Reklama

Zimowe igrzyska olimpijskie, czyli gorączkowe ciułanie kasy

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

07 stycznia 2018, 18:30 • 9 min czytania 5 komentarzy

Kamil Stoch, drużyna skoczków, Justyna Kowalczyk, Zbigniew Bródka – przed zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w Pjongczang o nich mówi się najwięcej. To jednak tylko czubek polskiego lodowca, bo niżej już tak fajnych widoków nie ma. Często przez brak pieniędzy. Dlatego niektórzy sportowcy, chcąc w ogóle opłacić swoje przygotowania, potrafią zrobić wiele: urządzić publiczną zbiórkę w internecie, zgodzić się na sesję w „Playboyu”, a nawet kroić arbuza łyżwą przed kamerą. Tak, dobrze przeczytaliście – kroić arbuza łyżwą.

Zimowe igrzyska olimpijskie, czyli gorączkowe ciułanie kasy

Kiedy Justyna Kowalczyk zagląda na swojego Facebooka, żeby sprawdzić, ile lajków zebrały wpisy z kolejnego już zgrupowania, Michał Kłusak zagląda na zrzutkę.pl. To tam trwa zbiórka pieniędzy, które pozwolą mu lepiej przygotować się do startu w IO. Potrzebuje 30 tys. złotych, ale dobrzy ludzie wpłacili jak na razie mniej niż 13 tys. A zegar tyka, bo do imprezy w Korei Południowej pozostał niewiele ponad miesiąc.

Kłusak to obecnie najlepszy polski narciarz alpejski, dlatego informacja o akcji szybko rozlała się po internecie. Jedni piszą, że to żebractwo, drudzy trzymają za niego kciuki, a jeszcze inni twierdzą, że „ta zrzutka to największy wstyd dla Polskiego Związku Narciarskiego, ale również dla władz Zakopanego i Kościeliska”.

Kasa się rozpłynęła, ale jest chociaż trener przez Skype’a

27-latek jest najwyżej sklasyfikowanym polskim alpejczykiem i w rankingu FIS-u w zjeździe zajmuje 123. miejsce. Oczywiście grubą przesadą będzie nazwać go zawodnikiem nawet szerokiej światowej czołówki, ale już w mistrzostwach świata – jak stało się w 2011 r. w Garmisch-Partenkirchen – był 27. w superkombinacji. Bez wstydu patrząc na to, że nasz kraj w tej dyscyplinie od lat jest tylko tłem tła.

Reklama

– Jasne, jeszcze mi brakuje do najlepszych, ale i tak jestem bardziej zauważalny w środowisku na świecie, niż w Polsce, gdzie mamy alpejski trzeci świat. Za granicą moje niektóre przejazdy są doceniane, a w kraju cisza, spokój. Z czego opłacam starty? Pieniądze pochodzą głównie od rodziny, wspiera mnie też klub AZS Zakopane i Tatrzański Związek Narciarski. Z PZN-u nie dostaję złotówki – mówi w rozmowie z Weszło narciarz, chociaż jeszcze pół roku temu pieniądze miał tam obiecane.

– Wiosną stworzyliśmy program przygotowań olimpijskich. Miałem otrzymać od 70 do 100 tys. zł. Miało być Chile, Norwegia, Stany Zjednoczone, Kanada… Chcieliśmy pójść planem, którym idzie cały alpejski świat. Ale niestety, PZN nie podpisał umowy z Tauronem, który miał być sponsorem strategicznym narciarstwa alpejskiego i pieniędzy dla mnie nie było. Na szczęście udało mi się zebrać trochę środków, co pozwoliło wykonać przynajmniej około 60 proc. planu przygotowawczego. Chociaż i tak czuję, że jestem najlepiej przygotowany w swojej karierze – podkreśla Michał Kłusak i dodaje: – Pieniądze ze zbiórki będą pomocne do tego, żebym mógł jeszcze lepiej trenować, chociaż to już ostatnie chwile przed IO. Te pieniądze oczywiście nie gwarantują, że pojadę do Pjongczang, bo decyzja leży po stronie związku, ale na pewno gwarantują, że będę mógł jak najlepiej się przygotować.

x3x29n-a0a7ae79

Kiedy pytamy, co o jego przygotowaniach sądzą kumple z innych krajów, tylko się śmieje. Jak mówi, nikt mu nie wierzy, taka to partyzantka. Wystarczy wspomnieć, że na zawody jeździ tylko ze swoim tatą-trenerem i fizjoterapeutką. To jego cały team. Taki skromny skład rodzi wiele problemów, misją niemożliwą jest chociażby obstawienie trasy, aby nagrać video z przejazdu. Jedynym rozwiązaniem jest wtedy chodzenie po prośbie do innych, równie ubogich ekip. A kiedy sam przygotowuje narty do startu, niektórzy zawodnicy z innych krajów wręcz pukają się w głowę.

Jakim więc cudem trenerem-konsultantem Kłusaka został Jan Wojtaszek, Norweg polskiego pochodzenia, który pracując z norweską kadrą prowadził m.in. słynnego Aksela Lunda Svindala?

– To współpraca przez Skype’a, moje starty analizujemy przez internet. Spotykamy się tylko kilka razy w sezonie, ponieważ to jednak ogromne koszty, żeby jeździł ze mną na zawody. Jest z pochodzenia Polakiem, bardzo wkręcił się, żeby pomóc naszemu narciarstwu. Kiedyś powiedział mi, że jest już po prostu spełnionym trenerem. Jego zawodnicy zdobywali medale, Kryształowe Kule, dlatego chciałby spróbować pomóc innym – mówi Kłusak.

Reklama

Z ciekawości aż zadzwoniliśmy do Polskiego Związku Narciarskiego. Chcieliśmy przekonać się, czy faktycznie bieda piszczy tam aż tak bardzo, że najlepszy zawodnik w kraju musi robić zrzutkę w internecie?

Jak powiedział nam na wstępie Stanisław Czarnota, kierownik wyszkolenia PZN ds. narciarstwa alpejskiego i snowboardu, po pierwsze, Kłusak już od kilku lat trenuje poza kadrą, a po drugie, związek na dniach wyda oświadczenie. – Jak możemy, tak go wspieramy. Michał został dofinansowany przez Tatrzański Związek Narciarski, który traktujemy jak naszą agendę. Na ten moment jest także pierwszy na naszej liście, spełnia wymogi MKOl-u, PKOl-u i FIS-u żeby jechać na igrzyska i według mnie jest głównym kandydatem do udziału w nich. Deadline mija 22 stycznia, wtedy zamykane są wszystkie listy ze składami – tłumaczy Czarnota.

„Z maszynki do ostrzenia łyżew cieszyłam się sto razy bardziej niż z nowej pary szpilek”

Zdecydowanie najgłośniejszym przypadkiem „dorobienia” do zimowych igrzysk, była jednak sesja dla „Playboya”, której bohaterkami stały się łyżwiarki szybkie specjalizujące się w short tracku, czyli Aida Bella i Marta Wójcik. Jak ktoś wtedy trafnie napisał, na ich widok aż topniał lód. Dziewczyny pozowały magazynowi na kilka miesięcy przed Soczi.

799be61693f8d9c313f41032f8e6faff

Nie byłoby całego tego zamieszania, gdyby nie akcja „X dni do Soczi”, która została stworzona przez firmę OTTO. Najpierw w internecie pojawił się filmik, który nas promował. Miał bardzo dużą oglądalność i wielu ludzi zaczęło się do nas zgłaszać proponując różną pomoc. Wtedy też pojawiła się propozycja „Playboya” – mówiła po ukazaniu się numeru Aida Bella, która podobnie jak Wójcik, była już wtedy brązową medalistką mistrzostw Europy w sztafecie.

Warto przypomnieć wspomniany filmik, bo jego scenariusz był naprawdę oryginalny…

Idea projektu „X dni do Soczi” (objął pięcioro sportowców), była prosta. Celem było zdobycie 20 tys. złotych poprzez stronę polakpotrafi.pl. Urodziwe łyżwiarki były wprawdzie objęte centralnym planem przygotowań do igrzysk w Soczi, ale uznały, że to za mało. Potrzebowały większej sumy m.in. na lepszy sprzęt, odnowę biologiczną i zaplecze medyczne. Osoby, które wsparły akcję, otrzymywały drobne upominki, ale można było wykupić nawet osobisty trening.

– Miałam 20 lat, mieszkałam z tatą, ale przynajmniej nie musiałam martwić się o czynsz. Dostawałam stypendium z Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego za wcześniejsze osiągnięcia, a ponieważ jako dobra studentka potrafiłam pogodzić treningi z nauką, udało mi się też wywalczyć stypendium na uczelni w Opolu – mówi nam dziś Marta Wójcik. – Mimo to proszę sobie wyobrazić sytuację zawodowego sportowca, który trenuje dwa razy dziennie przez sześć dni w tygodniu i który musi przeżyć za 2 tys. zł. A przecież oprócz kupna jedzenia, utrzymania samochodu i opłacenia telefonu, konieczny był zakup suplementów i sprzętu, bo ze związku dostałam jedynie płozy i buty łyżwiarskie, z czego połowę kwoty za buty i tak zapłacił mi klub. Nie było łatwo, dlatego ogromnym szczęściem było dla mnie podpisanie kontraktu z firmą OTTO, za co do dzisiaj jestem im bardzo wdzięczna. Zebrane pieniądze przeznaczyłam na wszystko to, co wymieniłam. Pamiętam jak kupiłam maszynkę do ostrzenia łyżew, którą miał każdy światowy zawodnik i która marzyła mi się od dawna. Cieszyłam się z niej sto razy bardziej, niż z nowej pary szpilek, czy torebki.

Sesja w „Playboyu” – co by nie mówić – była jednak znacznie większą okazją do pokazania się. Sportsmenki przekonywały wprawdzie w wywiadach, że chodziło przede wszystkim o promocję dyscypliny, projektu „X dni…” i osobistą przygodę, ale oczywistym było, że to też jednocześnie duża szansa na znalezienie sponsorów.

– Telefon z „Playboya” dostałyśmy we wrześniu i decyzję podjęłyśmy dosłownie w pół godziny. Chociaż wszyscy łączyli tę propozycję z „X dni…”, to jednak ten temat pojawił się obok, nasz udział w sesji był czymś prywatnym. Dla nas projekt firmy OTTO był wystarczający w zbieraniu środków na przygotowania, ale nie możemy podać kwoty, jaką dostałyśmy za sesję, bo taki był zapis w umowie – przekonuje Wójcik. – Zgodziłyśmy się na sesję, bo uznałyśmy, że będzie to super przygoda i pamiątką na całe życie. Nasza sesja została opublikowana nawet w węgierskim „Playboyu”. Po upływie tych kilku lat mogę śmiało powiedzieć, że dobrze zrobiłyśmy, przeżyłabym to jeszcze raz z przyjemnością. Po sesji odzew był ogromny, media ciągle dzwoniły, pisały maile, ludzie w Polsce w końcu dowiedzieli się, czym jest short track. Dostałam mnóstwo prywatnych wiadomości od osób, których nawet nie znam i reakcje były bardzo pozytywne.

O łyżwiarkach stało się bardzo głośno także na świecie, ale happy endu w tej historii nie było. Udało się wprawdzie zebrać określoną sumę w ramach projektu (a nawet więcej, bo wpłacały nie tylko osoby prywatne, ale też firmy i instytucje), ale obie nie wywalczyły olimpijskiej kwalifikacji. Po wszystkim nie obyło się też bez kwasów na linii zawodniczki-trenerka klubowa. Łyżwiarki popadły w konflikt z opiekunką, która po nieudanych startach zarzuciła im, że zawaliły je przez zbyt dużą aktywność mediach. Dziewczyny były bowiem rozchwytywane, a Bella komentowała nawet short track w telewizji.

„Nie kumali naszej dyscypliny, twierdzili, że to pajacowanie”

W akcji „X dni…” wzięli udział także snowboarder Piotr Janosz, narciarz dowolny Szczepan Karpiel-Bułecka oraz – o czym może nie wszyscy dziś pamiętają – nawet późniejszy mistrz olimpijski w łyżwiarstwie szybkim Zbigniew Bródka. Jego obecność mogła nieco dziwić. W końcu triumfował już wtedy w Pucharze Świata na 1500 m i był nie tyle kandydatem do wyjazdu do Soczi, co nawet do medalu. Nie mógł raczej narzekać na sytuację finansową, ale tutaj zagrała prawdopodobnie chęć zwrócenia uwagi na problemy toczące dyscyplinę, przede wszystkim brak miejsca do treningów.

Dla pozostałych te pieniądze były już jednak potrzebne jak tlen.

– Miałem tendencję zwyżkową, byłem m.in. 28. w Pucharze Świata i 26. w mistrzostwach świata, ale mimo to nie utworzono kadry, która miałaby pełne finansowanie. Zresztą na tamte mistrzostwa świata, gdzie zrobiłem najlepszy wynik, pojechałem za swoje pieniądze. Niestety, niektóre osoby nie kumały naszej dyscypliny, twierdziły, że to nie sport, tylko jakieś wariactwo, pajacowanie. Mimo że była to jedna z najbardziej oglądanych dyscyplin w Soczi – mówi Szczepan Karpiel-Bułecka.

I dodaje: – Pieniądze ze zbiórki w internecie miały być przeznaczone na przygotowania do igrzysk. To nie była jednak kwota, dzięki której mógłbym wziąć udział we wszystkich Pucharach Świata. Do dziś twierdzę, że gdyby nie te problemy z pieniędzmi, pojechałbym do Soczi. Uważam, że w innych okolicznościach byłbym w stanie spokojnie zrobić lepsze wyniki. Niestety, pieniądze odgrywają dużą rolę, tym bardziej w mojej dyscyplinie, gdzie zawody PŚ są bardzo rozrzucone, od Nowej Zelandii po Stany Zjednoczone.

Jak mówi, po kilku latach podobnych utarczek dał sobie w końcu spokój. W najbliższej przyszłości, zamiast startować w zawodach pod egidą FIS-u, chce skupić się na startach w prywatnych imprezach, współpracy z obecnymi sponsorami oraz pracy z młodzieżą.

– Mam trzech juniorów, chłopaki są mega utalentowani. Najważniejsze będzie sfinansowanie im chociaż części wyjazdów, bo to nie są dzieci z bogatych rodzin. Moja droga już się skończyła, wolę spróbować stworzyć warunki młodym, żeby chociaż oni nie poczuli się oszukani, tak jak my – kończy.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?
EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
2
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...