Reklama

Wyjątkowy tytuł Lakers, wyjątkowy tytuł LeBrona

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

12 października 2020, 15:46 • 7 min czytania 7 komentarzy

Zamknięcie w kompleksie Disneylandu, ograniczony kontakt z rodziną oraz światem zewnętrznym, występy bez publiczności – zawodnicy NBA musieli w ciągu ostatnich tygodni mierzyć się z wieloma niedogodnościami. Wreszcie jednak dłużące się rozgrywki 2019/2020 dobiegły końca. Triumfują Los Angeles Lakers. Zespół, który miał wielu bohaterów, ale dwóch szczególnych: LeBrona Jamesa i Anthony’ego Davisa.

Wyjątkowy tytuł Lakers, wyjątkowy tytuł LeBrona

Mało która drużyna ucierpiała tak mocno, zanim jeszcze sezon NBA został wznowiony. W czerwcu gracz pierwszej piątki Lakers – Avery Bradley – ogłosił, że z powodów rodzinnych nie będzie w stanie przyjechać do kompleksu w Orlando. W tamtym momencie zmalał nie tylko optymizm fanów „Jeziorowców”, ale i szanse zespołu w oczach ekspertów czy bukmacherów – tytuł zaczęto bardziej przepowiadać Los Angeles Clippers.

Ekipa Kawhiego Leonarda w półfinale konferencji sensacyjnie uległa jednak Denver Nuggets. I kiedy to właśnie klub z Kolorado stanął na drodze Lakers, niewielu pamiętało o absencji Avery’ego Bradleya. Jeśli już coś wspominano, to fakt, że Denver nie mają ważnego zawodnika, kontuzjowanego Willa Bartona. LeBron i spółka wyglądali natomiast piekielnie mocno i trudno było sobie wyobrazić, że kogoś im brakuje.

Portland Trail Blazers, Houston Rockets, Nuggets – wszystkich tych rywali odprawili w pięciu meczach. Powiedzieć, że się nie napocili – to przesada, ale przed wielkim finałem z Miami Heat stawiano ich w roli zdecydowanych faworytów. A kiedy wygrali dwa pierwsze spotkania, a liderzy przeciwników – Goran Dragić oraz Bam Adebayo – męczyli się z urazami, każdy wiedział, że sprawa zmierza ku nieuniknionemu.

Przewaga talentu

Obaj doznali kontuzji w pierwszym meczu – Adebayo wrócił na czwarty, Dragić nie powinien na parkiecie pojawić się zapewne w ogóle, ale zaliczył osiemnaście minut w szóstym. Pech to pech, ale to przecież nie pierwszy raz, kiedy jeden z finalistów ma tego typu problemy. W 2015 roku LeBronowi wypadli Kyrie Irving i Kevin Love, a w ubiegłym roku urazy Kevina Duranta i Klaya Thompsona pomogły Toronto Raptors.

Reklama

Heat i tak zdołało urwać dwa mecze i nieco pogrozić rywalom, doprowadzając w piątek stan rywalizacji do 2:3. Potrzebne były do tego dwa fenomenalne występy Jimmego Butlera (40 punktów, 11 zbiórek i 13 asyst oraz 35 punktów, 12 zbiórek i 11 asyst). Można mieć jednak wrażenie, że Lakers przez cały czas nie odsłaniali pełni swojego potencjału.

Bo kiedy już odpięli wrotki – czyli dzisiaj w nocy – to naprawdę nie było co zbierać. W pierwszej połowie spotkania Jeziorowcy bronili tak, że zawodnicy Miami nie mogli znaleźć żadnej łatwej pozycji do rzutu, żadnych łatwych punktów. W ciągu dwudziestu czterech minut zdołali uzbierać zaledwie 36 oczek (przy 64 Lakers)! A przecież żyjemy w erze trójek, pełnej utalentowanych ofensywnie zawodników. Taka sytuacja, stłamszenie ataku rywali, jest żywcem wyrwana z lat dziewięćdziesiątych.

Losy tytułu zostały zatem szybko rozstrzygnięte, strata dwudziestu ośmiu punktów była już nie do odrobienia. Choć Butler i spółka i tak zdołali ją mocno zniwelować, bo ostatecznie przegrali 93:106 (a serię 2:4). Godne pożegnanie z finałami. Finałami, do których będą chcieli jak najszybciej wrócić. Jakie mają na to szanse?

Trudno powiedzieć, bo mówimy w końcu o kopciuszku, drużynie, na którą przed startem sezonu, w kontekście gry w finałach, nie stawiał niemal nikt. Po świetnych rozgrywkach regularnych optymistów było już więcej, ale wciąż – typowano raczej Milwaukee Bucks czy Boston Celtics. Niewykluczone, że w przyszłym sezonie będzie podobnie.

Bo drużyna z Florydy – na papierze – może nie robić piorunującego wrażenia. Przez większość sezonu na pozycji rozgrywającego występował debiutant Kendrick Nunn, w playoffach zastąpił go 34-letni Dragić. W pierwszej piątce oglądaliśmy też drugoroczniaka Duncana Robinsona, czy wędrującego w ostatnich latach od klubu do klubu Jae’a Crowdera. Na pierwszy rzut oka: to nie jest drużyna kalibru mistrzowskiego.

Jednak parkiet pokazał co innego. Zespół, który świetnie rzuca za trzy, w którym gra ofensywna jest rozdzielona na wielu graczy, a podstawowy środkowy porusza się lekko jak sarenka w obronie i potrafi kryć każdego gracza – może zajść naprawdę daleko. Ale – przynajmniej tym razem – to nie wystarczyło na Lakers.

Reklama

Sukces ma wielu ojców, ale jeden to Lebron

W lipcu ubiegłego roku Lakers zabulili za Anthony’ego Davisa jak za zboże. Pożegnano się m.in. z Lonzo Ballem, Brandonem Ingramem, Joshem Hartem oraz kilkoma wyborami w pierwszej rundzie draftu. Już wtedy wydawało się, że gra jest warta świeczki. A jeśli znajdowali się jacyś niedowiarkowie – Davis szybko zaczął ich wyjaśniać.

Pojawiały się opinie, że to najlepszy zawodnik, z jakim kiedykolwiek grał LeBron (a dzielił przecież parkiety z Dwyanem Wadem czy Kyriem Irvingiem). Ma to swoje uzasadnienie.

NBA może odchodzić od tradycyjnych podkoszowych, ale dla gracza, który potrafi kozłować, rzucać z półdystansu i zza łuku, przy tym mierzy około 210 cm, a z budowy ciała bardziej przypomina pterodaktyla niż człowieka – zawsze znajdzie się miejsce. Dominacja podkoszowego Lakers na przestrzeni 21 meczów w playoffach była niesamowita. Oto kilka jego najlepszych występów:

43 punkty (14 celnych z 18 rzutów z gry), 9 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Blazers.

34 punkty (15 z 24), 10 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Rockets.

37 punktów (12 z 21), 10 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Nuggets.

32 punkty (15 z 20), 14 zbiórek i asysta – przeciwko Heat.

Średnia skuteczność rzutów z gry? 57,1 procent. Inne zespoły nie miały na niego recepty – musiały po prostu zaakceptować fakt, że Davis zrobi swoje. I próbować wygrać mimo tego.

Zastanawiano się nawet, czy to właśnie Davis nie zasługuje na statuetkę dla najlepszego gracza Finałów. W dwóch ostatnich spotkaniach sezonu LeBron rozwiał jednak wątpliwości. To trochę tak, jak w przypadku wczorajszego popisu Rafy Nadala – naprawdę kończą nam się słowa na opis wyczynów tego gościa. Trzydzieści pięć lat na karku (w grudniu skończy trzydzieści sześć), siedemnaście sezonów na liczniku – on nie ma prawa grać tak dobrze!

Nie było w historii NBA bardziej atletycznego gracza po trzydziestce. James może nie skakać tak wysoko, jak za czasów w Cavaliers i Miami, ale wciąż sięga chmur, a kiedy zechce wejść pod kosz, pędzi niczym lokomotywa. Do tego dochodzą aspekty czysto koszykarskie – gracz Lakers jest niepowtarzalnym kreatorem gry i jednym z najinteligentniejszych, najlepiej czytających wydarzenia boiskowe zawodników w lidze – bo przecież już wszędzie był i wszystko widział.

W pomeczowej rozmowie ze Scottem Van Peltem z ESPN oznajmił, że „35-letni LeBron zdominowałby 27-letniego LeBrona”. I w sumie mu wierzymy.

Najlepsze, że – co nie jest żadnym odkryciem – on ma jeszcze sporo paliwa w baku. Zdobył właśnie czwarte mistrzostwo, ale wcale nie musi się na nim zatrzymać. Te będzie wspominał jednak szczególnie, bo razem z całym zespołem zadedykował je Kobemu Bryantowi.

Lakers wyglądali jak dwugłowy smok, ale trzeba docenić wkład pozostałych graczy. Od ożywionych weteranów: Rajona Rondo, Dwighta Howarda, Markieffa Morrisa, Danny’ego Greena, przez chimerycznego 25-latka Kyle’a Kuzmę, do wyglądającego jak osiedlowy mechanik Alexa Caruso oraz Kentaviousa Caldwella-Pope, który już w czasie gry dla Lakers odbębnił 25-dniową odsiadkę w więzieniu.

Nie byli perfekcyjni, ale nie dało się odebrać im zaangażowania i determinacji – w czym pewnie niemały udział miało przywództwo LeBrona. I przede wszystkim – noc w noc grali twardą defensywę, która wiele razy okazywała się decydująca. Weźmy za przykład Howarda – w czasie serii z Denver kolekcjonował faule, ale „zagościł” przy tym w głowie Nikoli Jokica, który przez pięć spotkań nie miał łatwego życia.

Sukces ma zatem wiele ojców, ale najwięcej będzie mówić się o LeBronie. I cóż, słusznie.

Równowaga

Wczoraj Rafael Nadal dogonił w liczbie tytułów wielkoszlemowych Rogera Federera, dzisiaj Los Angeles Lakers złapali Boston Celtics. Mają już siedemnaście mistrzowskich pierścieni, tyle samo co ich odwieczny rywal. A na dodatek w finałach byli… łącznie trzydzieści dwa razy.

Taki mamy klimat w tej najlepszej lidze świata. Jeziorowcy mogą mieć kilka gorszych lat, ale w końcu wracają tam, gdzie ich miejsce. Zazwyczaj w typowy dla siebie sposób – nie opierając przebudowy składu na młodych graczach, tylko pozyskując wielkie gwiazdy. Bo te po prostu chcą grać w „Mieście Aniołów”. Najpierw Los Angeles wybrał James, potem Davis.

Oczywiście pojawią się głosy, że tym razem Lakers zdobyli tytuł „z gwiazdką”. Z podobnymi zarzutami muszą mierzyć się wszystkie zespoły, wszyscy sportowcy, którzy odnosili sukcesy w czasach pandemii.

Jasne, za nami specyficzny sezon. Nie da się ukryć, że gra przy pustych trybunach wiąże się z innymi emocjami, ze zdecydowanie mniejszą presją. A publiczności nie było przecież w ogóle – chyba że liczymy dziennikarzy albo rodziny zawodników, które w pewnym momencie zawitały do Disneylandu. Takie warunki rzekomo miały promować strzelców, bo wiecie – niby ręką nie zadrży, kiedy na hali jest nieco ciszej.

To się jednak nie do końca sprawdziło. Może i snajper z Denver Jamal Murray znajdował się w życiowej formie, ale choćby specjalista od trójek (i defensywy) z Lakers – Danny Green – rzucał tak słabo, że… kibice wysyłali mu groźby śmierci. A na koniec – wszyscy po prostu mierzyli się z tym samym. Życie w bańce mogło być uciążliwe zarówno dla zawodników Lakers, jak i, przykładowo, Orlando Magic. LeBron i spółka może i zdobyli wyjątkowy tytuł, ale wcale nie gorszy od tych z poprzednich lat.

Wraz z powrotem Los Angeles na tron końca dobiegł, wyjątkowo przeciągnięty w czasie, sezon 2019/2020 w NBA. Kiedy znowu zobaczymy wielką koszykówkę? Zapewne dopiero w styczniu, może nawet lutym. Celem ma być powrót na hale, powrót do gry przy aplauzie choćby kilku tysięcy fanów. Na to też liczymy – że występy w bańce przejdą do historii. Ale trzeba przyznać: to był całkiem udany projekt.

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Koszykówka

10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?

redakcja
10
10 lat na wygnaniu. Dlaczego nikt nie tęskni za Donaldem Sterlingiem?
NBA

Koszykarze kochają również futbol! Którym klubom piłkarskim kibicują gwiazdy NBA?

Maciej Kurek
1
Koszykarze kochają również futbol! Którym klubom piłkarskim kibicują gwiazdy NBA?
Koszykówka

Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

redakcja
3
Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

Komentarze

7 komentarzy

Loading...