To chyba najbardziej zagadkowy klub Ekstraklasy. Ledwie przedwczoraj, no, najdalej tydzień temu, stanął nad przepaścią, gdy jego właścicielem został Jakub Meresiński, bardzo szybko zresztą gubiący literki ze swojego nazwiska, kolekcjonujący za to pozwy i zarzuty. Przejęli go na dobrą sprawę sami kibice, którzy stanęli przed ogromnym wyzwaniem utrzymania przy życiu klubu na najwyższym ligowym szczeblu. Dziś zaś w Krakowie uczucie głębokiego rozczarowania towarzyszyło zakończeniu rundy na ósmym miejscu, z 5 punktami straty do wicelidera.
Nikt chyba tak naprawę nie jest w stanie powiedzieć, na ile stać dziś Wisłę Kraków. Nikt nie jest chyba tak naprawdę w stanie powiedzieć, gdzie Wisła będzie za pół roku, ale i gdzie Wisła będzie za trzy lata. Nikogo nie zdziwi walka o europejskie puchary, nikogo nie zdziwi walka o utrzymanie, nikogo nie zdziwi kupno trzech nowych zawodników za dobre pieniądze, nikogo nie zdziwią kolejne pogłoski o zaległościach finansowych.
I tak zresztą jest od początku nowej ery w Krakowie. Od samego przejęcia klubu przez kibiców, a raczej odbicia go z rąk Meresińskiego, zdania były podzielone. Ekstraklasa przyzwyczaiła nas w końcu do tego, że za klubami stoją czasem ekscentryczni, czasem trochę szurnięci, ale zawsze bogaci biznesmeni, a gdy takowych nie ma – rozrzutne miasta albo spółki z udziałem Skarbu Państwa. Lata Wojciechowskich, Filipiaków, Cupiałów, Rutkowskich, Cacków, kieleckich czy wrocławskich magistratów, KGHM-ów, BOT-ów i Bogdanek przyzwyczaiły nas do tego, że właściciela było łatwo namierzyć, wskazać palcem, wyobrazić go sobie jako jednego człowieka, albo chociaż konkretną firmę, pod której siedzibą można w razie czego zorganizować protest. Jasne, były kluby wspierane przez grono mniejszych sponsorów, ale frontmen był jeden (maksymalnie trzech).
Wisła z kolei jako takiej twarzy nie miała. Prezes Marzena Sarapata w programie “Stan Futbolu” przekonywała, że za klubem nie stoi żaden konkretny pojedynczy inwestor, ale silna armia kibiców, która finansuje klub nie tylko przez bilety i karnety, nie tylko przez kupno oficjalnych gadżetów, ale też w ramach akcji takich jak “Wisła to nasza historia” (zebrano ponad 800 tysięcy złotych) czy “12 Bohater” (zebrano ponad 400 tysięcy). Do tego grono mniejszych sponsorów, dzięki którym udaje się spinać budżet.
Na tle klubów, gdzie sponsorzy opowiadają z uśmiechem w telewizyjnych wywiadach o milionach euro wrzucanych łopatą do klubowego pieca… Wisła wyglądała dość skromnie. Nie jest zresztą jakąś tajemnicą, że pierwszym założeniem było powycinane pensji tak, by w miarę urealnić wydatki w stosunku do prognozowanych przychodów, uszczuplonych dość znacznie przez wycofanie z klubu Tele-Foniki.
Dziś, kilkanaście miesięcy później, można już chyba napisać, że Wisła poradziła sobie z tym zakrętem. Wielu obawiało się o sposób budowania drużyny, ale pion sportowy powierzono przede wszystkim Manuelowi Junco. Miewał decyzje dobre, miewał kiepskie, ale zrealizował nawet więcej, niż się od niego oczekiwało – Wisła długo naciskała na pierwszą czwórkę w ubiegłym sezonie, czyli kluby o nieporównywalnie lepszej sytuacji finansowej i organizacyjnej. Także jesienią, mimo problemów, o których szeroko opowiadał w prasie nawet Kiko Ramirez, udało się pozostać do końca roku w górnej połowie tabeli. Junco wprawdzie postawił bardzo mocno na Hiszpanów, ale to miało bardzo konkretne uzasadnienie, powtarzane później w Krakowie tysiąc razy.
– Rynek mówi ci, co możesz zrobić. Pierwszą opcją dla nas zawsze są piłkarze z Polski, ale w tamtym momencie ściąganie ich było niemożliwe, bo trzeba wydać na nich big money. Musieliśmy korzystać z drugich czy trzecich opcji, na które nas zwyczajnie było stać. Póki co ekonomicznie wychodzimy na tym lepiej, ale jestem pewien, że ten trend zostanie zmieniony w krótkim czasie i będziemy podpisywać więcej piłkarzy z Polski. To nie jest generalna zasada, że piłkarze zza granicy są tańsi, bo często też obcokrajowiec jest dla nas zbyt drogi. Gdy mówią, że chcą tyle i tyle, mówimy: nie, to nie jest moment, w którym możemy tyle wydać. Na koniec dnia musisz popatrzeć na swój budżet i odmówić piłkarzom, którzy są wystarczająco dobrzy, ale zbyt drodzy – tłumaczył w rozmowie dla Weszło. Podobnie zresztą było z trenerem – Junco postawił na Ramireza, który do tej pory w CV miał kompletnie anonimowe kluby z Hiszpanii i niewiele więcej.
Za drogo, zbyt drogo, nie stać nas. W Wiśle te słowa padały wyjątkowo często i uzasadnione były obawy o jakość piłkarzy sprowadzanych hurtowo ze wszystkich zakątków Europy. Czy taka budżetowa budowa składu, w dodatku podlana wiecznym brakiem płynności (narzekał na to nawet wychowanek i do-niedawna-prawdziwy wiślak, Krzysztof Mączyński) wystarczy na Ekstraklasę? Okazało się, że wystarczy. Raz wystrzeli Brlek. Sprawdzi się Llonch. Potem nagle znikąd pojawi się taki brylant jak Carlitos, który pożera całą ligę. Trudno powiedzieć, ile w tym szczęścia, bo przecież to samo konto obciążają przeróżne Videmonty czy Echavarrię, a ile umiejętności, oka do piłkarzy, dobrych kontaktów. Fakty są jednak takie, że Wisła gra powyżej posiadanego potencjału.
Stop.
No właśnie – jeśli grałaby powyżej posiadanego potencjału, to chyba nie zwalniałaby trenera? I właśnie cała sytuacja z wymianą trenera, ale i wzmocnieniami ostatnich tygodni każe postawić znak zapytania przy Białej Gwieździe.
Po pierwsze – jeszcze nie słychać, by Carlitos miał wyfrunąć już w tym okienku. Spodziewaliśmy się, że rozmowy na temat jego transferu będą bardzo zaawansowane jeszcze przed pierwszym obozem, tymczasem poza ogólnikami o zagranicznych ofertach nie wiadomo nic. Ostatnie okienka to utrata Brleka, Mączyńskiego, Guzmicsa, Jovicia, Popovicia – sądziliśmy, że i tym razem od pierwszego dnia okienka będzie jasne, że Lopez już w Krakowie więcej nie zagra. Co do strat z ostatnich miesięcy – interesujące były też zastępstwa. Zazwyczaj wyszukane w miejscach, do których większość klubów z tej półki boi się zaglądać – bo takiego Spicicia Wisła wygrzebała przecież z bezrobocia, na którym wylądował po rozwiązaniu kontraktu… w Gruzji.
Teraz? Okienko otworzyło się jeszcze w ubiegłym roku, gdy krakowianie ściągnęli Marcina Wasilewskiego. Tak, niemal emerytowanego. Tak, od dawna żelaznego rezerwowego w Anglii. Ale to nadal “Wasyl”, nadal człowiek o posturze gladiatora i równie twardym charakterze, wódz szatni i zabijaka, który raczej nie odpuszcza. Piłkarz, który ma swoje oczekiwania sportowe, ale na pewno niezainteresowany jest wolontariatem. Dołączył do niego Nikola Mitrović z serbskiej Ekstraklasy, piłkarz, który też coś tam w życiu wygrał – dwa mistrzostwa w Izraelu, mistrzostwo Serbii, dwa Superpuchary Węgier. On też nie jest młodym wilkiem, ma już 31 lat, ale “na papierze” wygląda zdecydowanie lepiej niż większość wzmocnień Wisły z początków rządów nowej ekipy.
Postać trenera, jakkolwiek absurdalne wydawało się zwalnianie Kiko Ramireza właśnie w tym momencie, też budzi respekt. Joan Carillo w przeciwieństwie do poprzednika ma doświadczenie w dość sporych klubach – bo takim trzeba określić Hajduk Split czy Videoton, z którym wygrał mistrzostwo Węgier. A asystował też przecież samemu Maurcio Pochettino w Espanyolu. Znów będziemy się odwoływać do mitycznego “papieru”, który następnie może negatywnie zweryfikować “boisko”, ale porównywanie CV czy osiągnięć nie wpada dla Ramireza korzystnie.
Dwa spore wzmocnienia drużyny. Na razie brak przekonujących informacji o osłabieniach. Trener z przyzwoitą historią. Pozytywne wieści z Krakowa uzupełnia ta dzisiejsza, o przedłużeniu umowy ze sponsorem głównym, firmą LV Bet. Bukmacher z wiślackich koszulek będzie w Krakowie jeszcze co najmniej przez trzy i pół roku, a prezes firmy żartobliwie mówił na oficjalnej konferencji, że na Messiego wrzucone przez nich w klub pieniądze pewnie nie wystarczą, ale na Lewandowskiego powinny.
I cofamy się do leadu. Wisła jest cholernie zagadkowa, kompletnie nieprzewidywalna. Jednego dnia – gdy zwalnia trenera w jakiś totalnie abstrakcyjny sposób tuż przed końcem rundy, a on od razu wylewa w mediach żal o rosnące zaległości wobec niego i piłkarzy – sądzimy, że to wszystko zaraz pieprznie na plecy i tyle będzie z ratowania klubu przed Meresińskim. Ale potem, drugiego dnia, znów Wisła stoi prosto, pręży dumnie pierś i nie tylko słowami, ale i czynami zbliża się do tej upragnionej stabilizacji.
Najgorsze, że nie możemy się pozbyć wrażenia, że w Wiśle w najbliższych miesiącach najwięcej będzie zależało nie od prezesów, dyrektorów czy trenerów, ale jednego człowieka z dziesiątką na plecach.
Fot.FotoPyK