Reklama

Kolumbia, kolarstwo i Escobar. Jak starszy brat Pablo chciał wygrać Tour de France

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

21 kwietnia 2022, 18:46 • 15 min czytania 10 komentarzy

W Kolumbii kolarstwo to jeden z najważniejszych sportów – wielu twierdzi, że więcej fanów ma tylko piłka nożna. Transmisje z Tour de France śledzą miliony osób, kolejne miliony same jeżdżą na rowerze, choćby rekreacyjnie. Ich zawodowi kolarze osiągają w peletonie wielkie sukcesy. Lata temu marzenie o wielkie karierze miał też Roberto Escobar, starszy brat Pablo. Gdyby los potoczył się inaczej, być może nigdy nie zostałby prawą ręką najsłynniejszego barona narkotykowego w historii, zamiast tego walcząc o triumfy w peletonie.

Kolumbia, kolarstwo i Escobar. Jak starszy brat Pablo chciał wygrać Tour de France

To opowieść w głównej mierze o Roberto, jednak do niego dojdziemy z czasem. Nie sposób bowiem napisać o jego pasji do kolarstwa, bez tła – kolumbijskiej miłości do tego sportu, całej kultury jazdy na rowerze, jaka w tym kraju panuje od lat. Od razu uprzedzimy też możliwe pytanie – opowieści o przemycie narkotyków, kartelu i jego zbrodniach będzie tu możliwie jak najmniej. Co nie oznacza, że się nie pojawią. Bo nie da się ich pominąć.

Mimo wszystko przeczytacie tu jednak przede wszystkim o kolarstwie. I o tym, jak mało brakowało, by jedna z najważniejszych postaci w narkotykowym świecie lat 80., nigdy się taką nie stała.

Kolumbia. Rowerowy raj

Egan Bernal wygrał Tour de France w 2019 i Giro d’Italia w 2021 roku. Nairo Quintana sześciokrotnie stał na podium wielkich tourów, wygrywał dwa razy – w 2014 najlepszy był w Giro, dwa lata później w hiszpańskiej Vuelcie. Rigoberto Uranowi trzykrotnie brakowało niewiele do takiego sukcesu, ale nikt nie zaprzeczy, że to on był jednym z kół zamachowych kolumbijskiego kolarstwa w XXI wieku.

Reklama

A na tej trójce lista się przecież nie kończy. Jest jeszcze Miguel Angel Lopez. Jest Esteban Chaves. Dani Martinez. Sergio Higuita. I wielu innych.

W rankingu Międzynarodowej Unii Kolarskiej Kolumbia zajmuje obecnie 8. miejsce, ale jest najlepszą reprezentacją spoza Europy, wyprzedzają ją właściwie wyłącznie największe potęgi. A przecież nie ma ani takiej infrastruktury jak Holandia, ani takich zasobów jak na przykład Wielka Brytania (a do tego Bernal, najlepszy kolumbijski kolarz, od początku roku przechodzi rehabilitację po groźnym wypadku). Mimo tego jej kolarze regularnie startują w barwach najmocniejszych zespołów i odnoszą sukcesy. Jak to możliwe?

Powody są właściwie dwa. Po pierwsze, w Kolumbii znajdziecie doskonałe warunki do uprawiania kolarstwa. Górskie tereny pozwalają trenować w znakomitych warunkach, a wielu zawodników rodzi się i żyje w górach (na przykład Nairo Quintana od dziecka mieszkał na wysokości 3000 metrów i codziennie dojeżdżał ponoć do szkoły po kilkanaście kilometrów), przez które nabywają wrodzoną wytrzymałość i talent do wspinaczki. W tej sytuacji największe i najtrudniejsze podjazdy w europejskich wyścigach są im po prostu niestraszne.

Nawet Bogota, stolica kraju, leży na wysokości ponad 2600 metrów nad poziomem morza. Kolumbijczycy to przez to w dużej mierze urodzeni górale. Z kolei z miast położonych w tym kraju niżej (nadmorskiej Kartageny czy Cali – 1000 metrów n.p.m.) wywodzą się świetni torowcy.

Nairo Quintana

Drugi powód to cała rowerowa kultura. Pod tym względem Kolumbia przypomina nieco Holandię. Ludzie uwielbiają rowery. Miliony osób słucha transmisji z wielkich wyścigów, funkcjonują setki klubów zrzeszających rowerzystów, na każdym kroku wyrastają bike shopy czy powiązane z nimi kawiarnie, organizuje się rowerowe wycieczki – czy to szosą, czy bocznymi, nieutwardzonymi drogami. Rowery na tyle wdarły się już do powszechnej świadomości, że kolarze są też traktowani jak typowi użytkownicy ruchu drogowego – kierowcy samochodów nie mają więc z nimi żadnego problemu.

Reklama

Przede wszystkim jednak – rower się sprawdza, bo jest tani, a może służyć i do transportu, i do rekreacji, i do zadbania o zdrowie. Niemal każdy dzieciak w Kolumbii ma rower i regularnie na nim jeździ. Organizowane są dla nich zresztą dziesiątki wyścigów lub sprawdzianów. Niektóre wyglądają na przykład tak, że przed grupą nastolatków w wieku młodzieżowca czy juniora jedzie profesjonalny kolarz, narzucając mocne tempo. Po godzinie odnotowywane są nazwiska tych, którzy je wytrzymali i trenerzy zaczynają zwracać na nich szczególną uwagę.

Wreszcie – jest też Ciclovia, unikat w skali świata. To coniedzielne wydarzenie w Bogocie, w trakcie którego ponad 100 kilometrów ulic miasta zamyka się na potrzeby kolarzy. W stolicy jeździ wtedy nawet milion osób równocześnie, a organizatorzy powtarzają, że to piękna impreza – bo łączy wszystkich, niezależnie od statusu majątkowego, wieku, płci i innych rzeczy, które na co dzień mogą ich różnić. W Ciclovii jadą razem.

To wszystko to jednak nie nowość. Kolarstwo w Kolumbii od dawna traktowane jest jak sport wyjątkowy.

Na rowerze od lat

Nie było jednego wyjątkowego momentu, w którym kolarstwo nagle wyrosłoby jak spod ziemi. Rowery po prostu stopniowo stawały się w Kolumbii obecne i powoli zagarniały dla siebie coraz więcej „terytorium”, bo dla tamtejszych mieszkańców okazały się idealnym środkiem transportu, ale i rywalizacji. Pierwszy wyścig zorganizowano w Bogocie w 1894 roku, a już cztery lata później Kolumbia stała się jednym z niewielu krajów, które posiadały dwa welodromy.

W 1951 roku narodziła się Vuelta a Colombia, do dziś największy wyścig, jaki odbywa się w tym kraju. W pierwszej edycji wystartowało 35 kolarzy, którzy do przejechania mieli 10 etapów, liczących sobie łącznie 1253 kilometry. W dodatku, historycznie rzecz biorąc, Vuelta odegrała bardzo ważną rolę w kolumbijskim społeczeństwie – zaczęto ją organizować ledwie kilka lat po zabójstwie lidera Kolumbijskiej Partii Liberalnej, Jorge Eliecera Gaitana, które zapoczątkowało ogromny konflikt w polityce państwa. Pierwszą Vueltę opisywano jako „znak pokoju, który miał na powrót połączyć kraj”.

Vuelta stała się też jednym ze sposobów, w jaki ludzie z całego świata dowiadywali się o naszym kraju – jego krajobrazach, tym, jacy są tutejsi mieszkańcy – bo w radiu komentatorzy opisywali wszystko, co widzieli. Transmisji słuchały nawet moja matka czy babcia! Kolarstwo z wielu powodów, również przez Vueltę, jest w naszej krwi, choć do lat 80. było trzymane „w sekrecie” przed resztą świata, która słyszała głównie o narkotykach i bała się odwiedzać Kolumbię – mówił portalowi Cyclist Santiago Toro, właściciel jednego z bike shopów w Bogocie, od lat działający w kolarskim środowisku.

Ponad dwie dekady później ruszyła też Ciclovia, która – co wypada podkreślić – powstała w reakcji na miłość społeczeństwa do kolarstwa i tylko ją wzmocniła. Nie wzięła się z próżni. Równocześnie była jednak odpowiedzią na niepokojące trendy.

Studiowałem architekturę i design w Ohio pod koniec lat 60. Analizowałem amerykański kryzys architektoniczny. Gdy wróciłem do Kolumbii, zszokowało mnie, że podąża ona drogą USA, gdy chodzi o budowę miast. Tworzono je dla aut, nie ludzi. Postanowiłem coś zmienić, a rower stał się swego rodzaju symbolem potrzebnej rewolucji. Symbolizował indywidualność, prawa kobiet, prostotę, nowy urbanizm i świadomość środowiskową – wspominał Ortiz Marino, jeden z twórców Ciclovii.

W podobnym okresie zaczynały się pierwsze znaczące kolarskie występy Kolumbijczyków w Europie i na świecie. Owszem, już w 1956 i 1960 na igrzyskach zagościł Ramon Hoyos Vallejo (pięciokrotny zwycięzca Vuelta a Colombia), doskonały góral, niezmordowany na rowerze, którego biografię po latach napisał Gabriel Garcia Marquez (tak, ten Marquez). Jednak na zawodników, którzy faktycznie liczyliby się w europejskiej stawce, trzeba było jeszcze trochę poczekać. Kolumbijczycy twierdzą dziś, że to przez „europejskie zimno, śnieg, deszcz oraz brukowane drogi”, których kolarze z Ameryki Południowej nie mogli znieść.

W końcu jednak trafił się Martin Emilio „Cochise” Rodriguez, złoty medalista torowych mistrzostw świata, zwycięzca dwóch etapów Giro d’Italia. Człowiek, który swoim rodakom pokazał, że można próbować swoich sił poza Kolumbią i to z niezłym skutkiem. W kolejnych latach jego śladem szli więc i inni, na czele z Luisem Herrerą, pierwszym kolumbijskim zwycięzcą etapu Tour de France (1984, odcinek do Alpe d’Huez) i triumfatorem wielkiego touru (Vuelta w 1987 roku). Na wyścigach tej rangi trzykrotnie zostawał też najlepszym góralem.

On przetarł szlaki. A potem rozwój nastąpił błyskawicznie i trzydzieści lat później Kolumbijczycy stali się jedną ze światowych potęg. My jednak cofniemy się w czasie, do lat 50., gdy młody Roberto Escobar pragnął zostać zawodowym kolarzem.

Dwaj bracia. Pablo i Roberto

Był najstarszym synem swoich rodziców, Pablo urodził się dwa lata później. Pochodzili z biednej rodziny. – Pamiętam, że chodziliśmy do szkoły z Rionegro do Medellin. To cztery godziny pieszej wędrówki. W międzyczasie zacząłem sadzić warzywa i sprzedawać je przy drodze. Za zaoszczędzone pieniądze kupiłem pierwszy rower. Na początku zabierałem Pablo na bagażnik, z czasem i on miał rower. Ścigaliśmy się wtedy po okolicy – wspominał Roberto.

W trakcie tych “wyścigów” powoli zauważał, że całkiem dobrze sobie radzi. Zwłaszcza, gdy wjeżdżali pod górę, Pablo wyraźnie zostawał wtedy z tyłu i szybciej się męczył. On nie miał problemu nawet z najtrudniejszymi podjazdami. Gdy jechali do szkoły, było podobnie. Zaczął myśleć, że mógłby zostać profesjonalistą i postanowił to zrobić. Miał wtedy 11 lat, Vuelta po raz ósmy przemierzała Kolumbię, Ramon Hoyos Vallejo zdążył zadebiutować na igrzyskach, a Kolumbijczycy szaleli na punkcie kolarstwa.

Znamy zresztą dokładny moment, w którym Roberto postawił sobie za cel, by stać się wielkim kolarzem. To było w 1958 roku, gdy wielki Fausto Coppi – jeden z najlepszych kolarzy wszech czasów (choć wtedy już u schyłku kariery) – przyjechał do Kolumbii, by wziąć udział w Clasica El Colombiano, dwudniowym wyścigu. Pablo i Roberto pojechali go zobaczyć. Wtedy jeszcze na jednym rowerze.

Fausto Coppi

To był etap pod Alto de Minas, jedno z najtrudniejszych kolumbijskich wzniesień. Pojechałem tam na turystycznym rowerze, który malowałem palcami. To wtedy w pełni zaraziłem się kolarstwem. Zobaczyliśmy Coppiego i wszystkich kolumbijskich zawodników ze złotej ery kolarstwa w Antioqui [departament Kolumbii ze stolicą w Medellin – przyp. red.] – mówił Roberto. Zachwyciło go też coś innego – fakt, że Coppi przegrał tamten wyścig z lokalnymi kolarzami.

Przekonał się, co potrafią Kolumbijczycy. Pablo też. On jednak, choć lubił kolarstwo, nigdy nie marzył o tym, by samemu jeździć na rowerze w największych wyścigach.

Talent, pasja i… brudne pieniądze?

Rodzina Escobarów z czasem przeprowadziła się do Medellin, a dwaj bracia – wraz z kuzynami – organizowali na ulicach blisko domu swoją własną Vuelta a Colombia. Roberto coraz częściej powtarzał, że chciałby pojechać na Tour de France, stając się tym samym dumą Kolumbii, kraju który z każdym rokiem coraz bardziej rozkochiwał się w kolarstwie. Escobar trenował więcej i więcej. Gdy był w odpowiednim wieku, zaczął też startować w wyścigach.

W tym samym czasie Pablo kradł, a potem odsprzedawał nagrobki z pobliskich cmentarzy. Drogi braci się rozjeżdżały.

Tym bardziej, że Roberto potwierdzał swój talent, odnosząc sukcesy w lokalnych wyścigach. Znalazł nawet sponsorów – najpierw jego karierę finansowała lokalna sieć aptek, potem sklepy z elektroniką. Opłacało się, bo Escobar pokazywał regularnie, jak wielką mocą dysponuje, wygrywając kolejne starty. W całej pięcioletniej karierze zgromadził 37 zwycięstw. Sam często przytaczał (nawet w swojej biografii) jedno – na mistrzostwach Boliwii w Guayaquil [w rzeczywistości były to igrzyska boliwaryjskie], gdy pokonać miał między innymi wspominanego już „Cochise” (z którym faktycznie czasem wygrywał, co świadczy o jego możliwościach).

Tyle że… oficjalne wyniki nic o tym nie mówią. Faktem pozostają jednak jego inne świetne starty – choćby w imprezach takich jak Vuelta al Oriente czy Vuelta al Tahira. Przylgnął też do niego przydomek – „Osito”, czyli… pluszowy miś. Wzięło się to od jednego z wyścigów, gdy na metę wjechał cały ubłocony. Według jednej z wersji nie było widać jego numeru, więc komentator zaanonsował, że „wjeżdża ktoś, kto wygląda jak miś”. W innej rozpoznał Escobara, ale komentarz o misiu i tak dodał.

Tak, Roberto Escobar był materiałem na znakomitego kolarza. Tylko jego ciało nie wytrzymało obciążeń. Po pięciu latach jazdy – i wyrobieniu sobie nazwiska znanego w sporej części Kolumbii – musiał odpuścić jazdę. Ale nie kolarstwo samo w sobie. Najpierw trafił do sklepu zajmującego się naprawdę rowerów, był też trenerem lokalnych klubów, które rywalizowały w dużej części Ameryki Łacińskiej. Miał zresztą do tego całkiem niezłe wykształcenie – przeszedł przez kilka kursów dotyczących choćby medycyny sportowej czy fizjologii.

Wciąż jednak powtarzał jedno. – Nie ma dnia, bym nie tęsknił za ściganiem się.

Marzenie o Francji

Roberto nie był więc już kolarzem, ale nigdy całkowicie nie porzucił swojego największego pragnienia związanego z tym sportem – występu w Tour de France. Skoro nie mógł tego zrobić jako zawodnik, chciał osiągnąć sukces ze swoim zespołem.

Zamieniłbym wszystko na wygraną w Tourze – mówił nawet kilka dekad później.

W 1975 roku w Manizales założył fabrykę produkującą rowerowe ramy. Nazwał ją El Ositto – od swojego przydomku, dodając jedno „t”, by nazwa miała „włoskie brzmienie”. Wkrótce rowery jego firmy zaczęły podbijać okoliczne podwórka, a on sam postanowił powołać do życia zespół, który z czasem mógłby wyjeżdżać na wyścigi do Europy. Choć niezmiennie temu zaprzeczał, prawdopodobnie sponsorował go w dużej mierze Pablo, wówczas już dobrze znany w półświatku. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ekipa Roberto miała wielki, dużo większy od innych, budżet.

Szybko zaczęła więc odnosić niezłe wyniki. W międzyczasie w kolarstwie swoją szansę na sukces – choć zupełnie innego rodzaju – dostrzegł również Pablo, który na nowo odkrył swoje umiłowanie do tego sportu z dwóch powodów – po pierwsze, mógł mu służyć (czy to za sprawą fabryki brata, czy jego zespołu) jako pralnia brudnych pieniędzy. Escobar sponsorował też zresztą choćby Clasico de Antioquia, jeden z lokalnych wyścigów.

Po drugie, młodszy z braci od dawna marzył o karierze politycznej, dlatego angażował się w działania społeczne. Powszechnie znane są jego inwestycje w piłkę nożną, ale i na kolarstwo śmiało wydawał pieniądze. Nie tylko na pomoc bratu – w kraju wybudował choćby kilka torów, sponsorował wielu zawodników, zwłaszcza, gdy zbliżał się okres kampanii wyborczej, w której chciał wziąć udział. Ci jeździli wtedy z hasłem: „Pablo Escobar: Renovacion Liberal” (tak nazywała się jego partia) na koszulkach i spodenkach.

Team Ositto, jak oczywiście zwała się drużyna Roberto, miał jednak jeden cel – zostać najlepszym zespołem w Kolumbii. Szybko znalazł się lider zespołu, Gonzalo Marin, utalentowany i mocny kolarz, wokół którego budowano strukturę drużyny. Początkowo wszystko zmierzało w dobrym kierunku – Ositto zwyciężyło w kilku sporych wyścigach (w tym Clasico RCN, jednej z najbardziej prestiżowych etapówek w Kolumbii), a kolumbijscy kolarze z innych ekip coraz częściej pokazywali się w Europie. Tour de France zdawało się przybliżać do Roberto Escobara.

A potem wybuchła bomba. Dosłownie. W 1982 roku kartel z Medellin podłożył ładunek w aucie Miguela Angela Bermudeza, prezydenta Narodowej Federacji Kolarskiej, z którym od dawna rywalizował Roberto, chcący przejąć jego stanowisko. Bermudez ocalał, a Escobarowie na stałe wycofali się z kolarstwa.

Roberto Escobar

Roberto był już wtedy w kartelu. Opinie co do jego roli są różne – jedni mówią, że był prawą ręką swojego brata, zajmował się finansami całej organizacji i kolejnych operacji. Drudzy, że oferował mu głównie wsparcie mentalne, stając się też powiernikiem brata, zwłaszcza w jego ostatnich, trudnych latach, gdy zbudowane przez niego narkotykowe imperium się rozpadało. Jakby nie było – starszy brat porzucił ukochany sport na rzecz działalności w przestępczej organizacji, która w Kolumbii lat 80. siała postrach.

Zabójstwa, pobicia, porwania, bomby – wszystko to w dużej mierze jej zasługa. Trwały wojny z policją, agentami specjalnymi i innymi kartelami. Szerzyła się korupcja, narkotyki były powszechnie dostępne, choć duża ich część i tak wyruszała poza granice Kolumbii. Wielką operację i obławę na Escobara przygotowały ostatecznie Stany Zjednoczone, do których często przemycano kokainę, we współpracy z lokalnymi służbami.

Na tym wszystkim finalnie ucierpieli sami bracia. Pablo, jak wiadomo, zginął w 1993 roku podczas obławy przeprowadzonej na niego przez agentów DEA, dzień po swoich 44. urodzinach. Po jego pogrzebie Roberto, który przebywał wówczas w więzieniu i dostał przepustkę, by móc uczestniczyć w ceremonii, otrzymał do celi list. W kopercie była bomba. Starszy z Escobarów przeżył, ale z poważnie uszkodzonym wzrokiem i słuchem.

Z więzienia wyszedł po kilkunastu latach. I na powrót odnalazł w sobie miłość do kolarstwa. Sportu, któremu w Kolumbii wraz z bratem pomógł… i zaszkodził.

Dziedzictwo

Nie ulega wątpliwości, że Roberto i Pablo Escobarowie zrobili wiele dla kolumbijskiego kolarstwa. Wybudowane tory, sponsorowane wyścigi, zespół, fabryka rowerów – to wszystko miało znaczenie. Tak jak i pieniądze uzyskiwane z działalności narkotykowej, ładowane potem w rozwój ekip, nawet jeśli nie bezpośrednio przez braci, to przez kogoś, do kogo ostatecznie te środki trafiły. Kolumbijski sport, w tym kolarstwo, w dużej mierze rozwijał się właśnie dzięki prochom.

Ale te równocześnie niesamowicie nadszarpnęły mu reputację.

Z wielu powodów. Trafiali się bowiem choćby kolarze-muły, przewożący narkotyki. W 1991 roku zatrzymany w Madrycie został Juan Carlos Castillo. W walizce miał cztery kilogramy kokainy. Jeszcze dekadę później na lotnisku w Bogocie ze 125 kapsułkami heroiny w żołądku wpadł w ręce władz Rafael Tolosa.

Łatka narkomanów bądź osób powiązanych z narkotykami do kolumbijskich kolarzy przypięta została jednak znacznie wcześniej – już w 1984 roku, gdy Martinez Ramirez wygrywał Dauphine Libere, wielki Bernard Hinault wołał w jego stronę: „Kokaina, kokaina!” i udawał, że wciąga proszek. Inna sprawa, że Ramirez odwrócił się do niego, spojrzał spokojnie i odpowiedział, wskazując na Francuza: „Kokaina, kokaina… i marihuana również”, sugerując, że Hinault zażywa obie te substancje. Luis Herrera pamiętał za to, że „francuscy kolarze przez lata mówili o nas źle”. Potrzeba było kilku dekad, by ten stan rzeczy się zmienił.

Równocześnie przez lata kolumbijscy sportowcy drżeli o swoje życia. Nie bez podstaw. Alfonso Florez (pierwszy Kolumbijczyk, który nosił koszulkę dla najlepszego górala na Tour de France) został zamordowany w 1992 przez ludzi łączonych z Escobarem. Armando Aristizabal, kolarz jednego z kolumbijskich zespołów, był torturowany i zamordowany w 1987 roku. Zabito też Gonzalo Marina, podporę Teamu Ositto. Normą były również porwania – ich ofiarami stali się choćby Luis Herrera, Oliverio Rincon (i to jeszcze w 2000 roku!), a nawet… cały kolumbijsko-wenezuelski zespół.

Escobarowie zostawili za sobą krwawe dziedzictwo. Choć Roberto uważa, że zapracował na przebaczenie – najpierw odsiadując wyrok w więzieniu, a potem przepraszając wszystkich, którym uczynił szkody, a także namawiając żyjących jeszcze członków kartelu, by postąpili podobnie. Po wyjściu na wolność odnowiła się też jego miłość do kolarstwa. Choć ledwie widzi i źle słyszy, uwielbia śledzić wyścigi. W domu ma małe muzeum poświęcone bratu, ale z wieloma akcentami rowerowymi. Ponoć od czasu do czasu zdarza mu się rozmawiać z najlepszymi kolumbijskimi kolarzami, choćby z Nairo Quintaną.

Przez lata żył w strachu, teraz już przesadnie się nie boi. Od dawna nie zdarzyło się, by ktoś próbował się do niego włamać czy zastraszyć. – Nie walczę już z nikim. Naprawiłem szkody, jakie poczynił mój brat. Ludzie zrozumieli, że jestem szczery, że nie chcę problemów. Mój sposób na życie jest już zupełnie inny – mówił.

W domu często wspomina czasy, gdy sam jeździł. Na ścianach wiszą dyplomy z poszczególnych startów czy koszulki, w których występował on lub wybitni kolumbijscy zawodnicy. Ma też swój stary rower firmy Ositto, dziś już niemalże unikatowy. O jego karierze od kilku lat mówi się coraz więcej, wcześniej poruszano niemal wyłącznie – co nie może dziwić – wątek działalności w kartelu. Roberto jest z tego powodu zadowolony.

Teraz zdają sobie sprawę, jak dobry byłem – powiedział kilka lat temu. I tak, był dobry, trzeba mu to przyznać. A potem, podobnie jak jego brat, stał się absolutnie zły.

SEBASTIAN WARZECHA             

Fot. Newspix

Źródła: Alps and Andes, BiCycling, Conquista, Cycling News, Cyclist, El Pais, El Tiempo, Excelsior, iNews, NewsBeezer, NewsRND, Outpost Magazine, The Bike Come First, The Culture Trip, UCI, VeloNews.

Czytaj także: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha
1
Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha
Kolarstwo

“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
116
“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

10 komentarzy

Loading...