Jeszcze w czerwcu 2021 roku wielu fanów lekkiej atletyki nie wiedziało, kim ten gość właściwie jest. Niedługo później wszystko się zmieniło. Marcell Jacobs najpierw wybiegał złoty medal na 100 metrów, stając się pierwszy od 2004 roku mistrzem olimpijskim na tym dystansie, który nie nazywał się „Usain Bolt”. A potem dołożył jeszcze złoto w sztafecie wraz z kolegami z kadry Włoch. Dziś Jacobsa nie traktuje się już jak sensacyjnego mistrza, wręcz przeciwnie – włoski sprinter udowodnił, że zasługuje na miano najszybszego człowieka świata.
Złoty wieczór Włochów
– Nic o nim nie wiedziałem – mówił Fred Kerley, który zdobył srebrny medal w biegu na 100 metrów. I nie był w tym stwierdzeniu odosobniony. Mało kto na trybunach i przed telewizorami kojarzył gościa, który dopiero co został nowym królem sprintu. Sam Marcell Jacobs, złoty medalista biegu na 100 metrów na igrzyskach w Tokio, tuż po starcie powtarzał, że nie do końca może w to uwierzyć.
– Moim marzeniem było znaleźć się tu i pobiec w finale. A gdy pobiegłem, to wygrałem. Myślę, że będę potrzebować kilku lat, by zrozumieć, co tu się wydarzyło. To niesamowite. Pracowałem naprawdę ciężko na to, by przyjechać tu w znakomitej formie. Udało mi się – mówił dziennikarzom, którzy oblegli go niedługo po starcie. Przed finałem dawano mu mniej więcej trzy procent szans na zwycięstwo. Zanim w ogóle zaczęła się rywalizacja na 100 metrów – jeszcze mniej.
Przecież zanim przyjechał do Tokio, tylko dwa razy w karierze pobiegł poniżej 10 sekund. 9.95 i 9.99 s, a to wyniki, które za nic nie mogły dać podium, każdy zdawał sobie z tego sprawę. Lepszy wynik w 2021 roku miało kilkunastu biegaczy – w tym trójka ze Stanów (Trayvon Bromell, Ronnie Baker i Fred Kerley), dwóch z RPA (Akani Simbine i Gift Leotlela) oraz Andre De Grasse z Kanady. A do tego choćby kilku innych Amerykanów, którzy w ogóle do Tokio nie pojechali, bo odpadli w trakcie krajowych eliminacji.
Jacobs był w tej stawce outsiderem.
Już eliminacje pokazały jednak, że jego forma rośnie. Ustanowił wtedy nową życiówkę – 9.94 s. Poprzednią pobił tylko o jedną setną, ale jednak dało mu to sporego kopa. Wieczorem po tym biegu grał w wiosce olimpijskiej z Gianmarco Tamberim, włoskim skoczkiem wzwyż, na Playstation. – Nagle któryś z nas powiedział: „Możesz sobie wyobrazić, gdybyśmy wygrali?”. „Nie. To niemożliwe. Nie chcę o tym myśleć” – wspominał Jacobs.
Półfinał przyniósł mu jednak kolejny świetny bieg. 9.84 s. Nagle poprawił życiówkę o jedną dziesiątą sekundy, a na sto metrów to przepaść. Tymczasem miejsce w finale o jedną tysięczną sekundy przegrał lider światowych list, Trayvon Bromell. Znaleźli się w nim za to Jacobs, Enoch Adegoke z Nigerii czy Chińczyk Su Bingtian. Skład biegu o medale był bardzo zaskakujący. Trudno było właściwie wskazać faworyta do złota. Nadal jednak nikt nie sugerował, że może być nim Jacobs.
Przed finałem sprintu na Stadionie Olimpijskim w Tokio walczyli skoczkowie wzwyż. A tam wspomniany Tamberi uwikłany był w pojedynek ze swoim przyjacielem – Mutazzem Isą Barszimem. Pojedynek, który zakończył się… przyznaniem im obu po złotym medalu. Tamberi, jak zawsze ekspresyjny, kompletnie dał się ponieść emocjom. Skakał, tarzał się po bieżni, płakał. Kilka minut później, gdy już się nieco uspokoił, stanął za metą biegu na 100 metrów.
Czekał.
– Gdy pięć minut przed biegiem zobaczyłem, że Gianmarco zdobył złoto, powiedziałem sobie: „Okej, zrobię to. Skoro on mógł wygrać złoto, to mogę i ja” – wspominał Jacobs. Gdy więc stanął w blokach, nie chodziło już tylko o to, by po prostu w tym finale pobiec. Chciał medalu, najlepiej złota. Cele się zmieniły. Z bloków najlepiej wystartował Kerley, ale Jacobs nabierał szybkości. W połowie biegu był z Amerykaninem na równi. W drugiej jeszcze dołożył. I wygrał. Z czasem 9.80, kolejnym rekordem życiowym. Kerley dobiegł drugi, De Grasse zgarnął brąz.
Na mecie Marcella uściskiem przywitał Gianmarco, owinięty we włoską flagę. To był wielki wieczór dla tego kraju.
– Kocham go [Tamberiego]! Jesteśmy dwoma mistrzami olimpijskimi. To coś wspaniałego dla nas i Włoch – mówił Jacobs, pierwszy Europejczyk od Linforda Christiego w 1992 roku, który zdobył złoto olimpijskie w biegu na 100 metrów.
– Spełniło się moje dziecięce marzenie. Pobiec w finale i go wygrać… tego zawsze chciałem.
Jacobsa pokochały z miejsca całe Włochy. Premier Mario Draghi nagrodził go w kolejnych miesiącach odznaczeniami. Zresztą to był dla tego kraju niesamowity rok – wygrali Eurowizję, piłkarze zostali mistrzami Europy, podobnie jak siatkarze i siatkarki, Matteo Berrettini doszedł do finału Wimbledonu. I tak dalej, i tak dalej.
Jacobs dołożył się dwoma medalami. Bo po starcie indywidualnym Włosi zdobyli jeszcze złoto w sztafecie 4×100 metrów. I choć tam na ostatniej zmianie finiszował nie on, a Filippo Tortu, jego wielki przyjaciel i rywal, to Marcell został jedną z największych gwiazd igrzysk. Zupełnie niespodziewanie.
Ludzki motorek
Urodził się w amerykańskim El Paso, do którego wyemigrowała Viviana Masini, jego matka. Miała 16 lat, gdy poznała starszego o dwa lata Lamonta Marcella Jacobsa Seniora – ojca przyszłego mistrza olimpijskiego. Ten był w wojsku, wraz ze swoją jednostką stacjonował we włoskiej Vicenzy. A potem historia szła typowym torem: zakochali się w sobie, wzięli ślub, przeprowadzili się do Stanów, następnie urodził się Marcell Junior.
Dopiero wtedy typowa opowieść o miłości poszła zupełnie inną drogą.
– Dwadzieścia dni po tym, jak Marcell się urodził, jego ojca przetransferowano do Korei Południowej. Dla nas niemożliwe było to, by pojechać tam za nim. Zdecydowałam się wtedy na powrót do Włoch. Marcell nie miał nawet miesiąca. Byłam młodą matką, która musiała wychować samotnie swoje dziecko. Czekało na mnie sporo wyzwań, ale wraz z rozwojem Marcella, przeżyłam zupełnie nowe, inne życie – wspominała Masini.
Wraz z synem zamieszkała w Desenzano del Garda, najpierw zajęła się sprzątaniem, potem otworzyła mały hotelik. Pierwszym sportem, którym Marcell się zainteresował, był… motocross. Cała rodzina jego matki jeździła na motocyklach, on też chciał. – Mama od razu powiedziała, że mi na to nie pozwoli. Uznawała, że to zbyt niebezpieczne. Więc naśladowałem innych, ale bez motocykla. Biegałem po okolicy, udawałem, że skaczę na rampach. Ustami naśladowałem dźwięk motora. Brrrummm! – śmiał się Jacobs w jednym z wywiadów. Biegał w ten sposób tak dużo, że jego dziadek zaczął go nazywać „małym ludzkim motorkiem”.
Gdy miał siedem lat, zorientował się, że jest szybki, a także że jego kolor skóry różni się od tego, jaki mają jego koledzy. Zapytał, czy jest adoptowany. Matka, żeby lepiej wszystko mu wyjaśnić, zaprosiła do domu swoją byłą teściową, babcię Marcella. W niektórych opowieściach dotyczących jego dzieciństwa pojawia się też wątek odwiedzin na rodzinnym zjeździe Jacobsów w Orlando, gdy przyszły sprinter miał 13 lat. Tam miał poznać swojego ojca, ale że nie rozumiał słowa z angielskiego, zapamiętał głównie to, że po jego kuzyni byli czarni i nazywali go „chłopcem mamusi”.
Czego się zresztą nigdy nie wstydził. Bo, jak zawsze podkreślał, dzięki matce znalazł się tam, gdzie jest. Wychowała go w końcu i zrobiła z niego mistrza olimpijskiego.
Skoczek
Co do sportu – skoro nie mógł jeździć na motocyklach, próbował niemal każdego innego. Grał w koszykówkę, pływał, jeździł na rowerze, kopał piłkę… Jego matka wspominała, że po pierwsze chciała, by odkrył swoją pasję, a po drugie – by się zmęczył. Bo dopiero, gdy był kompletnie wyczerpany, dało się go przymusić do spania. Do lekkiej atletyki skierował go ostatecznie trener jego futbolowej ekipy. – Z piłką przy nodze radziłem sobie słabo, ale byłem bardzo szybki. Powiedział mi: „Czemu nie spróbujesz innego sportu, na przykład lekkiej atletyki?”.
Spróbował. Miał wtedy 10 lat i zaczął uprawiać… skok w dal. Do dzisiaj zresztą jego nick na Instagramie wskazuje na te korzenie – zwie się tam @crazylongjumper. Uwielbiał skakać, radził sobie naprawdę dobrze. Miał potrzebną do tego szybkość i włókna mięśniowe. O tych zresztą żartował, że jest „stuprocentowym Włochem, a jedynie te włókna ma amerykańskie”. Fakt faktem, że geny ojca faktycznie mogły pomóc mu w lekkoatletycznej karierze.
W pokoju, gdy był mały, powiesił sobie plakat Carla Lewisa, doskonałego sprintera i skoczka w dal właśnie. Dziś można traktować to jako przepowiednię. Jego idolem był za to Andrew Howe, inny Włoch o amerykańskich korzeniach, który na mistrzostwach świata w Osace w 2007 roku zdobył srebro w skoku w dal. Z czasem pokochał też Formułę 1 i zaczął podziwiać Lewisa Hamiltona. Poza rodakami przyciągali go absolutni mistrzowie, dominatorzy. Chciał zostać jednym z nich. Zresztą gdyby nie sport, mogłoby być z nim kiepsko. W szkole radził sobie fatalnie.
Dobrze więc, że miał lekką atletykę. Na początku trafił pod skrzydła trenera, którego pomysły były… dziwne. Kazał mu na przykład biegać po tartanie z kijkami do nordic walkingu albo po ścieżkach w lokalnych winnicach. Z czasem jego szkoleniowcem został Gianni Lombardi, dyrektor jednego z włoskich mityngów, a potem pod swoje skrzydła wziął go Paolo Camossi, halowy mistrz świata w trójskoku z 2001 roku.
Talent do skoku w dal Marcella rozwijał się zresztą harmonijnie. W 2013 pobił rekord Włoch do lat 20, skacząc 7.75 m, a trzy lata później 8.48, jednak przy zbyt mocnym wietrze. Taki wynik świadczył jednak o jego wielkich możliwościach. Oficjalną życiówkę ustanowił w 2017 roku, wynosiła 8.07 m. W 2019 roku, na halowych mistrzostwach Europy przeżył jednak spore rozczarowanie. W kwalifikacjach nie zaliczył żadnego skoku i odpadł z konkursu.
To był jego ostatni start w karierze skoczka. Zabiły ją kontuzje kolan, których regularnie doznawał. Okazywało się, że przeciążenia przy wybiciu z belki były po prostu zbyt duże. Był jednak bardzo szybki, wraz z trenerem postanowili więc spróbować swoich sił w sprincie. – Gdyby nie to, pewnie walczyłby o złoto w skoku w dal. Przy niemal każdym skoku doznawał jednak kontuzji – wspominał jeden z jego przyjaciół.
Marcell został więc sprinterem.
Jak ojciec z synem
Gdy zdobył olimpijskie złoto, wymieniał wiele rzeczy, którym zawdzięczał swój sukces. Mówił o tym, jak poprawił swoją dietę, zwiększając liczbę jedzonych warzyw. Opowiadał też o nawiązanej współpracy z psychologiem, dzięki której nauczył się panować nad nerwami w najważniejszych momentach. – Do tej pory, gdy stałem przed szansą na sukces, moje nogi nie pracowały najlepiej. Teraz w takich chwilach jestem w stanie nad tym panować – opowiadał.
Mówił, że poprawił też reakcję startową, wyjście z bloków. Ze swoim teamem pracował nad detalami, które sprawiały, że wcześniej nie mógł złamać bariery 10 sekund. Inna sprawa, że jego kariera sprintera – rozpoczęta w 2019 roku – nie była przecież długa. Dlatego też wielu fanów w ogóle wcześniej nie miało go na radarze. Bo niekoniecznie zwrócili uwagę na skoczka w dal, którego regularnie rozkładały kontuzje. Tym też tłumaczył po części swój sukces – biegł bez presji oczekiwań, a jego postępy sprawiały, że tylko pozytywnie się nimi nakręcał.
Najważniejszym elementem jego przemiany było jednak pojednanie z ojcem.
– Tata napisał do mnie na Facebooku, ale nic nie odpisałem. Postrzegałem go jako kogoś obcego. Niedługo potem mój trener przygotowania mentalnego powiedział mi jednak, że jeśli chcę biegać szybciej, muszę zacząć od odbudowy relacji z moim ojcem, których nigdy nie miałem. To była trudna ścieżka, od wielu lat się z nim nie widziałem, ani nie rozmawiałem. Porozumienie się z nim pomogło mi w osiągnięciu sukcesu – mówił.
Wcześniej całe życie spędził bez ojca. Owszem, jego matka dbała o wychowanie syna i nie popełniła żadnych błędów. Nie chodziło o to, że Marcellowi czegoś brakowało, po prostu nawiązanie relacji z tatą mogło dać mu dodatkowy impuls, pokazać, że nic nie jest niemożliwe. Chłopak, który wychował się całkowicie bez taty, nagle go miał. Choć Włoch wielokrotnie podkreślał, że to dopiero początek długiej drogi, a ich relacje się dopiero tworzą.
Okazały się jednak bardzo ważne. Przed finałem biegu na 100 metrów jego ojciec napisał mu krótkiego SMS-a: „Jesteśmy z tobą. Możesz to zrobić”. Bieg Jacobs Senior oglądał ze swojego domu w Dallas, na telewizorze widział wielki sukces syna, któremu – jak przyznawał sam Włoch – krótka wiadomość od taty bardzo pomogła.
– Kiedyś nienawidziłem go za to, że go nie miałem. Teraz udało mi się odwrócić perspektywę: tata dał mi życie, szalone mięśnie, szybkość. Oceniałem go, nie wiedząc o nim niczego, ale to przez to, że czasem czułem się porzucony. Przez to też było mi trudniej w sporcie – bałem się, że porzucą mnie i inni, jeśli na skoczni czy bieżni nie pójdzie mi dobrze.
W Tokio niczego się już nie bał. I to dało mu złoto.
Szybko, coraz szybciej
Prawda jest jednak taka, że o Jacobsie powinno zacząć być głośno nieco wcześniej – na halowych mistrzostwach Europy w Toruniu. Z jakiegoś powodu jednak mało kto zauważył jego sukces w biegu na 60 metrów, gdzie zdobył złoto (do czego przyznaje się i sam autor tekstu, który był na hali i nie zwrócił na to większej uwagi). Oczywiście, 60 metrów to nie setka, ale Jacobs pobiegł tam w znakomitym stylu, w finale osiągając 6.47 s, co było najlepszym halowym wynikiem na świecie w tamtym sezonie.
Przy okazji niesamowicie odsadził też rywali. To pokazywało, że może być naprawdę szybki i wtedy, gdy wyjdzie na stadion. Może nie na medal igrzysk, ale na czasy, które pozwolą dostać mu się do finału olimpijskiego – tak. A jednak nadal mało kto zwracał na niego uwagę. Nie licząc Włochów, rzecz jasna.
Jednym z tych, którzy od razu zasugerowali, że Jacobs może pobić obowiązujący wówczas rekord Włoch na 100 metrów (9.99 Filippo Tortu) był Stefano Tilli, inny halowy mistrz Europy na 60 metrów – z 1983 i 1985 roku. Sam Jacobs też sądził, że będzie w stanie to zrobić. I po jego słowach z Torunia dobrze widać, jak bardzo zaskoczył w Tokio wszystkich, w tym samego siebie. – W zeszłym roku osiągnąłem 6.63 na 60 metrów, a potem pobiegłem 10.10 na stadionie. W tym roku poprawiłem życiówkę na 60 m o 0.16 s, jeśli tak samo pójdzie mi na stadionie, to powinienem biec w okolicach 9.94 s – mówił.
Dokładnie taki czas osiągnął w eliminacjach olimpijskich. A potem urwał z niego jeszcze czternaście setnych. Rozpędzał się w niesamowitym tempie. Jasne, pewnie z pomocą bieżni, która w Tokio niesamowicie “oddawała” energię w biegu, ale przecież rywale też z niej korzystali. Jacobs po prostu był z nich najlepszy, a Antonio La Torre, główny trener włoskiej reprezentacji lekkoatletycznej, stwierdził niedługo potem, że to nie koniec możliwości Marcella.
– Z jego nieskończonym talentem? Odważyłbym się powiedzieć, że może pobiec blisko 9.70 s, a może nawet nieco szybciej. W Tokio biegał najszybciej ze wszystkich, jego prędkość w szczytowym punkcie wynosiła 43.3 km/h, nikt nie osiągnął podobnej. Gdyby na ostatnich metrach minimalnie nie zwolnił, pewnie pobiegły w granicach 9.78 s – mówił. Jeśli jego słowa okażą się w przyszłości prawdziwe, będzie to oznaczać, że Jacobs wejdzie do bardzo wąskiego klubu. 9.70 lub mniej biegało w całej historii ledwie trzech zawodników: Usain Bolt (trzykrotnie, najlepszy czas 9.58 s), Tyson Gay i Yohan Blake (obaj 9.69).
W zeszłym sezonie Jacobs takich domysłów już nie potwierdził, bo po igrzyskach odpuścił wszelkie pozostałe starty. Mówił, że jego ciało potrzebowało odpoczynku, bo okres olimpijski kosztował go naprawdę wiele. Dostał dzięki temu czas na przyzwyczajenie się do roli gwiazdy – we Włoszech nagle stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci. Na Grand Prix F1 we Włoszech machał flagą na mecie i spotkał Lewisa Hamiltona. W Dubaju poznał Giorgio Armaniego. Gościł na okładce włoskiego „Vanity Fair” nagi, owinięty jedynie włoską flagą, z koroną na głowie.
Jak mówi – to dla niego nowość. Podobnie jak fakt, że na bieżni wszyscy rywale będą teraz patrzyć na niego. Bo „dwóch złotych medali na igrzyskach nie wygrywa się przypadkiem”.
Potwierdził to zresztą nie tak dawno temu, na halowych mistrzostwach świata. Tam w biegu na 60 metrów stoczył pojedynek z wielkim nieobecnym sprintu w Tokio – Christianem Colemanem, którego zabrakło tam przez zawieszenie (trzykrotnie ominął kontrolę dopingową). Cały sezon halowy był dla Jacobsa znakomity. Nie wygrał tylko jednego startu – na mityngu w Belgradzie, gdy popełnił… pierwszy falstart w życiu. Ale uznał, że lepiej wtedy, niż na mistrzostwach.
I tam faktycznie błędów już nie było. Pobiegł po złoto, minimalnie pokonując Colemana. Został pierwszym w historii panującym mistrzem olimpijskim, który zdobył tytuł mistrza świata na 60 metrów. I pokazał, że jest aktualnie najlepszym biegaczem świata. Ma zamiar udowodnić to też latem, na mistrzostwach świata w amerykańskim Eugene, gdzie zmierzy się z całą światową czołówką.
Tym razem nie będzie już jednak outsiderem. Wszyscy, jak sam powiedział, patrzyć będą właśnie na niego. Wygląda jednak na to, że już się z tym oswoił. I nie tylko nie pokonuje go związana z tym presja, ale wręcz przeciwnie – staje się coraz lepszy i szybszy. Choć niektórzy sugerują, że jego wyniki są wręcz podejrzane.
Sukcesy? To efekt pracy
Niemal natychmiast po olimpijskich sukcesach Jacobsa, pojawiły się podejrzenia o to, że niekoniecznie musiały być czyste. To zresztą dość naturalne – jeśli ktoś nagle osiąga taką formę, tego typu głosy pojawiają się regularnie. W przypadku Włocha chodziło jednak jeszcze o dwie rzeczy – po pierwsze, że po Tokio się zaszył, nie startował już więcej. Po drugie – że znał się z Giacomo Spazzinim, dietetykiem, który znalazł się na oku policji po oskarżeniach o to, że podaje swoim zawodnikom zabronione środki.
Spazziniego ostatecznie uznano za niewinnego, a Jacobs niemal natychmiast po tym, jak dowiedział się o policyjnym śledztwie, i tak zerwał z nim kontakt.
– Nigdy nie wziąłbym zakazanych substancji. Reprezentuję swój kraj, gdyby mnie na czymś takim przyłapano, byłoby to plamą na honorze moim i mojego państwa. Dwa medale z igrzysk to nie przypadek, ale przez nie wszyscy będą teraz mnie podejrzewać. Rozumiem, że ludzie byli zdumieni, przeciętny kibic nie kojarzył mnie przed Tokio, ale prawda jest taka, że już wcześniej w sezonie pokazywałem, że jestem w życiowej formie – mówił Jacobs.
Z kolei sam Spazzini dzień po tym, jak Jacobs zdobył złoto, w swoich social mediach poświęcił mu post:
„Zaczynaliśmy razem. Jestem dumny, że osiągnął sukces. Jego ciało dobrze reagowało na zaplanowaną przeze mnie dietę, metodę, którą opracowałem lata temu i którą cały czas rozwijam. Jestem dumny z jego transformacji, w której bardzo pomogła mu też współpraca z trenerem przygotowania mentalnego”.
Oczywiście, choć sam post niczego nie sugeruje, dla wielu stał się podstawą do tego, by Jacobsa podejrzewać jeszcze bardziej. On sam cierpliwie odpowiadał na pytania dziennikarzy w tej sprawie. Tłumaczył, w jaki sposób się przygotowywał, gdzie był na obozie, jak trenował i rozwijał szybkość. Mówił o ojcu, diecie i innych przyczynach jego życiowej formy.
– Cała ta sytuacja nie była łatwa. Kiedy dowiedziałem się o śledztwie, jako pierwszy odciąłem się od tej sytuacji i w marcu 2021 roku przestałem kontaktować ze Spazzinim. Oskarżono go jednak o wiele rzeczy, które nie miały pokrycia w rzeczywistości. Dostało się i mi. Cała sytuacja jednak przesadnie mnie nie dotknęła. Wiem, ile poświęciłem, by dojść na taki poziom. Mój sukces jest wynikiem ciężkiej pracy – mówił Włoch.
I w tej chwili wypada mu po prostu wierzyć.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkiej atletyce: