Nieco ponad trzy miesiące albo równe sto dni. Tyle pozostało do ceremonii otwarcia zimowych igrzysk w Mediolanie/Cortinie d’Ampezzo. Włoska impreza wróci do drugiej z tych miejscowości po siedmiu dekadach, a Polacy mają z tamtą edycją całkiem dobre wspomnienia. Pytań przed przyszłorocznymi igrzyskami jest jednak sporo. Począwszy od tego, czy do samej imprezy wszystkie obiekty sportowe w miastach-organizatorach będą już wykończone w stu procentach. A nas interesuje przede wszystkim to, czy będziemy mogli ekscytować się walką o medale.

Zimowe igrzyska 2026. Czy Polacy zdobędą medale w Mediolanie i Cortinie?
Na niedawnej konferencji Polskiego Komitetu Olimpijskiego i firmy zondacrypto ogłoszono, że ta druga zostanie sponsorem generalny Komitetu. Oznaczać ma to przede wszystkim spore inwestycje w polski sport – na czele ze zwiększonymi nagrodami dla medalistów igrzysk, począwszy właśnie od tych w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo. Polacy, którzy staną na podium, mają otrzymać:
- 500 tysięcy (z czego 250 tysięcy w tokenach) złotych za złoty medal.
- 400 tysięcy (z czego 200 tysięcy w tokenach) złotych za srebrny medal.
- 300 tysięcy (z czego 150 tysięcy w tokenach) złotych za brązowy medal.
Mowa tu oczywiście o nagrodach indywidualnych, te w konkurencjach drużynowych będą wyglądać nieco inaczej. Niemniej – to potencjalne premie wyższe nawet od tych, które przyznawano na niedawnych igrzyskach w Paryżu. Byli i obecni sportowcy podkreślali, że dla naszych zawodników to świetna wiadomość. A może jeszcze lepsza jest taka, że nagrody szykowane są też dla osób, które zajmą dalsze lokaty – do ósmego (ostatniego liczonego do klasyfikacji punktowej igrzysk) łącznie.
I te pieniądze raczej trzeba będzie wypłacić. Ale czy te największe premie – za podia – powędrują do czyjejś kieszeni? Nad tym zastanowimy się za chwilę. Zacznijmy bowiem od wycieczki w przeszłość.
Powrót do Cortiny. Po 70 latach
To był rok 1956. Siódme zimowe igrzyska olimpijskie w historii, pierwsza taka impreza na włoskiej ziemi. Choć przełożona, bo pierwotnie olimpijska rodzina miała tam zawitać już w 1944 roku. Ale wiadomo – wojna na to nie pozwoliła. Podobnie jak więc Tokio, tak i Cortina d’Ampezzo musiała chwilę na organizację swoich igrzysk poczekać. Choć i tak nieco krócej, niż Japończycy na te letnie.
W każdym razie: do włoskiego kurortu zajechało wówczas niespełna 900 sportowców z 32 krajów. W tym ze Związku Radzieckiego, który na zimowych igrzyskach debiutował i… od razu wygrał klasyfikację medalową.
Dyscypliny? Wiecie, na zimowych igrzyskach przesadnie wiele się nie wymyśli. Wszystkie, które tam rozgrywano, znamy więc i z dzisiejszych igrzysk. Rywalizowano w biegach narciarskich, bobslejach, hokeju na lodzie, kombinacji norweskiej, łyżwiarstwie figurowym oraz szybkim, narciarstwie alpejskim i skokach narciarskich. Konkurencji łącznie było 24, a kompletów medali rozdano 131. Igrzyska podbili szczególnie Toni Sailer, trzykrotny złoty medalista w narciarstwie alpejskim, oraz Sixten Jernberg, który złoto zdobył raz, ale dołożył do tego trzy inne medale w biegach.
Co warto dodać? Że igrzyska w Cortinie d’Ampezzo były pierwszymi, podczas których na masową skalę zmagania transmitowała telewizja. Prawa do transmisji otrzymała, naturalnie, włoska RAI i szczodrze z nich korzystała, zajmujące się też przekazywaniem materiałów do innych krajów. Najlepszych ówczesnych sportowców oglądać mogli w swoich odbiornikach fani czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Europie Zachodniej, czy po drugiej stronie żelaznej kurtyny, czy też na pozostałych kontynentach.
Innymi słowy: zaczęła się era globalizacji igrzysk.
Pierwszy polski medal? Cortina!
Te igrzyska sprzed siedmiu dekad przywołujemy jednak też z innego powodu. To bowiem absolutnie historyczna impreza dla Polski. Nasi reprezentanci startowali co prawda na każdej z poprzednich edycji ZIO, ale z żadnej nie przywieźli medalu. Aż doszło do rywalizacji w Cortinie. Do Włoch wysłaliśmy ponad 60 zawodników, a oficjele cicho wierzyli, że któryś może zdobyć medal.
Jeszcze na kilka miesięcy przed igrzyskami mało kto oczekiwał jednak, że zgarnie go Franciszek Gąsienica-Groń.
Nasz kombinator norweski lata wcześniej uprawiał narciarstwo alpejskie. Potem przyszło wezwanie do wojska, przerzucił się więc na inne dyscypliny – piłkę nożną, tenis stołowy czy lekką atletykę. Dopiero w 1954 roku, gdy wrócił do rodzinnego Zakopanego – za namową jednego z lokalnych trenerów – dał sobie szansę powrotu i na śnieg. Zmienił jednak konkurencję. Odstawił narty alpejskie, zaczął rywalizować jako kombinator.
I to okazało się strzałem w dziesiątkę.
Gąsienica-Groń szybko został czołowym polskim zawodnikiem… ale mimo tego nie przewidywano go w składzie na igrzyska. Wtedy odejściem z funkcji trenera zagroził Marian Woyna Orlewicz, władze wyraziły więc zgodę, by zawodnik pojechał na przedolimpijskie zawody do Szwajcarii. Tam wygrał, a w efekcie nie było się z czym spierać – musiał pojechać i do Włoch. Dostał wizę, spakowano i jego, i jego sprzęt.
Treningi? Genialne. Skakał daleko, najdalej ze wszystkich. A potem przyszły zawody. I wielki pech.
– Wreszcie zapowiedź: Groń Gonszenica, Polonia. Napaliłem się na ten skok, chciałem uzyskać na rozbiegu jak największą szybkość. Coś poknociłem, w końcu wystartowałem przy zachwianej równowadze. Błyskawiczna myśl: rany boskie, nie przewrócić się na rozbiegu. To wystarczyło, dekoncentracja, już próg skoczni, wybijam się za wcześnie. Straszne, lecę na głowę. Końce nart dostają zeskoku, jakimś cudem się odchylam, odbijam palcami, zjeżdżam w dół, ale skok jest z upadkiem. Łzy leją mi się po policzkach, co za straszny pech. Przez dwa tygodnie na tej skoczni lądowałem najdalej ze wszystkich, ani razu się nie przewróciłem i musiało to mieć miejsce akurat teraz – wspominał sam zawodnik w rozmowie z Wojciechem Szatkowskim.

Franciszek Gąsienica-Groń. Fot. Newspix
Sprzyjały mu jednak zasady – w zawodach skakano trzykrotnie, a do ostatecznej noty liczyły się dwa skoki. Co prawda Polak mocno się podłamał i jego dwa kolejne skoki nie należały do najlepszych, ale dały mu 10. miejsce. Do biegu na 15 kilometrów zdążył podnieść się psychicznie i wierzył w swoje możliwości. I faktycznie, biegł znakomicie. Szkoda było mu co najwyżej jednego momentu – gdy Włoch Alfredo Prucker przewrócił się na zjeździe, a Polak wpadł w głęboki śnieg wymijając go.
Stracił przez to kilka sekund i… te sekundy były kluczowe. Do mety dobiegł bowiem trzeci, ale możliwe, że bez tamtej sytuacji zgarnąłby srebro. Tak czy siak jednak – zdobył historyczny, pierwszy w dziejach Polski medal zimowych igrzysk, a przy okazji mistrzostw świata, bo wtedy te dwie imprezy w latach olimpijskich łączono. W Polsce z kolei otrzymał… talon na motocykl WFM. Cóż, swoje wybiegał, to teraz mógł jeździć.
Jak już wiemy – nagrody za medale w 2026 roku będą nieco lepsze. Ale czy ktoś co najmniej dorówna Gąsienicy-Groniowi?
Polskie nadzieje? Nie ma ich dużo
No więc, jak to jest z tymi polskimi szansami? Ano tak sobie, choć kilka się znajdzie. Nie będą to co prawda nadzieje jak przed igrzyskami w Vancouver czy Soczi – gdy zdobywaliśmy tych medali, jak na naszą historię, istne multum – ale jeśli wpadną dwa czy trzy krążki, nie będziemy zaskoczeni. Inna sprawa, że zaskoczenia nie będzie też, gdy nie wpadnie żaden. W takim miejscu jesteśmy, trzeba to zaakceptować.
Podobnie jak akceptacji wymaga fakt, że najpewniej czeka nas przerwanie medalowej serii skoków narciarskich. Tylko raz w XXI wieku się nam to nie udało – też we Włoszech, w Turynie w 2006 roku. W Salt Lake City (2002) było srebro i brąz Adama Małysza, w Vancouver (2010) dwa srebra Orła z Wisły, w Soczi (2014) podwójne złoto Kamila Stocha, w Pjongczangu (2018) złoto Stocha i brąz drużyny, a w Pekinie (2022) niespodziewany brąz Dawida Kubackiego.
Teraz? Teraz nie liczymy na nic. Nasi weterani nie skaczą już na miejsca na podiach, Paweł Wąsek, który imponował formą w zeszłym sezonie, w lecie nie pokazał z niej nic, a Kacper Tomasiak – ledwie osiemnastoletni – jest wielką nadzieją naszych skoków, ale dajmy mu jednak trochę czasu. Innymi słowy: od skoków nie oczekujemy niczego. Podobnie jak od, na przykład, biegów narciarskich, które po Justynie Kowalczyk kompletnie nam padły.
CZYTAJ TEŻ: KACPER TOMASIAK, CZYLI TALENT. 18-LATEK TO NADZIEJA POLSKICH SKOKÓW
Do grona dyscyplin, w których niczego nie osiągniemy, dopiszmy od razu hokej na lodzie (nie dostaliśmy się), kombinację norweską (TOP 20 w zawodach indywidualnych byłoby sukcesem), curling (szanse na awans ma drużyna mężczyzn, ale już to byłby sukces), bobsleje (choć jest szansa na sympatyczny na nasze warunki rezultat), łyżwiarstwo figurowe (mamy reprezentantów, ale na walkę o TOP 10, nie więcej – konkurencja jest za mocna), narciarstwo dowolne (nie ma nas), narciarstwo alpejskie (Maryna Gąsienica-Daniel już nie jest w takiej formie, by dawać nadzieje na podium), skeleton (brak Polaków).
Do tego żebyśmy powalczyli o medal, spore niespodzianki byłyby potrzebne w biathlonie (tam myślimy w dużej mierze o zmaganiach drużynowych kobiet), narciarstwie wysokogórskim (to nowa konkurencja, możliwe, że trafią się niespodzianki) i saneczkarstwie (aczkolwiek nasza dwójka kobieca była w zeszłym sezonie PŚ 10., a dwójka męska 15., zaliczając przy tym momentami naprawdę dobre miejsca).
Jakie dyscypliny więc nam pozostały?
Biało-Czerwone podium. Komu może się udać?
Sezon sportów zimowych, oczywiście, dopiero się zaczyna. Ale trwa już na przykład w short tracku i warto go obserwować. Na krótkim torze łyżwiarskim Polacy w ostatnich latach stają się w końcu jedną z potęg. Jak po poprzednim sezonie – zakończonym trzema medalami mistrzostw świata – mówiła nam Natalia Maliszewska:
– Cała nasza kadra pokazywała, że mamy silny skład zarówno indywidualnie, jak i drużynowo. My się pokazujemy z dobrej strony od kilku lat bez przerwy, więc taka opinia nie może być zaskoczeniem. Wiadomo też, że jako kraj, który nie ma wielkiej historii medalowej, my po prostu cały czas uczymy się na własnym przykładzie. Sami sprawdzamy, jak szybcy możemy być i jak dobrze jechać.
CZYTAJ TEŻ: MALISZEWSKA: POLSKA STAJE SIĘ POTĘGĄ SHORT TRACKU. PISZEMY HISTORIĘ [WYWIAD]
Maliszewska ma z igrzyskami rachunki do wyrównania – w Pekinie przez pozytywny wynik testu na COVID straciła swój ulubiony dystans, czyli 500 metrów. Ze stolicą Chin już jej się udało – to właśnie tam odbywały się mistrzostwa świata, gdzie indywidualnie była brązowa, a w dwóch sztafetach dołożyła jeszcze kolejny brąz oraz srebro. Ale nie tylko ona może pojechać w Mediolanie – bo tam będą rywalizować łyżwiarze i łyżwiarki – po medal.
W zeszłym sezonie dwa razy na podium World Touru (odpowiednik Pucharu Świata) stał Michał Niewiński. Dobrze na starcie tej zimy jeździ Gabriela Topolska, a i Kamila Stormowska pewnie nie odpuści. Mocne były do tego nasze sztafety. Innymi słowy: w short tracku jest potencjał.
Ale chyba jeszcze większy na długim torze.
Zresztą było go widać już w Pekinie, bo omal medalu nie zdobył wtedy Piotr Michalski. On w ostatnich latach nieco spuścił z tonu. Ale tylko w zeszłym sezonie na podium Pucharu Świata stały takie osoby jak Andżelika Wójcik, Kaja Ziomek-Nogal, Damian Żurek i Marek Kania – wszyscy oni na 500 metrów. Sukcesy odnosiliśmy też w sprincie drużynowym, ale jego, niestety na igrzyskach nie ma. Natomiast na mistrzostwach świata fenomenalnie jeździł Władimir Semirunnij, który zgarnął brąz i srebro na długich dystansach (odpowiednio 5000 i 10000 metrów).
Semirunnij nie miał wtedy jeszcze polskiego obywatelstwa, ale zezwolono mu na reprezentowanie naszego kraju. Teraz paszport już ma i na igrzyskach powalczy w naszych barwach. Jak nam mówił, liczy, że rozwinie tym też całą kadrę:
– Myślę, że trener spodziewał się, że mogę zdobyć medal. Ale koledzy z kadry chyba niekoniecznie. Próbuję im mówić, że w sporcie trzeba myśleć tylko o złocie, ale mimo wszystko chyba się nie spodziewali, że mogę stanąć na podium. Ale po medalu na piątce wszyscy przyszli na dychę i mnie dopingowali. Słyszałem na ostatnich kółkach, jak krzyczeli. Mam nadzieję, że jak teraz zobaczyli, że u mnie to wyszło, a w kolejnym roku będziemy trenować i startować razem, to też uwierzą, że sami mogą osiągnąć sukcesy. Chciałbym, by moje wyniki, dały im więcej motywacji.
CZYTAJ TEŻ: ROSJANIN ZDOBYWA MEDALE DLA POLSKI. „KOLEDZY W KRAJU MÓWILI, ŻEBYM WYJECHAŁ”
Problem z łyżwami jest jeden – nie było w nich próby przedolimpijskiej, więc zawodnicy nie poznali toru. Ale cóż, taki jest włoski klimat, do tego jeszcze przejdziemy. A na razie zostańmy jeszcze w tematyce naszych szans medalowych. Został nam bowiem snowboard alpejski, gdzie na dwóch ostatnich mistrzostwach świata zdobywaliśmy medale.
W 2023 roku dokonał tego Oskar Kwiatkowski w slalomie gigancie. Był to zresztą krążek historyczny, bo złoty, pierwszy taki dla naszego snowboardu. Ale Kwiatkowski leczy kontuzję po wypadku na motocyklu i nie wiadomo, czy w ogóle pojedzie na igrzyska, a co dopiero – w jakiej formie. Stąd oczy fanów snowboardu w Polsce zwrócone będą na Aleksandrę Król-Walas, która po powrocie po ciąży jeździła w zeszłym sezonie fantastycznie, a swoją doskonałą zimę ukoronowała brązowym medalem mistrzostw świata.
Podsumowując: jedna albo dwie szanse na desce. Ze trzy-cztery na krótkim torze. I do tego kobiece i męskie sprinty oraz dwa dystanse w łyżwach na długim torze. Łącznie doliczyć można się siedmiu, może ośmiu sensownych szans medalowych. O ile, oczywiście, przez najbliższe 100 dni nic się nie zmieni.
Jak to we Włoszech – budowa nadal trwa
2900 sportowców. Tyle przewidziano w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo… i nie tylko tam. Włoskie igrzyska będą bowiem rozproszone nawet bardziej, niż wskazywałaby na to ich nazwa. Zawodnicy zawitają też bowiem do Livigno, Bormio, Anterselvy, Predazzo oraz Val di Fiemme. W efekcie organizatorami są tak naprawdę trzy włoskie regiony – Lombardia, Wenecja Euganejska i Trydent-Górna Adyga.
Inny efekt jest taki, że trzeba było sporo wydać. Łącznie szacowany koszt igrzysk to 5,4 miliarda euro, ale tylko 1,9 miliarda to wydatki na samą organizację. Reszta to koszt modernizacji infrastruktury – zarówno obiektów, jak i tego, co dookoła nich czy dróg, którymi można tam dojechać. Zresztą włoski rząd co jakiś czas wyciąga dodatkowe środki, bo te okazują się potrzebne.
A mimo to… niektóre obiekty nadal są budowane. Mówił o tym Konrad Niedźwiedzki, szef polskiej misji olimpijskiej, na łamach „Przeglądu Sportowego”:
– Są spóźnieni z obiektem dla hokeja Santa Giulia, ale to nas [łyżwiarzy, Niedźwiedzki jest byłym panczenistą i pracuje też w strukturach PZŁS – przyp. red.] nie dotyczy. Tor saneczkowo-bobslejowy jest skończony, ale z tego, co słyszałem infrastruktura dookoła nie do końca. […] W grudniu w tamtej hali hokejowej miały być mistrzostwa świata do lat 20 grupy B i zostało to przeniesione na obiekt, na którym rozgrywać swoje mecze na igrzyskach będą kobiety. Ja jestem bardzo ciekaw obiektu dla łyżwiarzy szybkich. Gdy będę w listopadzie w Mediolanie, to odwiedzę Fiera Milano. Będzie tam Puchar Świata juniorów, czyli pierwsze zawody na tym torze. Hala targowa stoi oczywiście od dawna, ale jest pusta, a sam tor jest dopiero budowany — mrożenie, trybuny, zaplecze, pomieszczenia. To wszystko trzeba zrobić.
Brzmi więc typowo włosko, aczkolwiek problemy z dopięciem wszystkiego w terminie ma ostatnio właściwie każdy organizator igrzysk. Włosi nie są więc wyjątkiem, natomiast czy ostatecznie będzie można ich chwalić – przekonamy się wkrótce. Tak naprawdę jednak to kwestia drugorzędna. Liczyć powinno się dla nas przede wszystkim to, by po raz pierwszy w XXI wieku nie wrócić do kraju z pustymi rękami.
I trzymajmy się tego, że tak się nie stanie.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix