Jak co pół roku po krótkiej przerwie wróciła Ekstraklasa i jak co pół roku jesteśmy kompletnie zadziwieni, że ona potrafi być aż tak słaba. Zawsze przygotowujemy się na najgorsze, a i tak okazuje się, że wszystkiego nie byliśmy w stanie przewidzieć (np. pięciu strzałów w aut). Niestety, jak co pół roku uderzenie w policzek od ligowej piłki jest na tyle mocne, że powracają wszystkie tradycyjne dyskusje: tak dłużej być nie może, musimy COŚ zrobić.
I zaczyna się cała litania problemów, które należy natychmiast rozwiązać, by momentalnie poziom uległ poprawie, a ten powrót planowany za pół roku nie był aż tak drastyczny i bolesny dla widza.
Mam wrażenie, że im dłużej trwają te dyskusje, tym bardziej wyraźny staje się obraz ludzi decydujących o rzeczywistości w polskich klubach. Nie używam słowa “prezes”, “właściciel”, “główny akcjonariusz” – generalnie mniej więcej wiadomo, że nazwy stanowisk są sprawą drugorzędną, chodzi wyłącznie o realnych zarządców poszczególnych klubów. Ze wszystkich debat wyłania się przede wszystkim człowiek totalnie wystraszony. Przerażony. Może wręcz sparaliżowany ze strachu.
Słuchamy PZPN-u, który mówi: musieliśmy wprowadzić przepis dotyczący konieczności gry młodzieżowca, bo kluby same z siebie boją się stawiać na młodych.
Przestraszony prezes boi się więc młodzieży.
Słuchamy trenerów, którzy mówią: nie jesteśmy w stanie wykształcić pięknego stylu gry, bo wszędzie punkty są potrzebne na przedwczoraj, wobec czego musimy działać najprostszymi środkami.
Przestraszony prezes boi się więc zaufać trenerowi przekonującemu, że da się grać ładniej, bo to może być przez jakiś czas dość kosztowne zajęcie.
Słuchamy samych dyrektorów i innych działaczy, którzy mówią: przy takim nagromadzeniu meczów o stawkę, gdy o utrzymanie bądź puchary walczy 3/4 ligi, nie da się myśleć długofalowo.
Przestraszony prezes tak bardzo boi się spadku / braku pucharów, że nie jest w stanie pozwolić nikomu w klubie na jakąkolwiek pracę inną, niż przygotowanie do najbliższego meczu.
Naprawdę, zbieram gdzieś te wszystkie tematy do dyskusji, najczęściej wraz z propozycjami fantastycznych rozwiązań i dostrzegam ludzi kompletnie pozbawionych zdolności funkcjonowania w społeczeństwie – wszystko przez ten trudny do powstrzymania, nieokiełznany lęk. Trenerzy oczywiście graliby ofensywniej i śmielej, wystawialiby właściwie samych młodzieżowców oraz unikali zabijania meczów, ale ci wredni pracodawcy żądają wyników na teraz (bo się boją spadku). Dyrektorzy szukaliby wzmocnień na przyszłość, przeczesywali juniorskie zespoły z okolicy i oglądali miesiącami potencjalne wzmocnienia, ale ci wredni pracodawcy żądają piłkarzy na już (bo się boją spadku). Nawet piłkarze zapewne częściej podejmowaliby ryzykowne próby zagrań zamiast bezpiecznej i zawsze uzasadnionej lagi na bałagan, gdyby tylko nie uwierała ich ta chora presja wyniku. Klasyczne: zrobiłbym ruletę i zagrał zewniakiem nad obrońcami, ale trener nakrzyczy, a prezes może nawet zamrozi pensję.
Może nie znam się na życiu, w sumie cały czas czuję się szczylem, ale mam wrażenie, że strach nie jest najlepszym doradcą przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji.
A co do tego strachu naprawdę wszyscy są zgodni. Zastanawiam się: co mnie tak naprawdę wnerwia w lidze na wstępie?
– zachowawcza gra oparta na twardej defensywie, mało ryzykownych zagrań w przodzie, wybieranie najbezpieczniejszych rozwiązań – wiadomo, tutaj przeważa strach piłkarzy oraz trenera.
– kontraktowanie “wynalazków” na pół roku, na jedną rundę, byle zrobić ten wymarzony wynik sportowy, często płacąc przy tym pieniądze większe niż aktualne możliwości – jasna sprawa, paniczny strach przed rozczarowaniem sportowym, tutaj w wykonaniu “komitetów transferowych”.
– wpuszczanie młodych zawodników na 3 minuty w doliczonym czasie, po to by ukraść kilkanaście sekund przy schodzeniu z boiska – oczywiście, młody to spartoli, nie ma co ryzykować. Nawet z przepisem o młodzieżowcu, najlepiej poupychać dzieciaków gdzieś na skrzydłach, gdzie “zrobią najmniej szkody”.
– przepłacanie – o rety, jak to mnie denerwuje. Kto przepłaca? Drużyny pod ścianą. Kto jest w Polsce drużyną pod ścianą? Każda od ósmego miejsca w dół, bo przecież walczy nie o utrzymanie, ale o byt.
I tu moim zdaniem jest sedno. Duża część, być może nawet wszystkie problemy polskiej piłki wiążą się z panicznym strachem właścicieli klubów o ich dalsze istnienie. Na palcach jednej ręki (konkretnie na dwóch palcach?) można policzyć kluby zamieszane w walkę o utrzymanie w sezonie 2019/20, dla których spadek nie będzie jednocześnie finansową katastrofą. W normalnym klubie normalnej ligi spadek jest częścią istnienia – jego konsekwencją jest gra w niższej lidze. U nas spadek jest wielokrotnie kropką w historii klubu, forpocztą nadchodzącego “nowego otwarcia” gdzieś w IV lidze czy B-klasie.
Dlatego właśnie duża część propozycji reform ma wyłącznie dwa cele: ograniczyć do minimum liczbę spadających drużyn, ograniczyć do minimum możliwość, by spadał ktoś poza aktualnym beniaminkiem. Ja się temu nie dziwię, to jest wręcz w interesie klubów. Korona Kielce ponoć dość przychylnie patrzyła na pomysł, by spadały trzy kluby – teraz może się okazać, że zleci z 14. miejsca, które jeszcze rok temu dawałoby utrzymanie i podtrzymanie telewizyjnych kroplówek.
Tonący więc brzytwy się chwyta. Nie ma nic bardziej celnego przy recenzowaniu poczynań dolnej połowy tabeli. Skąd te kominy płacowe dla Busuladziców, skąd to wieczne stawianie potrzeb pierwszej drużyny nad potrzebami klubu – działami skautingu, szkolenia młodzieży, prasowym. Trwa walka o byt, nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Kluby gładko i miękko wpadają w spiralę – zadłużają się, żeby utrzymać telewizyjne pieniądze, potem już przyzwyczajają się do życia na kredycie, a kończy się tak, że spadek z ligi jest równoznaczny z bankructwem. Ile lat da się tak bujać nad przepaścią? Co trwałego da się w tym czasie zbudować, jeśli jedynym celem i obsesją jest 13. miejsce w tabeli?
Bardzo długo sądziłem, że w polskiej piłce jest za mało pieniędzy, dlatego nie stać nas na zatrudnianie klasowych zagranicznych zawodników. Bardzo długo sądziłem, że pewną przyczyną problemów może być wyrównany poziom, obecność wielu miast żyjących futbolem, co sprawia, że wszędzie są spore ambicje. Ale dziś widzę to inaczej – największym problemem, pra-przyczyną wszystkich wywrotek jest szalona dysproporcja finansowa między Ekstraklasą a I ligą. Śledzę uważnie ruchy prezesa ŁKS-u, Tomasza Salskiego, ale też śledzę reakcje środowiska. Wielu ludzi, którzy niespecjalnie sympatyzują z moim klubem mówi wprost: gość ogarnia. Nie dyga na robocie, nie boi się. To nie jest kwestia jakichś słów rzucanych na wiatr. Czemu tak długo się targował w kwestii Ramireza? Bo się nie bał, że zostanie z niezadowolonym piłkarzem i bez pieniędzy. Czemu nie zwolnił Moskala mimo serii porażek? Czemu nie zdecydował się na stworzenie kominów płacowych dla Cholewiaka (ŁKS był nim zainteresowany na długo przed transferem do Legii) czy Ramireza? Bo się nie boi spadku. W Wiśle Kraków mówią wprost, spadek to śmierć. W Koronie tak nie mówią, ale nie wierzę, że tego nie czują. W Arce w ogóle nie mówią dużo, ale najmocniej to jednak przemawiają czyny, jak choćby wymiany prezesów ilekroć dochodzi do podliczenia kosztu utrzymania całej drużyny.
Wystarczy przezwyciężyć strach przed spadkiem, by powstrzymać się przed gwiazdorskimi kontraktami. Przed zwalnianiem trenera za kilka porażek z rzędu. Przed zatrudnieniem gromady Hiszpanów z trzeciej ligi. Przed wymuszaniem na trenerze i dyrektorze sportowym najbezpieczniejszych rozwiązań. Zastanawiam się o ile piękniejszy byłby świat, gdyby licytacja Arki Gdynia i Zagłębia Lubin o Marko Vejinovicia zatrzymała się na nieco niższej kwocie, bardziej realnej w stosunku do faktycznego potencjału obu drużyn. Co musiałoby się stać, żeby kluby przestały tak szarżować, co zawsze finalnie kończy się bankructwem?
Naturalne wydają się dwie odpowiedzi – dostarczenie do piłki nożnej ludzi nieco bardziej odważnych, którzy nie będą panikować w przypadku spadku o szczebel niżej, albo wyeliminowanie tego czynnika, który powoduje cały stres – czyli finansowej dysproporcji dwóch najwyższych poziomów w Polsce. Ale by dokonać tego ostatniego, kluby Ekstraklasy musiałyby się chętniej dzielić tortem. O tym, jak im to w praktyce wychodzi, najlepiej widać było podczas debaty na temat podziału pieniędzy z nowego kontraktu telewizyjnego.
Wnioski są smutne. Jesteśmy skazani na przepaść między Ekstraklasą a I ligą, a wobec tego jesteśmy skazani na rozpaczliwe ruchy niemal wszystkich, którym grozi spadek. Jesteśmy więc skazani na to, że jedenasta, dwunasta i trzynasta drużyna ligi będzie płacić tak, jakby właśnie walczyła o podium. Dalej będziemy zagrzebywać się w wyścigu szczurów, w którym tak naprawdę nie ma zwycięzców, są tylko ci najmniej przegrani.
A za pół roku, po wakacyjnej tęsknocie za rodzimym graniem, na powitanie dostaniemy serię strzałów od przegrywających mecz za meczem pucharowiczów.