na klasowego zawodnika – wspomina Jan Żurek.
Żurkowski ma spore umiejętności techniczne, ale najwięcej się o nim pisze ze względu na niesamowite zdrowie do biegania. W Pucharze Polski z Sandecją razem z dogrywką uzbierał 16,5 km i nie wyglądał na szczególnie zmęczonego. – Najfajniejsze u niego jest to, że od 1. do 90. minut pracuje w “kole” na wysokim poziomie motorycznym. Nie ma przestojów – chwali Marcin Brosz.
Arkadiusz Żurkowski zwraca uwagę, że jego młodszy brat ma wyjątkowo specyficzny sposób poruszania się po boisku, co niektórych potrafi mocno zmylić. – Łączy w sobie rzadką cechę, bo i szybko biega, i ma dobrą wytrzymałość. Nie brakuje w naszej lidze pomocników z gazichem i jakimś fajnym zwodem, ale będących do zmiany po godzinie, bo paliwo się skończyło. Szymon ma tutaj przewagę nad rywalami. Na pierwszy rzut oka nie widać jego szybkości. Śmiejemy się, że biega jak sarna. Kolega z czasów GKS-u Jastrzębie, Mariusz Adaszek, krzyczy kiedyś w trakcie meczu: „Kurde, Szymon ma kontuzję, chyba kuleje!”. Tłumaczyłem mu, że nic z tych rzeczy, on po prostu tak się porusza – mówi.
– Prędkość biegu u Szymona oscyluje w granicach 33-34 km na godzinę. To dobry wynik. Jest coś w tym jego sposobie biegania. Tak już ma, tak jest zbudowany somatycznie, to jego naturalny rytm. Obserwując bieg “Żurka” ma się wrażenie, że nabiera tempa z każdym kolejnym metrem, natomiast w piłce często kluczowych jest pierwszych pięć metrów. W tym aspekcie możliwości Szymona – szybki odbiór i podanie – są jeszcze większe – dodaje Marcin Brosz.
Żurkowski jest spokojnym człowiekiem, ale meczowe emocje potrafią mu się udzielić. – Często tracę nerwy na boisku, ale najwidoczniej kamera tego nie wyłapuje. Chodzi głównie o złość na siebie, lubię sobie poprzeklinać pod nosem czy machnąć ręką, gdy coś mi nie wychodzi. Może to słabo wyglądać, wiem o tym. Jeżeli gramy w sobotę, to w niedzielę podczas mszy w kościele często wyłączam się na kazaniu. Rozpamiętuję sytuacje meczowe, to takie 10-15 minut dla mnie. Jeżeli wtedy chciałbyś mnie zapytać, o czym było kazanie, to za wiele nie powiem.
Oby nie czytał tego jego proboszcz.
– Długo rozpamiętuję nieudane zagrania, ale dopiero po meczu. Wtedy potrafię jeszcze przeżywać przez 2-3 dni. W trakcie spotkania o tym nie myślę, nie jest tak, że jeden zły moment wytrąca mnie z rytmu na następne 10 minut. Nadal za często zdarza się, że tracę koncentrację, że zapatrzę się na piłkę, a nie spojrzę, czy nie mam kogoś za plecami. Robię postępy, ale to jeszcze nie jest poziom, którego po sobie oczekuję – przyznaje samokrytycznie.
Nie wszyscy wiedzą, ale do pewnego momentu Żurkowski łączył piłkę nożną z… baseballem. Wyglądało to obiecująco, grał nawet w juniorskich reprezentacjach, zdobywał młodzieżowe mistrzostwa kraju. – Najpierw na miejscu grali moi bracia, wkręciłem się w ten sport. Później powstały Gepardy Żory, które prowadzi Arek i tam zacząłem grać więcej. To jednak był tylko dodatek, nigdy nawet nie zakładałem, że stanę przed dylematem, którą dyscyplinę wybrać – mówi Szymon.
Znacznie więcej do powiedzenia miał brat Szymona, do dziś związany z dyscypliną, która u nas pozostaje niszowa, ale w USA i kilku innych państwach jest niezwykle popularna. – Chłopaki w Jastrzębiu grali na osiedlu. Jak była przerwa od piłki, to poszedłem raz na trening. Poprosiłem, żeby dali sobie porzucać. Potem miałem wolne, a jechali na jakiś turniej, zabrałem się z nimi i wciągnąłem w temat. Dziś mam papiery trenerskie i do baseballu, i do piłki nożnej. Teraz pracuję w Żorach w szkole mistrzostwa sportowego, gdzie jest sekcja baseballowa – opowiada Arkadiusz Żurkowski.
– Piłka zawsze była u Szymona na pierwszym miejscu, baseball stanowił uzupełnienie. Runda w piłce kończyła się przeważnie w listopadzie, to wtedy mógł sobie z nami porzucać. Albo w lipcu, gdy było roztrenowanie, a my przeważnie mieliśmy jakieś turnieje baseballowe. Razem z nami grywali też Rafał i Kamil Szymura – dziś profesjonalni siatkarze – czy obecny hokeista GKS-u Tychy, Mateusz Bryk. Nasz „gepard” Artur Strzałka podpisał potem profesjonalny kontrakt z New York Yankees, a aktualnie gra w mocnej lidze japońskiej dla Kagawa Olive Guyners. Szymon grał z nimi w młodzieżowej reprezentacji baseballowej. Do dziś są przyjaciółmi, nieraz jeżdżą na swoje mecze – zdradza Arek.
To być może jedyna okazja w życiu, żeby porozmawiać więcej o baseballu. Skorzystałem. Arkadiusz Żurkowski uważa, że jak na możliwości panujące w Polsce, wynikami można się chwalić. – Jest postęp, powstają boiska. Niektórych dyscyplin nigdy nie przegonimy i nawet nie próbujemy, ale nie stoimy w miejscu. Baseball stał się dyscypliną olimpijską, co działa na naszą korzyść. Nie potrzeba nie wiadomo ilu drużyn, najważniejsze jest dobre szkolenie. Potrzeba też kolejnych takich historii jak Artur Strzałka. Mimo że mamy dwie ligi, grając w kraju bardzo trudno utrzymać się wyłącznie z baseballu, to pojedyncze osoby. Bez większych pieniędzy pewnej granicy jednak nie przekroczymy. Jakiś czas temu w ministerstwie broniłem wyniku, jako reprezentacja utrzymaliśmy się w dywizji B. Na cztery reprezentacje jest 200-300 tys. zł, na wyjazd na mistrzostwa Europy seniorów w swojej dywizji dostaliśmy 50 tys zł. Zajęliśmy tam trzecie miejsce. Jak na środki, którymi dysponujemy, to nie są małe osiągnięcia. W hokeju, gdzie pieniędzy jest dużo więcej, kadra spada do dywizji trzeciej. Mówię, że jeśli będziemy mieli możliwości, możemy sprowadzać zawodników. W USA jest wielu dobrych zawodników z polskimi korzeniami. Tylko to są konkretne koszty, samo ubezpieczenie może być kwotą z sześcioma zerami. Przyznano mi rację, ale większych kwot nie dostaniemy, więc musimy ciułać z tego, co jest.
Szymon podczas baseballowego turnieju w Chorwacji. Fot. archiwum rodzinne
Arek, jako najbardziej przesiąknięty piłką z trójki braci, najczęściej podpowiadał Szymonowi. To już jednak coraz rzadziej jest potrzebne. – Widać, że trener Brosz robi dobrą robotę i Szymon się rozwija. Czasami mówił mi, jakie uwagi przekazywał trener, a ja tylko kiwałem głową, bo wnioski miałbym podobne. Teraz, jeśli już, nagrywam mecze najbliższych rywali Górnika i analizuję ich grę. Na przykład mówiłem Szymonowi przed Wisłą Płock, że Merebaszwili cały czas schodzi do prawej strony, a on na to, że trener Brosz już zwracał na to uwagę – mówi z uśmiechem.
Co nie znaczy, że już nigdy nie jest w stanie niczego wychwycić. – Jesienią, również przed Wisłą Kraków, mówiłem mu, że rywale często siadają koło 70. minuty. Wtedy jest jego czas, wtedy może jeszcze bardziej uwypuklić swoje atuty, można pohasać, obrońcy nie nadążą.
Sprawdziło się. Żurkowski na Wiśle w 72. minucie strzelił gola po rajdzie w swoim stylu, a Górnik wygrał 3:2.
Szymon gra w Zabrzu, ale jak wielu przyjezdnych piłkarzy mieszka w Katowicach. W tym samym bloku urzęduje Mateusz Wieteska, a dwa bloki dalej mieszkanie ma Paweł Bochniewicz. Na treningi jeżdżą razem, ustalając wcześniej, kto tym razem będzie prowadził. – Poznaliśmy się najpierw na kadrze Czesława Michniewicza, dopiero potem spotkaliśmy się w klubie. Gdy przyjechał na reprezentację, mało kto go prywatnie znał. Zazwyczaj gdzieś tak od U-15 czy U-16 wszyscy przewijamy się w tym samym gronie na kolejnych szczeblach. Mimo to szybko złapał kontakt, zwłaszcza że był już kojarzony z dobrych meczów w Ekstraklasie – mówi Bochniewicz, który do Górnika jest wypożyczony z Udinese.
Żurkowski bardzo szybko dostał od Czesława Michniewicza opaskę kapitańską. Reprezentację U-21 wyprowadzał na boisko w meczu z Danią. Biało-czerwoni wygrali 3:1, “Żurek” zdobył jedną z bramek. Czy to znaczy, że mowa o urodzonym przywódcy? – Jeżeli selekcjoner i zawodnicy tak szybko uznali, że może być kapitanem i to przed kluczowym meczem, mówi to samo za siebie. Nie da się z tym polemizować – twierdzi Marcin Brosz.
– Na samym początku Szymon był trochę onieśmielony, bardziej badał i obserwował niż się odzywał. Z czasem nabierał pewności siebie i stał się bardziej otwarty w relacjach. I tak już zostało, jest wesoły, można z nim pożartować. Pamiętam mecz ze Stomilem Olsztyn, ten od 0:2 do 4:2. Strzelił wtedy gola, po raz pierwszy pokazał, że może być wartością dodaną dla zespołu, wszyscy nabrali do niego pełnego przekonania. Mamy młodą szatnię w Górniku, w większości jesteśmy w podobnym wieku, łatwiej znaleźć wspólny język – dodaje bramkarz zabrzan Tomasz Loska.
– Spokojny, skromny chłopak. Kiedy trzeba, potrafi pokazać charakter. Ma cechy przywódcze, ale to nie ten typ, który będzie rzucał butami w szatni czy walił w szafki – uważa Bochniewicz. – On nie ma ochoty, żeby dyrygować resztą, żeby być najgłośniejszym. Nawet gdyby mógł, to chyba nie chciałby mieć ostatniego słowa w drużynie. Robi swoje, za to jest doceniany i szanowany – przytakuje Loska.
Co nie znaczy, że Żurkowskiego omijają żarty w szatni. – Mamy niepisaną zasadę, że jak ktoś został ofiarą dowcipu, to musi się zrewanżować. Szymonowi najczęściej obrywa się za skarpetki. Lubi chodzić w pstrokatych, z kolorowymi wzorkami czy w jakieś mango i inne banany. Wpisujemy mu kary: 500 zł za obciachowe skarpetki – wybucha śmiechem Loska.
Przed Żurkowskim niesamowicie ekscytujące tygodnie. Może pojechać na mundial, a potem będzie musiał decydować o swojej klubowej przyszłości. Już zimą do Zabrza zapukała Fiorentina. – Wiem, że temat był, ale do rozmów kontraktowych nie doszliśmy. Wszystko rozegrało się między klubami – mówi krótko.
W minionym okienku podchody pod tego zawodnika robiła też Wisła Kraków, ale trąciło to absurdem. Żurkowski znajduje się dziś poza zasięgiem kogokolwiek z Ekstraklasy. – Uśmiechnąłem się. Fajnie, że ktoś się interesował. Jestem w takim wieku, że naprawdę nie ma co palić mostów. I tyle – ucina.
Prawdziwe dylematy dopiero go czekają. – Nie grzeję się. Wszystko na spokojnie do omówienia ze wszystkimi ludźmi, którzy mają na to wpływ. Na co dzień w ogóle się tym nie zajmuję. Mam jeszcze dwuletni kontrakt i zobaczymy. Każdy w Górniku wie, czego chcę. Jestem młody, to nie jest ostatni dzwonek – tłumaczy ze spokojem.
– Jeżeli nie u Marcina Brosza, to u Juergena Kloppa (śmiech). Obaj potrafią wycisnąć maksimum ze swoich piłkarzy, sprawić, że przełamią swoje bariery. Przy nich rozwija się skrzydła. To oczywiście mega marzenie. Moim zdaniem, jak spadać, to z wysokiego konia, po rywalizacji z najlepszymi. W takim miejscu można nawet na początku nie grać, a przy sumiennej pracy treningowej i tak pójdzie się do góry – mówi Arek Żurkowski, ale od razu podkreśla: – W Górniku Szymon ma dobrze, świetnie się tu czuje. Ma kibiców, otoczkę i naprawdę jest związany emocjonalnie z klubem. Po niektórych czasami widać, że są tu tylko na chwilę, mają się wypromować i iść dalej. Górnik ma Wojtka Hajdę, fajny chłopak, w razie odejścia Szymona mógłby go zastąpić. Podejrzewam, że trener Brosz powoli zaczyna patrzeć pod tym kątem. Ale nie jest przesądzone, że Szymon odejdzie już teraz, nie szalejemy, nic na siłę.
Co na to Marcin Brosz? – Jako trener muszę brać pod uwagę różne scenariusze. Górnik jest dziś bardzo dobrym klubem do rozwoju kariery i to nie tylko młodych piłkarzy, co pokazują Szymon Matuszek czy Igor Angulo. Jeśli chcesz iść do przodu i solidnie pracować, w Górniku masz taką możliwość – odpowiada.
– Szymon zanotował gigantyczny przeskok. Teraz kluczowa jest stabilizacja. Trzeba potwierdzić formę, rozwinąć nowe elementy w grze, a w takim wypadku Górnik to idealny klub – dodaje.
– Szymon dopiero co zaczął grać w seniorach, moim zdaniem optymalna pora na jego transfer dopiero nadejdzie. Niczego nie można wykluczać, ale dla jego rozwoju chyba najlepiej byłoby, żeby został jeszcze przynajmniej na rok – wtóruje Broszowi Jan Żurek.
– Skalę swojego przeskoku uświadamiam sobie, gdy ktoś mi o tym mówi. Na co dzień nad tym nie rozmyślam. Jestem szczęśliwy, że tak fajnie się to wszystko układa, ale spokojnie – podsumowuje sam Szymon.
Cokolwiek się wydarzy, chyba można założyć, że Żurkowski wybierze mądrze. Choć w ciągu roku pokonał etap, na który w normalnych przypadkach potrzeba co najmniej kilku lat, najlepsze dopiero przed nim. Trudno nie życzyć powodzenia – być może już w czerwcu w Rosji.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
***
Sprawdź inne materiały z cyklu „Kierunek jest jeden”:
– Karol Linetty: Jeszcze nie gram w kadrze tego, co potrafię w Sampdorii
– Lodówka pełna celów. Damian Kądzior nie przestaje marzyć
– Bereszyński: Gdyby nie transfer do Legii, widzę siebie w drugiej lidze
– Piotruś został w Ząbkowicach. Rodzinne pogotowie, nagrody na zeszyt, łzy we Francji
– Najskromniejszy chłopak z najlepszą lewą nogą
– Fabiański: Wyciskam ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało
– Sport był mu pisany. Ale na Premier League zapracował już sam
Fot. FotoPyk