Piast Gliwice zrobił tej wiosny tak wiele, by nie zdobyć mistrzostwa Polski, że aż strach pomyśleć, co będzie, gdy jednak jakimś cudem wpadnie ono w ręce Latala i jego piłkarzy. No bo jak to tak – mistrz, który przez kilka miesięcy nie potrafi rozegrać jednego bardzo dobrego spotkania? Mistrz, który już niemal całkowicie wrócił do grona ligowych szaraczków? Mistrz, który zapomniał co to wyrachowanie i – co gorsza – zastąpił je frajerstwem? Piastelona to już tylko mgliste wspomnienie. Wciąż z sentymentem patrzymy na ten projekt, ale naprawdę średnio to wygląda.
Gdybyśmy mówili o innych realiach, napisalibyśmy, że momentami wygląda to nawet nie średnio, ale jak zorganizowana akcja, w którą nie zostało wtajemniczonych 3-4 ludzi. Tylko po to, by stwarzać pozory. Na pewno nic wiedziałby o niej w takim układzie Mateusz Mak. Lekko zdziwiliśmy, gdy zobaczyliśmy go w “11” sezonu zasadniczego Przeglądu Sportowego, ale trzeba mu oddać, że to właśnie głównie on utrzymuje gliwiczan w walce o mistrzostwo. No bo tak:
– zaliczył ładną asystę przy golu na wagę trzech punktów ze Śląskiem,
– wywalczył karnego, którego wykorzystanie dało zwycięstwo z Podbeskidziem,
– strzelił bramkę na wagę remisu z Koroną,
– strzelił bramkę na wagę remisu z Cracovią.
Prócz tego trafiał w wysoko przerżniętych meczach z Lechią Gdańsk oraz Zagłębiem Lubin i generalnie wymiata. Dziś najpierw wydawało się, że będzie antybohaterem spotkania, bo choć potrafił ładnie znaleźć się w polu karnym, to miał problemy, gdy piłka już trafiała pod jego nogi. Niweczył wysiłek kolegów. Z kolei później bardzo długo wydawało się, że jego trafienie da trzy, a nie tylko jeden punkt, ale – jak już wspominaliśmy – Piast przestał słynąć z wyrachowania.
Momentami nawet fajnie to wyglądało. O ile Cracovia była tą samą drużyną, która w końcówce sezonu zasadniczego dała się zepchnąć z podium i straciła miano najefektowniejszej drużyny w lidze, o tyle można było odnieść wrażenie, że Piast po podziale zyskał nowe siły. Trochę tak jakby ostatnie słowa Patrika Mraza o tym, że słaba gra wiosną wynikała z budowania formy na rundę finałową – nie były tylko niewinnym żartem. Byłemu liderowi niemal wychodziła nawet firmowa akcja z jesieni – rozrzucenie piłki na lewe skrzydło do Mraza, ostra wrzutka na Nespora, strzał – a to jakkolwiek patrzeć dowód, że drużyna czuła się nieźle. W końcu wynik otworzył Mateusz Mak i czekaliśmy aż Cracovia dostanie drugiego gonga.
No bo drużyna Jacka Zielińskiego była lekko bezradna. Od czasu do czasu kotłowało się pod bramką Szmatuły, ale to raczej pojedyncze zrywy niż faktyczny, powtarzalny napór. Trener w akcie desperacji zdecydował się nawet na zdjęcie ze strychu Dariusza Zjawińskiego (31 minut wiosną) i wpuszczenie go na boisko w miejsce Mateusza Cetnarskiego. Na boisku pojawił się też Mateusz Wdowiak, który poza genialnym golem w Szczecinie, raczej się w tym sezonie też nie wyróżniał. Lecz to właśnie on został bohaterem Pasów, posyłając dwie precyzyjne piłki na głowy kolegów. Pierwszą dograł do Zjawińskiego, drugą do Covilo. Chyba nie musimy mówić, która próba skończyła się golem.
1-1. Ale nie damy sobie ręki uciąć, że to kibice Cracovii najbardziej ucieszyli się z gola swojej drużyny w samej końcówce. Informacja dnia jest bowiem następująca – przewaga Legii nad Piastem urosła już do 3 punktów.
Fot. 400mm.pl