Piast Gliwice powoli podnosi się z desek. Proces ten troszeczkę przypomina podnoszenie się z desek Rocky’ego w filmie o bokserze włoskiego pochodzenia. Różnica polega jednak na tym, że w hollywoodzkiej produkcji mozolne stawanie na nogi miało dodawać dramatyzmu i uwypuklać heroizm głównego bohatera, a Piast wraca do właściwej postawy bardzo powoli, bo po prostu ciągle jest jeszcze słaby. Ale tak się akurat złożyło, że dziś Wisła Płock lepsza nie była.
Raczej prezentowała porównywalny poziom. Oczywiście należy pamiętać, że jakkolwiek patrzeć mówimy o starciu grającego na własnym boisko wicemistrza Polski z beniaminkiem. Ale z drugiej strony priorytetem Piasta było to, by nie zadławić się mułem z piłkarskiego dna, a nie wysłanie sygnału, że drużyna znów będzie walczyć o puchary. Cel udało się zrealizować.
Ale do 18. minuty się nijak się na to nie zanosiło…
– Wisła prowadziła 1-0 po bramce Arkadiusza Recy,
– strzelonej co prawda ze spalonego, ale bierność defensorów Piasta zarówno w tej akcji, jak i kilku innych nie zwiastowała niczego dobrego,
– z kolei w ofensywie piłkarze z Gliwic z reguły nie potrafili zaliczyć trzech udanych zagrań z rzędu.
I wtem. Piłkę wybił Kiełpin, główkę wygrał Korun, bardzo ładnie na wolne pole zagrał Szeliga, a podcinką a la późny Tomasz Frankowski popisał się Sasza Żivec. Biorąc pod uwagę, że pierwszy gol Piasta w tym sezonie był prezentem od Cracovii, w końcu udało się sklecić coś sensownego samemu. Po zaledwie 288 minutach grania.
No i gra Piasta zaczęła się trochę zazębiać. Z Piasteloną Radoslava Latala miało to co prawda tyle wspólnego co Guti z Jagiellonii ze swoich imiennikiem z Realu, ale jeszcze raz – step by step. Już w drugiej części gry świetną piłkę na głowę Patrika Mraza zagrał Marcin Pietrowski, a Słowak, który zazwyczaj sam popisywał się takimi dośrodkowaniami pokonał Seweryna Kiełpina. Później gospodarze trochę spuchli, a duet Masłowski-Jankowski wniósł do gry tyle, że chciało się płakać, ale korzystny wynik udało się dowieźć do końca.
A Wisła cóż… uczy się Ekstraklasy. Dzisiejszego nauczyciela trudno było darzyć przesadnym szacunkiem, ale jednak nie udało się strzelić więcej bramek od niego. Na pochwałę zasłużył młody Reca, który prócz strzelenia bramki oddał jeszcze jeden groźny strzał, a później stworzył niezłą sytuację Szymińskiemu, na naganę drugi ze skrzydłowych, Hemeha, którego przy golu oszukał Mraz.
Ciągle nie do końca wiemy, jak oceniać drużynę Marcina Kaczmarka. Tydzień temu wygrała ona z kandydatem do mistrzostwa, teraz nieznacznie uległa wicemistrzowi, w następnej kolejce zagra z mistrzem. Za szybko, by cokolwiek powiedzieć, ale jedno się już udało – wejście do ligi, nawet mimo dzisiejszej porażki boli znacznie mniej, niż się w Płocku obawiano.
Fot. 400mm.pl