Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi, ale to usprawiedliwienie nie działa, kiedy błędy się zauważa, a mimo to popełnia je ponownie. A właśnie tak dzieje się po raz kolejny z Lechem Poznań, który idzie własnymi śladami pozostawionymi w 2020 roku.
Dwa lata temu awans do fazy grupowej europejskich pucharów okazał się dla Kolejorza bombą z opóźnionym zapłonem, po której eksplozji nie było co zbierać. Ręka, noga, mózg na ścianie. Drużyna nie było gotowa do występów na kilku frontach, więc nie tylko niczego nie ugrała w Lidze Europy, lecz także finiszowała w Ekstraklasie na 11. miejscu, najniższym za rządów rodziny Rutkowskich, czyli od 2006 roku.
Teraz ekipę ze stolicy Wielkopolski dzielą dwa kroki od kwalifikacji do fazy grupowej Ligi Konferencji, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy faktycznie… warto wyeliminować Dudelange. Bo zespół znów jest nieprzygotowany do rywalizacji jednocześnie w krajowych i międzynarodowych rozgrywkach, a co za tym idzie, po awansie może być tak samo jak w 2020 roku. Albo gorzej.
Lech Poznań – nowy sezon, stare błędy
Dwa lata temu Lech przeszedł jak burza przez eliminacje Ligi Europy, bez większych kłopotów pokonał łotewską Valmierę, szwedzkie Hammarby i cypryjski Apollon Limassol, a po walce wykopał z pucharów belgijskie Charleroi. Oto początek końca Kolejorza za trenera Żurawia.
Rozruch, mecz, rozruch, podróż, rozruch, mecz, rozruch, podróż. Mniej więcej tak wyglądał terminarz drużyny z Poznania tamtej jesieni. Czasem kolejność była inna, np. najpierw podróż, a dopiero potem rozruch i znowu rozruch. Nie było czasu ani na wypoczynek, ani na porządny trening, a że różnica w umiejętnościach podstawowego składu i rezerwy była znacząca, wszyscy tracili. Piłkarze z wyjściowej jedenastki, bo zwyczajnie musieli grać w większości spotkań i ich organizmy po prostu się buntowały. Zawodnicy z ławki, ponieważ brali udział głównie w lekkich zajęciach przed lub po meczu. Dyspozycja fizyczna i jednych, i drugich spadała, choć ze skrajnie różnych powodów. Tym pierwszym od nadmiaru grania, drugim – od niedoboru.
W klubie zdiagnozowano ten problem, badania dobitnie to pokazały, ale regres motoryczny był tak duży, że nawet podczas zimowych przygotowań do rundy wiosennej nie udało się nadrobić zaległości. W płucach brakowało pary do biegania, a z głów wyparowała wiara, że w ogóle gdzieś da się dobiec. Poziom morale był jeszcze niższy niż większości polskich kabaretów. Piłkarze zaczynali bać się ostatnich minut spotkań, skoro co chwilę ktoś ładował im w tym okresie gole. W międzyczasie Żurawia zastąpił Maciej Skorża i skala kłopotów uderzyła go z siłą pędzającej lokomotywy. Początkowo odnosił wrażenie, że żadne z jego działań nie dają poprawy. Żadne.
Dopiero podczas okresu przygotowawczego i nowego sezonu zatrybiło. Skorża nie musiał dostosowywać planu treningów do grania w środku tygodnia i zmienił strukturę zajęć. Wspólnie z odpowiadającym za przygotowanie fizyczne Antoninem Cepkiem podkręcił intensywność i udało się. Wróciły siły i wiara w siebie, co skończyło się majstrem na stulecie.
11 meczów, dziewięć różnych duetów stoperów
I teraz nie kamyczek, a lawina kamieni do ogródka władz Lecha. Prezesi zarządu Piotr Rutkowski i Karol Klimczak oraz dyrektor sportowy Tomasz Rząsa z bliska widzieli, co działo się w 2020 roku. Ba! Przyznawali się, że się pomylili, jednak zespół nie miał potencjału do rywalizacji w Ekstraklasie, Pucharze Polski i Lidze Europy. Że Karlo Muhar, Nika Kaczarawa, Wasyl Kraweć czy Mohammad Awwad nie prezentowali odpowiednich umiejętności. Że tych klasowych zawodników było za mało, by z powodzeniem grać co trzy dni. Mówili o tym oficjalnie (zdecydowanie rzadziej) i nieoficjalnie (chętniej). Przekonywali, że zrozumieli własne błędy i można było im wierzyć, stopniowo poszerzali kadrę, a choćby zimą poszli vabank w walce o mistrzostwo i zainwestowali w Tomasza Kędziorę, Dawid Kownackiego (pensje) i Kristoffera Velde (odstępne i pensja), by uciec reszcie stawki. Ale prawdziwa weryfikacja nastąpiła po mistrzowskim sezonie.
Nie ma wątpliwości – dziś Lech jest słabszy niż w maju, choć przecież musi radzić sobie w jednych rozgrywkach więcej. Nie ma Jakuba Kamińskiego, Kędziory i Kownackiego oraz piłkarzy z drugiego szeregu – Tiby i Daniego Ramireza. Nowych zatrudniono wyjątkowo późno – środkowego pomocnika Afonso Sousę i skrzydłowego Heorhija Citaiszwiliego cztery dni przed pierwszym starciem sezonu z Karabachem, a stopera Filipa Dagerstala trzy tygodnie po nim. Tak, tak, trzy tygodnie.
Zresztą sprowadzenie szwedzkiego obrońcy najlepiej symbolizuje, jak budowano kadrę na Ekstraklasę i europejskie puchary. Od początku stycznia i wygaśnięcia umowy Thomasa Rogne Kolejorz musiał sobie radzić z trzema środkowymi obrońcami – Antonio Miliciem, Bartoszem Salamonem i Lubomirem Satką. Od marca uraz leczył Salamon i w związku z tym zdarzało się, że sztab medyczny stawał na rzęsach, byle tylko Milić i Satka mogli wystąpić w lidze. Gdyby nie dali rady, w ekipie bijącej się o tytuł w centrum defensywy grałby Mateusz Skrzypczak, wtedy w sumie sześć meczów w Ekstraklasie, żadnego na tej pozycji.
Ale najwyraźniej szefostwo klubu nie odebrało tego jako sygnału ostrzegawczego i nie uznało, że trzech ludzi na dwa miejsca w środku obrony to jednak mało. Niech będzie trzech, bo istotnie nie dało się przewidzieć, że rehabilitacja Salamona będzie trwać tak długo i że w sumie to tak naprawdę zostanie dwóch. I w takiej sytuacji Dagerstal zostaje ogłoszony trzy tygodnie po inauguracji sezonu, a w związku z tym stoperami okazjonalnie stawali się lewy obrońca Barry Douglas, środkowy pomocnik Nika Kwekweskiri i Maksymilian Pingot, co prawda nominalny centralny defensor, jednak 19-letni debiutant bez większego doświadczenia w seniorach.
John van den Brom – następca Macieja Skorży, który odszedł ze względów prywatnych – prowadził Lecha w 11 oficjalnych meczach i wystąpiło w nich dziewięć różnych duetów środkowych obrońców.
- Satka – Milić
- Kwekweskiri – Milić
- Satka – Pingot
- Satka – Douglas
- Dagerstal – Pingot
- Dagerstal – Douglas
- Czerwiński – Pingot
- Czerwiński – Milić
- Kwekweskiri – Pingot
Na dokładkę przed potyczką ze Śląskiem Wrocław awaryjnie zgłoszono Adriana Laskowskiego z II-ligowych rezerw, który zasiadł na ławce na wypadek problemów Kwekweskiriego lub Pingota.
I jak ma być dobrze? Van den Brom nie jest niewiniątkiem, ale konieczność łatania dziury w centrum defensywy Kolejorza wygląda niczym kara za grzechy śmiertelne na dziesiątym kręgu piekieł. Przecież Holender mniej gimnastykować musiałby się podczas grania w Twistera.
Tu tkwi szkopuł. Generalnie Lech jest mocniejszy niż dwa lata temu, kilka pozycji ma silnie obsadzonych, jak boki obrony (Joel Pereira, Alan Czerwiński, Pedro Rebocho i Barry Douglas) czy środek pola (Jesper Karlstroem, Radosław Murawski, Nika Kwekweskiri, Afonso Sousa czy Joao Amaral). Za to na pozostałych rozpaczliwie brak jakości – bramkarz (Artur Rudko to pomyłka, zostaje przeciętny Filip Bednarek), wspomniany środek defensywy, atak (jedynie Mikael Ishak i niedoświadczony Filip Szymczak, bo z Artura Sobiecha pożytku już nie będzie) czy skrzydłowi, którzy może i są liczni w szatni (Michał Skóraś, Velde, Adriel Ba Loua, Citaiszwili), tyle że każdy gra poniżej oczekiwań.
Teoria jedno, praktyka drugie
I tu wracamy do zarządu. Co autor miał na myśli, konstruując w ten sposób kadrę? A jeszcze warto dodać, że większość nowych przyjechała do Poznania na wypożyczenie – Citaiszwili, Dagerstal i Rudko (tu akurat na szczęście). Chwila, chwila, czy tego już gdzieś nie widzieliśmy? Ano tak, oczywiście! Sezon 2020/21 i czasowe transfery Awwada, Kaczarawy, Krawecia, Bohdana Butki i Marko Malenicy. Co więcej, poza Malenicą wszyscy dołączyli do Lecha późno, już w trakcie rozgrywek. Ponownie brzmi znajomo, prawda?
Ale wówczas możliwości finansowe klubu (m.in. związane z luką w serii sprzedaży wychowanków) były, jakie były. W porządku, niech będzie. Obecnie sytuacja powinna być inna, zarobiono miliony na Tymoteuszu Puchaczu, Jakubie Moderze i Jakubie Kamińskim. Teraz trudniej znaleźć usprawiedliwienie dla takiej polityki transferowej.
Co gorsza, dwa lata temu Żuraw mimo wszystko znał zespół, a dziś van den Brom dopiero zbiera wiedzę na jego temat. Uczy się na żywym organizmie, który co rusz niedomaga (liczba urazów poraża). Wówczas Lech zaczął od czterech punktów w czterech meczach, obecnie – teoretycznie silniejszy od tego z jesieni 2020 – w czterech występach zgromadził jeden, co musi wpływać na holenderskiego szkoleniowca (choćby kwestia odmowy w ostatniej chwili wywiadu dla Canal+). Już jest nerwowo, a co dalej?
No właśnie. Wyobraźmy sobie, że Kolejorz upora się z Dudelange i ponownie będzie zmuszony rywalizować co trzy dni. Przecież już ma z tym kłopoty, wyniki w Ekstraklasie wołają o pomstę do nieba, zawodnicy hurtowo zgłaszają kontuzje, a im dalej w sezon, tym zmęczenie i w związku z tym podatność na urazy będzie narastać. O dużej rotacji nie ma mowy, skoro na ławce musi siedzieć 30-letni II-ligowiec, a ci, co wchodzą, i tak zawodzą.
Powtarzamy – ale to już było! I w teorii miało się nie powtórzyć. Niestety, praktyka swoje…
CZYTAJ WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Lecce złożyło Lechowi Poznań ofertę za Lubomira Satkę
- Mistrzostwo, a potem kryzys. Dlaczego Lech powtarza te same błędy?
- Smykałka #44 | LECH POZNAŃ – GENEZA KRYZYSU
foto. Newspix