Etyka pracy. Silna mentalność. Zdobywanie punktów, które byłyby nieosiągalne w poprzednim sezonie. Odmienne podejście. Fani znów zakochani w Arsenalu. Na trybunach The Emirates słychać w tym sezonie przyśpiewkę „we’ve got our Arsenal back!” („mamy swój Arsenal z powrotem!”), którą kibice motywują właśnie tymi czynnikami. Ogromna w tym zasługa Unaia Emery’ego, który może nie wywrócił The Emirates i terenów przyległych na drugą stronę, ale dokonał kilku naprawdę znaczących zmian. Zmian prowadzących do serii jedenastu kolejnych zwycięstw i – wciąż niezakończonej – trzynastu spotkań z rzędu bez porażki.
Emery ma przy tym wszystkim nieco szczęścia. Tak jakby życie chciało mu oddać za to, co zabrało w meczu PSG z Barceloną na Camp Nou. Najwspanialszy comeback w historii Ligi Mistrzów to przecież jednocześnie najdłuższy cień kładący się na postrzeganiu Baska. Gdyby odłożyć na bok zdobyte punkty, a skupić się na tym, jak wiele szans Arsenal kreuje i na stworzenie ilu pozwala przeciwnikom, wcale nie jest tak, że Emery zagwarantował jakiś niebywały skok do przodu względem choćby ostatniego sezonu pod wodzą Arsene’a Wengera.
Pierwszych 10 kolejek Premier League sezonu 2017/18 pod wodzą Arsene’a Wengera i pierwszych 10 kolejek obecnego sezonu pod wodzą Unaia Emery’ego.
Ale on na to szczęście z każdym dniem coraz mocniej sobie pracuje. Wystarczy przejrzeć zdjęcia na oficjalnych kanałach społecznościowych Arsenalu, by dostrzec niezaprzeczalną różnicę pomiędzy sukcesorem Arsene’a Wengera a właśnie Francuzem. Emery biega po boisku treningowym wraz ze swoimi zawodnikami, nieustannie udziela im wskazówek, co mogą robić lepiej, jak w optymalny sposób wykorzystać przestrzeń, czas przy piłce. Nieustannie sprintuje z piłkami pod pachą, pokrzykuje, przesuwa zawodników na właściwe pozycje. Można powiedzieć, że żyje zajęciami nawet bardziej niż jego gracze. Znajduje i własnoręcznie wprowadza w życie rozwiązania, zamiast – jak zwykle robił to Wenger – oczekiwać, że ci zawsze wymyślą je sami.
Tak zresztą odwrócił losy finału Ligi Europy, kiedy dowodząc Sevillą przechytrzył Liverpool Jurgena Kloppa. Do przerwy było 0:1, w szatni dokonała się jednak prawdziwa magia. Prawy obrońca Coke tak wspomina to, co wydarzyło się w kwadransie pomiędzy połówkami meczu:
– Liverpool grał znacznie lepiej niż my, ale wtedy nadeszła przerwa. Boss poprosił nas, żebyśmy wyobrazili sobie, że gramy u siebie, gdzie zawsze wygrywaliśmy. Nie wiem jak to się stało, ale cały zespół zdawał się w to uwierzyć. Następnie zarysował nam kilka taktycznych drobnostek, przede wszystkim jedno rozegranie, które uskuteczniliśmy natychmiast po przerwie. Ono dało nam wyrównanie.
Skończyło się 3:1, o którym dziś Jurgen Klopp, wspominając tamto spotkanie, mówi: – Musimy sprawdzić raz jeszcze, co wydarzyło się w szatniach w Bazylei, bo mecz zmienił się natychmiast po wyjściu z nich.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że to akurat u Emery’ego się nie zmieniło. Ten kwadrans pomiędzy częściami spotkania to świętość. To okazja, by zmienić obraz meczu. – Nie potrafiliśmy poukładać swojej gry w pierwszych 45 minutach, ale cały czas mieliśmy drugie tyle na poprawę. Myśleliśmy tylko o zwycięstwie – stwierdził po meczu ze Sportingiem w Lidze Europy, wygranym na wyjeździe 1:0 po golu Danny’ego Welbecka z 78. minuty, a tak naprawdę mógłby kopiować i wklejać tę wypowiedź po wielu meczach tego sezonu.
Jego Arsenal w pierwszych połowach jest bowiem zdecydowanie bardziej podatny na zranienie, samemu nie będąc nawet w połowie tak drapieżnym, jak po powrocie na plac gry. W lidze stracił 8 bramek w pierwszych połowach, 5 w drugich. Największa różnica tkwi jednak w bilansie zdobyczy. Zespół Kanonierów strzelił 6 goli w pierwszych trzech kwadransach, a aż 18 po przerwie.
Transformacja to jednak słowo klucz nie tylko w kontekście tego, co dzieje się podczas ligowych czy pucharowych starć. To też wytrych do zrozumienia wszystkiego tego, co działo się w cieniu. Poza boiskiem. W gabinetach.
Emery oddał bowiem władzę w ręce ludzi. – Obecnie czuje się jakbym grał w kompletnie nowym klubie. Kiedyś wystarczyło mi, że znałem trenera. Dziś idę od jednego swojego dyrektora i witam się z kolejnym. Każdy ma inną rolę – scharakteryzował dokonaną przemianę Hector Bellerin.
Bask przekazał dowodzenie w kwestii rekrutacji zawodników Svenowi Mislintatowi, człowiekowi stojącemu za skautingiem Borussii Dortmund w latach, gdy klub podniósł się z kolan i zaszedł aż do mistrzostwa Niemiec i finału Champions League pod wodzą Jurgena Kloppa, natomiast dyrektorem sportowym zrobił Raula Sanllehiego, wcześniej pełniącego przez dziesięć lat podobną rolę w Barcelonie. Ten już zresztą zapowiedział, że klub nie popełni więcej takich błędów, jakie zmusiły do zaoferowania Mesutowi Ozilowi niewiarygodnie wysokiego kontraktu, a także doprowadziły do straty Alexisa Sancheza za grosze czy Jacka Wilshere’a i wkrótce Aarona Ramseya za darmo. – Jeśli zawodnik ma pięcioletni kontrakt, to w trzecim roku umowy musisz wiedzieć z całą pewnością, co z nim dalej będzie – tak pokrótce scharakteryzował swoje podejście.
Dzięki temu całą swoją energię może poświęcić zawodnikom. Tak, kontrolując każdy aspekt ich życia, włącznie z cyklicznymi badaniami krwi mającymi wykazać, czy ci popuścili nieco pasa i na przykład raczyli się słodzonymi napojami. Ale robiąc to w taki sposób, że zawodnicy póki co nie wylewają swoich żali, tylko podporządkowują się nowym regułom.
Dziś zetrze się z Liverpoolem Jurgena Kloppa, który przecież kiedyś już pokonał, ale i który dziś jest w zupełnie innym miejscu niż tamtego wieczora w Basel – z Salahem, z Alissonem, z Van Dijkiem. Zmierzy się z zespołem, o którym sezon temu mówiło się… niemal dokładnie to samo, co o Arsenalu 2018/19. Że w ataku efektowny jak mało kto, ale w obronie rozdygotany jak dyslektyk przed maturą pisemną z polskiego.
Jak ta historia dla The Reds, też przecież przeżywających trudne lata w ostatniej dekadzie, potoczyła się dalej, wszyscy wiemy. Przez finał Ligi Mistrzów, do roli drugiego po Manchesterze City faworyta do wygrania Premier League i zespół dużo bardziej zrównoważony. Kibice Arsenalu z pewnością nie mieliby nic przeciwko temu, by z Emerym u sterów Kanonierzy równie szybko zreplikowali te osiągnięcia. I może wreszcie wygrali rozgrywki, które nie są krajowym pucharem.
Bo tylko wtedy intonowane już teraz “mamy swój Arsenal z powrotem” wybrzmi jeszcze donośniej.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl