72. minuta, stan – 1:0 dla Legii. Fatalny błąd Jędrzejczyka, w efekcie którego Michal Papadopulos oddaje strzał do pustej bramki, obok nogi rozpaczliwie interweniującego Michala Pazdana. Zamykający tabelę Piast wyrównuje i w ostatecznym rozrachunku wywozi z Warszawy punkt. Legia zaś po raz kolejny w tym sezonie musi się zastanawiać, czy jeżeli nie wylosuje go w chipsach, będzie potrafiła wygrać mistrzostwo Polski na boisku.
Tak mogła brzmieć relacja z jedynego piątkowego meczu ekstraklasy. Mogła, gdyby nie – możemy chyba już rozstrzygnąć tę kwestię – interwencja kolejki Michała Pazdana. Wślizg na wagę trzech punktów i dobrego samopoczucia przed meczem z Sheriffem Tiraspol.
Mniej niż dziesięć minut później było już bowiem po zabawie, gdy na tablicy wyników po stronie zdobyczy Legii trójka zastąpiła jedynkę. Gdy najpierw Jędrzejczyk z Guilherme na prawej stronie rozklepali obronę Piasta, kończąc dograniem tego pierwszego do Mączyńskiego, który przylutował zza pola karnego, a następnie, w drugim zagraniu po wznowieniu, Marcin Pietrowski postanowił obdarować Armando Sadiku piłką na 25. metrze przed bramką Szmatuły. I w konsekwencji – asystą przy golu Guilherme.
Do tamtej pory Piast może nieszczególnie zdecydowanie, ale jednak próbował dopominać się o wyrównanie. Bo i Legia nie stłamsiła rywali, gdy już nabiła ich na widelec pierwszym trafieniem Dominika Nagy’a przy kompletnym braku krycia ze strony Konstantina Vassiljeva (chwilę później zmienionego z powodu kontuzji). Zamiast tego atakowała, ale bez zęba. Stwarzając sobie zaledwie kilka sytuacji do podwyższenia, i to takie kilka, które można policzyć na palcach ręki niezbyt wprawnego operatora piły tarczowej. Raz w piłkę dobrze nie trafił Hamalainen, dwa – Kucharczyk chciał uderzać głową, ale wyszło zbyt mocne zgranie do Chukwu. Poza tym? Ujmijmy to tak, patrząc na kreatywność ofensywy Legii w pierwszej połowie, wysłannicy Sheriffa raczej nie narobili w gacie ze strachu.
Tak naprawdę do zmuszenia Szmatuły do wysiłku potrzebne były Legii dwie rzeczy. Obie, które nastąpiły dopiero po około godzinie gry. Pierwsza – wyjście wyżej Piasta, zmuszonego do tego wynikiem. Druga – zmiana nieszczególnie produktywnego dziś Chukwu na Sadiku. Albańczyk może i nie ma siły na cały mecz, ale gdy wchodzi jako joker, miewa przebłyski które napawają optymizmem. Jak dziś, po asyście głową Mączyńskiego, gdy z trudnej pozycji (na którą de facto sam się wygonił) sprawił kozłującym strzałem masę problemów Szmatule. Albo przy golu na 3:0, gdy – jakby na przekór instynktowi napastnika – zamiast uderzać, zagrał perfekcyjnie na strzał do Guilherme.
Problem Legii tkwi wciąż jednak w tym, że tak naprawdę praktycznie o każdym – może z wyjątkiem będącego ostoją drugiej linii Mączyńskiego – tak jak o Sadiku można powiedzieć, że miał „momenty”. Nie długie minuty, nie 90 minut, a „momenty” dobrej gry. Pazdan fakt, uratował Legię przed wyrównaniem, ale jednocześnie to on przegrał walkę w powietrzu z Papadopulosem, gdy Piast strzelał na 1:3. Jędrzejczyk, owszem, zagrał znakomitą klepę przy bramce na 2:0, ale jednocześnie wcześniej mógł zawalić bramkę i sprawić, że do tego rozegrania 2 na 1 z Guilherme w ogóle by nie doszło, bo Piast zweryfikowałby podejście do spotkania na bardziej defensywne. Nagy szarpał za dwóch, a gdy ruszał sprintem do pressingu, zaczynaliśmy się nawet zastanawiać, czy nie jedzie na dopalaczach, ale w końcówce, gdy Legia odpięła wrotki, zwyczajnie przygasł. I tak dalej, i tak dalej.
Powody do wiary, że oto Legia zaczyna się podnosić, z pewnością są. Ale wraz z nimi przychodzi wątpliwość. Czy aby nie wraca do “swojej” gry zbyt wolno i czy to, co z nawiązką wystarczyło na Wisłę Puławy i Piasta, pozwoli wejść do fazy grupowej Ligi Europy? Cholera, chcielibyśmy odpowiedzieć z pełnym, niezachwianym przekonaniem, że tak, że owszem. Ale, mimo wygranej, wciąż jednak nie potrafimy.
[event_results 346501]
fot. FotoPyK