Rzadko zdarzają się mecze o dwóch tak skrajnie odmiennych obliczach – i to nawet w naszej Ekstraklasie. W pierwszej połowie obejrzeliśmy totalną dominację Pogoni Szczecin. W drugiej… ta sama Pogoń cierpiała na boisku i odliczała minuty do końca, jakby zaskoczona, że ten mecz może w ogóle podążyć w takim kierunku. Że może zostać zepchnięta. Że przeciwnik jednak coś potrafi.
My też się zdziwiliśmy, bo w pierwszej połowie po stronie gospodarzy obejrzeliśmy coś na wzór bandy przypadkowych ludzi, którzy grają w „piłka parzy”. W Koronie kompletnie nie funkcjonował środek pola. Przytrzymanie piłki? Rozegranie? Takich elementów gry praktycznie nie oglądaliśmy. Wystarczyło, by pobudzeni pomocnicy „Portowców” doskoczyli do gospodarzy, by ci tracili futbolówkę. W efekcie – tylko 36% posiadania po pierwszej połowie po stronie Korony. No i dwa gole w plecy.
Pierwszy – przepięknej urody. Damian Dąbrowski przymierzył z rzutu wolnego tak, że lepiej się nie dało. I co istotniejsze – w żaden sposób nie dało się tej bramce zapobiec. Mur był dobrze ustawiony. W porę wyskoczył. Forenc również błyskawicznie zareagował i ofiarnie się rzucił. Ale co z tego, skoro piłka była tak wycyrklowana, jakby do rozplanowania tego strzału zabierał się jakiś fizyk. Kapitalne uderzenie – po prostu.
Druga bramka? To już efektowna kontra. Wymowne było to, że przeprowadzona w momencie, gdy kielczanie chyba po raz pierwszy zapędzili się pod pole karne przeciwnika w większą liczbę osób (nie licząc stałych fragmentów). Najpierw Łukowski nie przerwał rozwijającej się akcji, piłkę do Grosickiego posłał Borges, „Grosik” pociągnął z akcją i zobaczył…
- Danka, który robi wślizg, zanim skrzydłowy Pogoni zdążył zagrać piłkę,
- Trojaka, Zebicia i Petrowa, którzy stoją jak wryci, nie dostrzegając, że obok nich tworzy się wielka luka,
- i przede wszystkim Smolińskiego, który w tę lukę wbiegł i załadował piłkę do siatki z kilku metrów.
To bardzo łagodny wymiar kary za beznadziejne 45 minut Korony Kielce. Pogoń Szczecin po prostu spokojnie sobie punktowała rywala, który postraszyć potrafił jedynie strzałami z dystansu – nie tylko „Portowców”, lecz także fotoreporterów i siedzących za bramką kibiców. Leszek Ojrzyński, choćby chciał, nie miał się czego zaczepić, by znaleźć powód do optymizmu. Już w pierwszej połowie szkoleniowiec zrobił zresztą dwie zmiany – za Zebicia (to akurat efekt urazu) i Takaca weszli Sierpina i Błanik.
Naturalnym wydawało się więc, że w drugiej połowie mecz będzie wyglądał podobnie. I rzeczywiście – zaczęło się od bramki Zahovicia, w konsekwencji nieuznanej przez minimalnego spalonego. Kielecka defensywa odstawiła w tej sytuacji kapitalny kabaret – najpierw Podgórski zrobił wślizg chcąc przerwać podanie, lecz minął się z piłką (kilkadziesiąt minut później zrobił to raz jeszcze!), a później Trojak ze Szpakowskim tak długo zastanawiali się, kto ma wybić futbolówkę, że dopadł do niej Zahović i wsadził ją do siatki ciosem karate. VAR długo analizował tę sytuację – do monitora podbiegł nawet arbiter główny, co w przypadku spalonych jest totalną rzadkością – i w końcu odwołał gola. Ktoś powie – niezgodnie z duchem gry. Inny stwierdzi – zgodnie z literą przepisów.
To nie tak, że od razu po wznowieniu gry w drugiej połowie zobaczyliśmy odmienioną Koronę. Impuls dał jej dopiero nieobliczalny Dawid Błanik. Wystarczyła chwila zawahania Dąbrowskiego i Kostasa w środku pola, by do bezpańskiej piłki dopadł skrzydłowy Korony i jednym kontaktem z piłką sprokurował sobie sytuację sam na sam, którą oczywiście wykorzystał.
I wtedy mecz się odmienił. Korona złapała wiatr w żagle. Zobaczyła, że też można podejść wyżej. Że utrzymanie się przy piłce to nie są Himalaje futbolu. Że można budować akcje inaczej niż lagą od Trojaka. Wiele dali jej rezerwowi – w zasadzie każdy z nich dał zespołowi jakiś impuls. W efekcie tego oglądaliśmy pół godziny nawałnicy, w której:
- Jacek Kiełb trafił z 17-metrowego wolnego w słupek,
- uderzenie Szpakowskiego sprzed pola karnego minęło słupek o centymetry (Stipica nawet się nie ruszył),
- wsteczna piłka Szykawki i późniejszy strzał Kiełba zatrzymała się na nodze bramkarza Pogoni, który wytrzymał ciśnienie i stał do końca,
- Łukowski próbował lobować (niecelnie), posłał też strzał po krótko rozegranym stałym fragmencie (w boczną siatkę),
- zawijasa z lewej strony posłał Łukowski, on również się pomylił.
Koniec końców było naprawdę blisko wyrównania, bo Pogoń nie potrafiła poradzić sobie z sytuacją, w której przeciwnikiem atakuje z takim rozmachem. Ale czy byłby to punkt zasłużony? Pewnie nie, gdy popatrzymy na pierwszą połowę, na którą środek pola Korony nie dojechał. Niemniej – dobrze oglądało się tak ambitny zespół. Paradoksalnie po tym spotkaniu to “Portowcy” będą mieli do wyciągnięcia więcej wniosków.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Ojrzyński: – Śmieszą mnie głosy, że jesteśmy brutalni. Niektórzy żyją z podkręcania rzeczywistości
- Jeden celny strzał Jagiellonii, tysiące prób Zagłębia. Wynik? Remis, a jakże
- Wizerunkowi dyletanci. Jak Adam Mandziara i Paweł Żelem kompromitują Lechię Gdańsk
Fot. newspix.pl