Kevin was znudził? Pięć propozycji sportowych filmów na święta

Sebastian Warzecha

24 grudnia 2025, 15:25 • 11 min czytania 3

Barszczyk dokończony, pierogi zjedzone, przełamaliście się opłatkiem i życzyliście wszystkiego, co dobre? To najpierw czas na prezenty – a potem – warto pogadać z rodzinką. Gdy jednak wigilijna kolacja dojdzie czy to do końca, czy do punktu, w którym wszyscy zaczynają ukradkiem zerkać w stronę telewizora, warto coś wspólnie obejrzeć. Ale ile można włączać tego Kevina, „To właśnie miłość” albo „Szklaną pułapkę”? Zamiast nich można przecież odpalić inne filmy – choćby sportowe. To nasza lista polecanych filmów na świąteczny seans.

Kevin was znudził? Pięć propozycji sportowych filmów na święta
Reklama

Sportowo na święta. Co do obejrzenia z rodzinką?

Słuchajcie, sprawa wygląda tak – nie ma wielu filmów świąteczno-sportowych. Wiecie, takich, które łączyłyby oba te aspekty. Zamiast więc szukać na siłę niskobudżetowych obrazów czy takich kręconych na zlecenie kanałów telewizyjnych dla dzieci, postawiliśmy na inną strategię – filmy sportowe, które klimatem, choćby po części pasują do świąt. Wiecie, czas cudów, czas rodzinny, czas na przemyślenia. Ale też czas dla dzieci, bo te mają wolne. I wreszcie czas, w którym warto zobaczyć trochę śniegu czy lodu, bo aktualnie w Polsce święta są białe – nomen omen – od święta.

Z małymi wyjątkami szliśmy więc w tę stronę.

Reklama

Te wyjątki są dwa. O jednym wspomnieć wypada na start, bo to nie film sportowy sam w sobie. Chodzi o francuski „Joyeux Noel” (polski tytuł to „Boże Narodzenie”, łatwiej wyszukiwać po oryginalnym), opowiadający dobrze już znaną historię rozejmu na froncie zachodnim I wojny światowej. Rok 1914, żołnierze dwóch wrogich sobie armii zawieszają walki na moment, by móc nacieszyć się świętami. A w ramach tego cieszenia się – grają też w piłkę.

W filmie piłka jest w tle przez chwilę, ale jest. A to jedna z – ostatecznie – piękniejszych świątecznych historii. Nawet jeśli groza Wielkiej Wojny dopiero się tak naprawdę zaczynała.

Drugi wyjątek? Jemu poświęcimy osobny fragment tekstu.

Bijatyka w świąteczny czas

Zaletą tej propozycji jest to, że jeśli ktoś nie widział pierwszego, drugiego albo trzeciego „Rocky’ego”, to warto je nadrobić zanim siądziecie do tej konkretnej, czyli czwartej części. Jasne, że cała ta seria zdąży po drodze zaliczyć spadek jakości (a potem będzie gorzej, pamiętajcie: piąta część nie istnieje), ale to nadal bokserskie kino, do którego Sylvester Stallone miał sporo wyczucia. I postać, z którą łatwo się identyfikować, bo uosabia i ludzkie słabości, i siłę potrzebną do ich pokonania.

Jest w tym sporo świątecznych tematów, prawda?

(Uwaga, dalej czekają was spoilery z filmów).

Co działo się przed czwartą częścią? Jeśli nie chcecie oglądać trzech poprzednich, to wiedzieć warto, że Rocky Balboa zdążył już do tego momentu przeżyć… no, tak naprawdę to wszystko.

CZYTAJ TEŻ: ROCKY. O FILMIE, KTÓRY STAŁ SIĘ FENOMENEM

Przetrwał prawdziwą bijatykę z Apollo Creedem, utrzymując się na nogach do końca. Odnalazł miłość, ożenił się i doczekał dziecka, a jego żona zapadła w śpiączkę. Stoczył rewanż z Creedem, choć mógł to przypłacić utratą wzroku (swoją drogą walka odbyła się w Święto Dziękczynienia) i sensacyjnie zdobył mistrzostwo świata. Potem obronił je wielokrotnie, aż stracił w walce z Jamesem „Clubberem” Langiem. Stracił też trenera, który zmarł. Na jego miejsce wskoczył jednak… Apollo Creed. Wspierany przez niego Rocky tytuł odzyskał, a potem obaj zawalczyli jeszcze raz – ale już sparingowo, na sali treningowej.

I tu dochodzimy do czwartego filmu, w którym Rocky najpierw traci kolejnego trenera – Apollo ginie w wyniku walki z Ivanem Drago, wielkim (dosłownie) radzieckim bokserem (swoją drogą grał go debiutujący w amerykańskim kinie Dolph Lundgren). Rocky postanawia się zemścić i wyzywa Drago na walkę… a co dalej, to już zobaczycie na ekranie, ostrzeżemy tylko, że możecie spodziewać się dużej dawki patosu i patriotyzmu w amerykańskim wydaniu. Co jednak dla nas istotne – obaj bokserzy rywalizować będą ze sobą w Boże Narodzenie, a Balboa rzuci nawet z ringu świąteczne życzenia.

Choć więc boks ze świętami raczej się nie kojarzy, to akurat w tym przypadku jest nieco inaczej.

Latał jak orzeł… bez skrzydeł

Filmy sportowe mają to do siebie, że większość z tych najlepszych opartych jest na prawdziwej historii. Nawet „Rocky” jest taką inspirowany. A historia Eddiego Edwardsa, skoczka narciarskiego z Wielkiej Brytanii, była gotowym materiałem na dobre kino. Trochę dokument, trochę komedia, szczypta dramatu i przygody – w „Eddiem zwanym Orłem” znajduje się w sumie wszystko. A do tego sporo dobrego aktorstwa dostarczają w dodatku Taron Egerton, Hugh Jackman czy Christopher Walken.

Historia Eddiego jest pełna ciekawych momentów. Jeśli nie znacie, to w skrócie: był to skoczek słaby, ale taki naprawdę słaby. Początkowo był narciarzem alpejskim, ale zmienił sport, bo marzył o igrzyskach, a w skokach miało być łatwiej się tam dostać. I było, tyle że nie przewidział jednego – po powrocie z USA, gdzie oddał pierwsze skoki, nie miał gdzie i jak trenować. Imał się więc wszelkich sposobów: a to jeździł po krajach Europy na własny koszt, a to przeprowadzał treningi zastępcze z wykorzystaniem samochodów czy sprzętów domowych.

Wynajdywał więc – najpierw sam, a potem z trenerem – wszelkie sposoby na to, by jakoś szło to wszystko do przodu. No i szło.

Edwards zaczął startować w Pucharze Świata. Zwykle zajmował ostatnie miejsca, a w połowie lat 80. oznaczało to nierzadko lokatę setną lub dalszą. Ale robił jednak swoje, dalej próbował. Przeskakał tak trzy sezony, choć wiele zawodów opuścił. Udało mu się też wystąpić na igrzyskach, skakał na nich z podarowanym przez Włochów kaskiem i na nartach, które otrzymał od reprezentacji Austrii. Niedługo potem zakończył karierę. Wrócił po latach, o mały włos – choć nie skakał w PŚ – dostał się na IO 1996. Nie udało się jednak, więc skakanie odpuścił.

Mimo że sukcesów nie odniósł, był uwielbiany. Męczyło to Międzynarodową Federację Narciarską, która nie chciała, by zawodnik z końca stawki był popularniejszy od mistrzów. To w dużej mierze przez Edwardsa wprowadzono system kwalifikacji do konkursów. A on sam stał się gwiazdą. Śpiewał o sobie piosenki (po fińsku!), biegł z ogniem olimpijskim przed IO w Vancouver, spełniał się w wyczynach kaskaderskich, napisał książkę, a w końcu powstał i film.

W filmie to wszystko jest jeszcze trochę ubarwione, podkręcone, ale w sposób, który niezmiennie podnosi na duchu. Bo skoki Edwardsa to, ostatecznie, radość. I tak, jak sam Edwards, tak i film o nim potrafi śmiać się sam z siebie i przedstawiać się widzowi komediowym – bardzo brytyjskim! – przedstawieniem sprawy. To biografia kręcona w duchu feel-good. Jest więc zima, śnieg, skoki i dążenie do marzenia.

Innymi słowy: jest materiał na miły świąteczny seans.

Film o cudzie na czas cudów

„Cud w Lake Placid” („Miracle”) to sportowe kino z najlepszego amerykańskiego kina dla twórców takowego. Miejscami jest naładowane patosem, miejscami kreuje historię w nieznośnie wręcz arogancki – a dla Amerykanów: pełen narodowej dumy – sposób. Ale ostatecznie to film o czymś, co każdy kibic chciałby przeżyć choć raz w swoim życiu – o prawdziwym, sportowym cudzie.

A święta to przecież czas cudów, prawda?

Historia? Napiszmy tak: z pewnością każdy z was ma ukochany klub – dyscyplina jest nieważna – z kolei ten klub ma wielkiego rywala. Lepszego, potężniejszego. Pokonanie go, zwłaszcza w meczu o tytuł na najważniejszej imprezie to, no właśnie, cud. Wiecie o tym dobrze, bo kopał wam ten rywal tyłki regularnie. I wszystko wskazuje na to, że skopie jeszcze raz.

Tak mogli czuć się Amerykanie na zimowych igrzyskach w Lake Placid, w 1980 roku. A przynajmniej ci z nich, którzy oglądali turniej hokeja – czyli wielu. Gdy zaczynały się tamte igrzyska, mieli tylko jedno hokejowe złoto, z 1960 roku. Od tamtego czasu sytuacja się jednak znacząco zmieniła. Sowieci jeszcze bardziej rozwinęli swój hokej, a ich system – w teorii amatorski, w praktyce nie bardzo – pozwalał powoływać im do kadry najlepszych graczy. Amerykanie brać za to musieli zawodników z ekip uniwersyteckich.

Faworyt każdego takiego starcia był więc jasny.

Związek Radziecki wygrał zresztą cztery poprzednie edycje igrzysk. Amerykanie w tym samym okresie przywieźli do kraju jedno srebro. W Lake Placid chodziło jednak o dumę, o honor, o to, że napięcia na linii USA-ZSRR stawały się coraz większe, co zaowocowało bojkotem igrzysk w Moskwie, ledwie kilka miesięcy później. Na tych zimowych chodziło jednak o rywalizację na lodzie. Rywalizację, którą niespodziewanie – po dramatycznym, pełnym zwrotów akcji meczu, wygrali Amerykanie. W bezpośrednim starciu z ZSRR – 4:3. Euforia była tak ogromna, że na moment zapomniano… że to jeszcze nie złoto. Amerykanie pokonać bowiem musieli jeszcze Finów.

Zrobili to jednak i sięgnęli po złoto.

Opowieść o tym zobaczycie w „Miracle” i uwierzcie – to że wygrali, to nie spoiler. Że tak się stanie, domyślić możecie się, nawet jeśli nie znacie zakończenia tej historii, od początku. To typowy, amerykański film sportowy, ale świetnie napisany, opowiadający tę historię niezwykle sprawnie. W efekcie jest to seans poświęcony temu, by przekonać się, jak grupa ludzi zjednoczonych we wspólnym celu może pokonać wiele przeciwności losu i stworzyć coś wielkiego.

Ba, zapracować sobie na cud.

Reggae w bobsleju

Tak, wszyscy wiecie, o jaki film chodzi, prawda? Jasne, że „Reggae na lodzie” (w oryginale: „Cool Runnings”). Może to i tytuł, który nie jest w tym zestawieniu żadną niespodzianką. Równocześnie jednak to propozycja idealna na seans z dzieciakami, jeśli jakieś macie. A jeśli nie – obudźcie sami wewnętrzne dziecko, bo to film idealnie familijny. Swoją drogą wiedzieliście, że muzykę częściowo robił do niego… Hans Zimmer? Tak, ten Hans Zimmer. Historia jamajskiej ekipy bobsleistów dostała więc naprawdę niezłego kompozytora.

A i sam film zły nie jest.

Jasne, to nie kino najwyższych lotów, ale właśnie – dobry film familijny, do oglądania z całą rodzinką. Taki, którego nie przełącza się, gdy akurat leci gdzieś w telewizji, a nostalgia sprawia, że chce się go raz na jakiś czas obejrzeć. Bo to – jak u Eddiego Edwardsa – po prostu bardzo sympatyczna opowieść o pokonywaniu ograniczeń i walce o swoje. Walce, która nie zakończy się wielkim triumfem (nie ma na to szans, to nie fikcyjny Rocky, a i on przecież wygrywa dopiero w drugiej części), ale sama ta walka jest już istotą tej opowieści.

Zresztą czasowo to w sumie ten sam moment i te same igrzyska, co i Eddie. W 1987 roku jamajski sprinter, Derice Bannock nie dostał się na letnią olimpiadę. Nie dostał – dodajmy – przez błąd rywala, który potknął się i przewrócił dwóch swoich konkurentów – w tym i Derice’a. Petycja Bannocka o możliwość powtórzenia biegu została odrzucona. Jeden z sędziów zaproponował mu start w innych sportach – boksie lub kolarstwie – bo w tych Jamajka bierze udział.

Bannock z przypadku zaczyna jednak myśleć o… bobslejach. Jamajka i ten sport to, oczywiście, połączenie na tamte czasy niesłychane, a i teraz bardzo rzadkie. Derice rekrutuje więc trzech kolegów, opowiadając im o swoim planie – chce dostać się na igrzyska, ale nie te, o których na ogół myśli się na Karaibach. Celuje w zimę.

Droga nie jest łatwa, to oczywiste. Ale czy się powiedzie? Czy Jamajczyków czeka olimpijska przygoda? Jakie komplikacje ich czekają? Z kim pobiją się – tak, pobiją – w barze? I dlaczego jedna luźna śrubka sprawi, że oklaskiwać będą ich wszyscy rywale? Odpowiedzi na te wszystkie pytania – w filmie.

Warto jednak zaznaczyć, że film trochę „podbija” to, jak dobrze radzili sobie Jamajczycy. Gdy więc już go obejrzycie, to – dopiero wtedy, żeby nie psuć sobie wrażeń z seansu – dobrze sprawdzić, jak było naprawdę. Niczego jednak nie zdradzimy, bo to historia warta podwójnego odkrycia czy pokazania dzieciakom.

A jeśli ją znacie – no to przekonajcie się, czy wszystko dobrze pamiętacie.

Pieski, zima i silna wola

„Żelazna wola” (o dziwo to dosłowne tłumaczenie oryginalnego „Iron Will”, choć tu chodzi o grę słowną z imieniem głównego bohatera) to prawdopodobnie najsłabszy film z tego zestawienia – przyznajemy to bez oporów – ale taki, który ogląda się dobrze… zwłaszcza w wieku wczesnonastoletnim. Serio, puśćcie to jakiemuś dwunastolatkowi, a prawdopodobnie wciągnie go bez reszty. Można się zastanawiać co prawda, na ile sportem w naszym rozumieniu tego słowa są wyścigi psich zaprzęgów – zwłaszcza ponad sto lat temu – ale to inna sprawa.

W wielu miejscach za sport się to uważa. Więc na tym poprzestańmy.

Co może was zaskoczyć, to fakt, że na ekranie pojawi się – zostawmy z boku wszelkie kontrowersje – Kevin Spacey, którego kariera dopiero się wówczas rozkręcała. Główną rolę, Willa Stonemana, gra jednak Mackenzie Astin. Jest rok 1917, Will ma 17 lat, roznosi pocztę w swoim miasteczku i marzy o dostaniu się do college’u. To się udaje, ale niedługo potem rodziną chłopaka wstrząsa tragedia – ginie jego ojciec.

Sytuacja finansowa rodziny już wcześniej nie była najlepsza, college stanowiłby spore obciążenie. Bez ojca, głowy rodziny, jest jeszcze gorzej. Matka Willa sięga po desperackie środki i postanawia sprzedać ich cenne psy zaprzęgowe. Sprzeciwia się temu jej syn, który postanawia wziąć udział w prestiżowym i dobrze opłacanym wyścigu zaprzęgów właśnie.

A co jest dalej?

Dalej to już wiecie: przeciwności losu, wielka rywalizacja, porozumienie psa z człowiekiem. To wyciskacz łez, nastawiony na wzruszenia, zwłaszcza dla (nieco starszych) dzieciaków. Ale i dorosłemu – nawet jeśli zna i rozumie te wszystkie filmowe triki – może zakręcić się łza w oku. Bo to kolejna opowieść o determinacji, pokonywaniu własnych słabości i wierze w to, że możliwe jest pozornie niemożliwe.

A do tego – słuchajcie – ma psy. To najważniejsze. Jeśli lubicie psy, to jednak musimy was ostrzec, że niekoniecznie wszystkie, które pojawią się na ekranie, są traktowane idealnie. Te Willa, rzecz jasna, są. I za to postarają się odwdzięczyć.

Czy jednak im się uda – przekonać musicie się sami. Napiszemy tylko tyle, że warto przygotować sobie na ten seans zapas chusteczek, a jeśli macie dzieci – no to też odpowiedzi na pytania o to, jak to możliwe, że gdzieś tam było tyle śniegu i że nie był brudny, i że nie stopniał w ciągu dwóch dni. Bo niektóre naprawdę może to zaskoczyć.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Eddie the Eagle/zwiastun/YouTube

Czytaj również na Weszło:

3 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Niels Frederiksen o planach na wiosnę i swojej przyszłości w Lechu

Braian Wilma
4
Niels Frederiksen o planach na wiosnę i swojej przyszłości w Lechu
Niemcy

Klub z zaplecza Bundesligi wykupi Polaka? Czterokrotna przebitka rekordu

Braian Wilma
0
Klub z zaplecza Bundesligi wykupi Polaka? Czterokrotna przebitka rekordu
Reklama

Polecane

Reklama
Reklama