Rok 1918. Co do konkretnego dnia można się spierać, ale przyjęło się, że to 11 listopada Polska oficjalnie odzyskała niepodległość. W wyzwolonym spod władzy zaborców kraju mogły tworzyć się sportowe struktury. Niespełna rok później powstał Polski Komitet Olimpijski i pojawiły się plany wysłania naszych sportowców na igrzyska. Pierwszy raz w historii… choć nie do końca. Pięć edycji olimpijskiej imprezy zdążyło się już przecież odbyć, a to że Polski nie było na mapach, nie oznaczało, że nie startowali tam związani z nią sportowcy. Kilku z nich odegrało zresztą potem ważne role już w niepodległej ojczyźnie. Skupimy się na jednym z nich, ale wspomnieć chcemy – bo wypada i warto – o wszystkich.

Zanim Polska wróciła na mapy. Polscy sportowcy na igrzyskach przed niepodległością
Ta właściwa historia Polski na igrzyskach zaczyna się, oczywiście, w 1924 roku. Ale wcale nie w Paryżu, latem, a kilka miesięcy wcześniej – w Chamonix, gdzie odbyła się pierwsza edycja zimowej edycji tej imprezy. Polacy wysłali tam ośmiu sportowców… i przekonali się, że świat już zdążył im odjechać. Sukcesów bowiem nie było, nie sposób też napisać, że ktoś miał blisko do podium. Na szczęście później – w Paryżu – udało się zdobyć dwa medale. Choć na złoto trzeba było poczekać do 1928 roku i występu Haliny Konopackiej w Amsterdamie.
Pierwsze polskie złoto olimpijskie, zostało wywalczone na drugich letnich igrzyskach, na których wystąpiła nasza reprezentacja, ale… 28 lat po tym, jak w IO wziął udział pierwszy Polak.
Ale zamiast iść do przodu, można się w tej olimpijskiej historii cofnąć.
Bo choćby w 1920 roku akcent na Polskę na igrzyskach się pojawił. Mieliśmy bowiem wystąpić w Antwerpii, szykowany nawet reprezentację, ale plany pokrzyżowała bolszewicka inwazja i idąca za nią wojna. W Belgii pojawiła się jednak nasza flaga, obecna na ceremonii otwarcia. To było istotne, znaczyło, że Polacy są częścią tej wielkiej olimpijskiej rodziny, nawet jeśli kolejne cztery lata przyszło czekać na to, by potwierdzono to za sprawą obecności sportowców.
A co gdyby cofnąć się jeszcze bardziej? Przecież pierwszy sportowiec jawnie uważający się za Polaka wystartował na igrzyskach w 1900 roku. Reprezentowani byliśmy też w 1908 – wtedy mieliśmy nawet swój „udział” w medalu – oraz 1912, gdy w Sztokholmie wystąpiło kilku Polaków (o rozbieżnościach co do ich liczby jeszcze napiszemy). Jeden z nich zresztą przysłużył się polskiemu sportowi i później – odpowiadał bowiem za sukcesy naszych zawodników już po uzyskaniu niepodległości.
Innymi słowy: Polska nie dała o sobie zapomnieć, również na olimpijskiej arenie. Więc dziś, 11 listopada, sięgnijmy do tej pamięci i wyciągnijmy tamte nazwiska raz jeszcze na światło dzienne.
Spis treści
- Zanim Polska wróciła na mapy. Polscy sportowcy na igrzyskach przed niepodległością
- W obcych barwach, ale pierwsi Polacy
- Pierwszy „polski” medal
- Dużo wątpliwości, czyli Polacy w 1912
- Dwóch konnych i medal od króla
- Dwie wojny, igrzyska i... papież Franciszek
- Czytaj więcej o olimpijskiej historii na Weszło:
W obcych barwach, ale pierwsi Polacy
Jako się rzekło – Polacy na igrzyskach zdołali zapisać się jeszcze w wieku XIX. W Paryżu, w czasie drugiej edycji tej imprezy (fatalnie zorganizowanej, ale to rzecz na marginesie). Julian Michaux, choć nazwisko miał francuskie, był naszym rodakiem, a przy okazji – utalentowanym szermierzem, pobierającym nauki od Włochów i Francuzów, a więc ówczesnych mistrzów. Swoją drogą krew w jego żyłach miała spore „tradycje” – jego dziadek był powstańcem listopadowym.
Nazwisko Michaux (choć przez Rosjan, bo pod tym zaborem żył czasem zapisywane jako „Miszo”) wywodzi się z Belgii, do Warszawy na początku XIX wieku ściągnął pradziadek Juliana. Dziadek Marcin – jak wspomniano – walczył w powstaniu, z kolei ojciec Aleksander był poetą i dziennikarzem. Julian został sportowcem i instruktorem szabli, w której się specjalizował. Już w 1890 roku otworzył w Warszawie własną salę, gdzie uczył chętnych walki białą bronią – w tym na przykład Piotra Zakoworota, Rosjanina, z którym pojechał na igrzyska w Paryżu.
Swoją drogą fakt, że obaj się tam znaleźli, był naprawdę znaczący. Stanowili bowiem… połowę reprezentacji Imperium Rosyjskiego w Paryżu – poza nimi wysłano jeszcze dwóch jeźdźców. Można to też ująć inaczej: połowa rosyjskiej kadry to polska zasługa.
Nie udało się jednak sprawić, by zasługą stały się też medale. Bliżej miejsca na podium z dwójki szablistów był Michaux – zajął 5. miejsce (Zakoworot był 7.). Na kolejne igrzyska nasz szermierz już nie pojechał, natomiast po odzyskaniu przez Polskę niepodległości stał się oficerem Wojska Polskiego. Na żołnierską emeryturę przeszedł w 1924 roku w stopniu kapitana. Rok później zmarł.
Naszych sportowców zabrakło na igrzyskach w 1904 roku, które odbyły się w amerykańskim St. Louis (choć możliwe, że gdyby prześledzić życiorysy znalazłby się ktoś z polskimi przodkami kilka pokoleń wstecz), bo Europa w ogóle te igrzyska potraktowała po macoszemu i wiele krajów wysłało tam reprezentacje okrojone lub w ogóle o wysłanie swoich zawodników się nie pokusiło. Dlatego na kolejny polski występ musieliśmy poczekać do 1908 roku i igrzysk w Londynie.
I znów to moment znaczący, bo po raz pierwszy na arenie olimpijskiej miała zaprezentować się Polka. Zwała się Felicja Pietrzykowska i startowała w barwach reprezentacji Austrii. To znaczy… w sumie to nie startowała. Oficjalne raporty mówią o tym, że jej mecz I rundy – wpisana jest tam jako Frida Pietrikowski – został poddany walkowerem. Zresztą dotknęło to wielu planowanych spotkań tamtego turnieju. Pietrzykowską zapisano więc w drabince, ale ostatecznie w turnieju nie wystąpiła.
Czy więc można traktować ją jako pierwszą polską olimpijkę? Trudno powiedzieć.
Pierwszy „polski” medal
Na pewno jednak w Londynie miało miejsce wywalczenie pierwszego – po części – polskiego medalu.
Po części, bo nie zdobył go sportowiec startujący pod flagą naszych zaborców, a George Gaidzik, po polsku – Jerzy Gajdzik. Urodził się w 1885 roku, w Chicago, w rodzinie polskich emigrantów. Mało brakowało, a w ogóle nie pojechałby na igrzyska, bo okazało się, ze w jego papierach istniały błędy – gdy przyszedł na świat, pielęgniarka w jego akcie urodzenia zapisała „Edward Gadick”. Skorygować to (pod przysięgą!) musiała matka Amerykanina o polskich korzeniach.
Udało się i Gajdzik na igrzyska ruszył. W Londynie startował w skokach do wody z trzymetrowej trampoliny oraz dziesięciometrowej wieży. W pierwszej z tych konkurencji całe podium zajęli reprezentanci ówczesnej potęgi, czyli Cesarstwa Niemieckiego… i Gajdzik, który uzyskał dokładnie taki sam rezultat jak trzeci Gottlob Walz. Obaj otrzymali więc brązowe medale. Nie był to co prawda faktycznie polski sukces, ale wieści szybko się rozniosły i Polacy w nieistniejącym wciąż kraju, a także rozsiana po świecie Polonia szczerze go świętowała.
Gajdzik zresztą na igrzyska jeszcze wrócił. W międzyczasie opracował nawet zasady regulujące zawody skoków do wody, stając się jedną z ważniejszych postaci w historii tego sportu w USA, bardzo cenioną za Oceanem. W Sztokholmie, gdzie odbywały się kolejne igrzyska, był faworytem do złota, ale przeszkodzili mu sędziowie. Po wygranych przez niego kwalifikacjach, w półfinale omyłkowo go zdyskwalifikowali. Protest złożony przez kadrę USA przyniósł skutek, przywrócono go do rywalizacji, ale wybity z równowagi Gajdzik zajął w finale tylko piąte miejsce. A potem skończył karierę.
Zmarł 26 lat później, tragicznie, w wypadku łodzi na jeziorze Michigan. Wraz z nim zginął jego 15-letni syn.
Dużo wątpliwości, czyli Polacy w 1912
Sztokholm to jednak nie tylko występ Gajdzika, ale też znacznie większej liczby Polaków. I tu pojawiają się rozbieżności. Na przykład polska Wikipedia – dobrze pod tym względem udokumentowana, stąd przywołujemy tamtejsze informacje – podaje, że było ich trzech. Ale to liczba zaniżona, z pewnością. Inne źródła mówią bowiem o sześciu lub siedmiu Polakach… a miejscami doliczyć da się nawet ośmiu.
Nazwiska, których brak na Wikipedii to: Fiodor Rymsza (lub Rimsza) i Piotr Borejsza, grający w piłkarskiej reprezentacji Imperium Rosyjskiego; Oswald Reszke (strzelec); Piotr Gajewski (lub Grajewski) oraz Pius Feliks Leparski (szermierz). W przypadku niektórych z nich istnieją wątpliwości, z kolei pewne jest to, że byli tam i byli Polakami Władysław Ponurski (lekkoatleta) i dwójka jeźdźców: Karol Rómmel oraz Sergiusz Zahorski. Do tego startować miał Tadeusz Garczyński, kolejny lekkoatleta, ale doznał kontuzji i ostatecznie nie zdołał wziąć w igrzyskach udziału.
Grajewski, Rimsza, Reszke, Ponurski, Leparski oraz obaj jeźdźcy pojawiają się w publikacji PKOl-u z okazji stulecia Komitetu (w artykule Ryszarda Wryka). Brakuje tam Borejszy, a w niektórych z innych źródeł pojawia się on, nie ma z kolei Leparskiego. Wydaje się, że Borejszę faktycznie należałoby wykreślić – to rodowity Rosjanin, urodzony w Sankt Petersburgu i trudno doszukać się jakichkolwiek wspominek o Polsce w jego biografii – ale przy tym sporo wątpliwości dotyczy i Leparskiego, który zginął w trakcie I wojny światowej i nie zdołał samemu określić się co do swojej narodowości po odzyskaniu niepodległości przez Polskę.
Podsumujmy więc: Rómmel i Zahorski – na pewno Polacy. Rymsza, Reszke, Gajewski – najpewniej. Został jeszcze Władysław Ponurski, ale w jego przypadku wątpliwości nie ma – to Polak. Warto jednak przy nim na moment zostać, bo to pionier naszej lekkoatletyki w wydaniu olimpijskim, a przy okazji pierwszy oficjalny rekordzista Polski (jeszcze pod zaborami!) w biegach na 200, 400 i w sztafecie 4×400 metrów. W Londynie odpadł w eliminacjach biegów na 200 i 400 m, ale jednak był pierwszym naszym lekkoatletą na olimpijskich arenach.
Przede wszystkim jednak żył długo. I już po latach w książce „Romantyczne olimpiady” Jana Lisa opowiadał o Sztokholmie:
– Startowałem po raz pierwszy na wielkich zawodach… Stadion mnie oszałamiał, czterdzieści tysięcy [w rzeczywistości 30 – przyp. red.]. Ogromne to, wielkie… A nasz, lwowskiej Pogoni – do czego to porównać? Każda narodowość miała wydzielony sektor. Śpiewano narodowe pieśni i wznoszono okrzyki. Cóż za doping! Na trybunach tylko kilku Polaków, w tym miedzy innymi Kazimierz Hemerling i Zygmunt Kłośnik-Januszowski, pierwsi polscy sprawozdawcy. Stremowany, nie oswojony z atmosferą zawodów olimpijskich, osiągnąłem słabsze wyniki od tych, na którego oczekiwałem. […] Jednakże z tych igrzysk wyniosłem coś, co pozostaje w nas w głębi, oglądałem najlepszych w owym czasie sportowców… Po raz pierwszy słyszałem o jakimś zorganizowanym treningu, o którym my, Polacy, nie mieliśmy pojęcia…
Nawiasem mówiąc obecność wspominanych sprawozdawców faktycznie warto podkreślić. Hemerling pisał dla („Słowa Polskiego”), z kolei Kłośnik-Januszowski – uważany za pierwszego polskiego dziennikarza sportowego – dla „Wędrowca”. W Sztokholmie był jednak i trzeci, Tadeusz Dręgiewicz, wysyłający korespondencje na łamy „Gazety Wieczornej”. Tak więc mieliśmy swoją reprezentację na stadionie i na trybunach, a nawet… w konkursie sztuki. W dodatku była to reprezentacja bardzo ważna.
Bo Antoni Wiwulski, autor Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie, gdy zgłaszał swoją pracę na olimpijski konkurs, wprost przyznał, że reprezentuje Polskę. A więc – jeszcze pod zaborami – istniała ona na igrzyskach. I to oficjalnie.
Dwóch konnych i medal od króla
Co uważniejsi z czytelników, zapewne zauważyli, że pominięto w tym wszystkim dwójkę Sergiusz Zahorski i Karol Rómmel. Nie bez powodu. Zacznijmy od tego, że jeździectwo było w pierwszych latach niepodległej Polski jednym z najlepiej rozwiniętych i zorganizowanych sportów. Na igrzyskach w 1924 roku to właśnie w nim zdobyliśmy pierwszy indywidualny – a drugi w ogóle – medal olimpijski, którego autorem był Adam Królikiewicz. Ale o nim więcej przeczytacie w linku poniżej:
CZYTAJ: OD WALKI O NIEPODLEGŁOŚĆ PO WALKĘ O MEDAL OLIMPIJSKI. ŻYCIE ADAMA KRÓLIKIEWICZA
W każdym razie – jeźdźcy bardzo się Polakom przysłużyli. I dlatego chcemy skupić się na nich bardziej. Choć głównym bohaterem będzie to Rómmel, on dłużej został przy sporcie, również uprawianym. Zacznijmy jednak od Zahorskiego, który w 1912 roku pojechał na swoje pierwsze i jedyne igrzyska. Nie osiągnął sukcesu, z kolei dwa lata później zastała go Wielka Wojna.
Walczył w wojsku Imperium Rosyjskiego, a gdy Polska odzyskała niepodległość (swoją drogą zabiegał o nią, już dekadę wcześniej znaleziono u niego bibuły o treści niepodległościowej, ale udało mu się uniknąć sądu wojskowego) stał się natychmiast żołnierzem jej wojska. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, brał udział w kampanii kijowskiej, dowodząc pułkiem ułanów. W wojskowej hierarchii awansował kilkukrotnie, w 1930 roku został generałem brygady z nominacji prezydenta Ignacego Mościckiego, z którym zresztą stosunkowo blisko współpracował.
Co jednak dla nas istotne: w niepodległej już Polsce stał się ważną postacią dla naszego jeździectwa sportowego. W kwietniu 1919 roku wszedł do władz Komitetu Przygotowawczego Igrzysk Olimpijskich, ale – jak wiemy – Polacy do Antwerpii nie pojechali. Jeszcze w czasie wojny polsko-bolszewickiej powołano jednak Olimpijską Grupę Jeździecką, której przewodził. To w jej ramach przygotowywano naszych jeźdźców do igrzysk, w tym i wspomnianego Królikiewicza, a Rómmel z kolei zasiadł w jej kierownictwie.

Sergiusz Zahorski. Fot: Album Dziesięciolecia Okręgu Korpusu nr VII Poznań (za: Wikimedia). Autor nieznany.
I tu przejdziemy do drugiego z naszych bohaterów – dokończmy jedynie życiorys Zahorskiego informując, że po kampanii wrześniowej przedostał się do Francji, a później ewakuowano go do Wielkiej Brytanii, gdzie przeszedł w stan spoczynku i w 1962 roku zmarł – czyli właśnie Karola Rómmla. Jego życie podzielmy jednak na dwie części – tę przed i tę po I wojnie światowej.
Ta przed zaczyna się w 1888 roku w Grodnie, gdzie się urodził. Potem ten fakt wykorzystywali też miejscowi, próbując Rómmla „zbiałorusinić”. On sam czuł się jednak Polakiem, choć jego ojciec był generałem w carskiej armii. Karol miał przez to sporo okazji do kontaktu z końmi, które szybko pokochał. Długo jednak nie uczył się jeździectwa, bo rodzice obawiali się o to, że kosztem sportu ucierpi jego edukacja i posłali go do oficerskiej szkoły piechoty. Miał jednak szczęście – dowódcą był tam Polak, który pozwolił mu rozwijać jego talent.
Z tym talentem to jednak nie było tak, że Karol był objawieniem. Wręcz przeciwnie – skoro nie trenował jeździectwa, no to jak? Wiadomo, oglądał wiele konkursów i pewny swego stwierdził, że to nic skomplikowanego. Wystartował więc w końcu w 1910 roku w swoich pierwszych zawodach… i strącił wszystkie przeszkody. Komisja techniczna powiedziała mu potem, że ma „nie robić rzeczy, o których nie ma pojęcia”. Rómmel się jednak nie poddał, za to postanowił oglądać nie tylko zawody, ale i treningi. Upatrzył sobie szczególnie włoski styl jazdy i zaczął jeździć zgodnie z nim. Kupił też pierwszego własnego konia, Ziablika (czy też Siablik). Kosztował go 50 rubli.
I na tymże Ziabliku, w 1911 roku, wygrał pierwsze w życiu zawody. Potem pobił rekord skoku na szerokość. Postępy czynił w tempie ekspresowym i dlatego trafił na szwedzkie igrzyska. Tam z kolei miał wielkiego pecha.
W Sztokholmie był dosłownie o jeden skok od złotego medalu, ale przy okazji drugiego – do tej pory bezbłędnego – przejazdu jego koń się poślizgnął i upadł, przygniatając jeźdźca. Publika zamarła. Rómmel jakimś cudem wyczołgał się spod wierzchowca, wsiadł na niego i trzymając wodze jedną ręką dokończył występ, po czym osunął się na ziemię, półprzytomny. Zajął dalsze miejsce, ale nagrodzono go wielkimi owacjami. W szpitalu wyszło, że złamał sześć żeber. Na pocieszenie i w docenieniu jego heroizmu odwiedził go król Szwecji Gustaw V, który osobiście wręczył mu kopię złotego medalu olimpijskiego (według innych relacji: przysłał go przez posłańca).

Złoty medal igrzysk w Sztokholmie 1912. To jego kopię otrzymał od króla Karol Rómmel. Fot. Wikimedia/Christophe95.
Rómmel liczył, oczywiście, że odkuje sobie to wszystko na kolejnych igrzyskach. Ale do tych nie doszło. Bo przyszła wojna.
Dwie wojny, igrzyska i… papież Franciszek
W czasie wojny walczył, co naturalne, w armii Imperium Rosyjskiego. Gdy Polska odzyskała niepodległość, z miejsca zrezygnował z tamtejszego munduru (a był pułkownikiem) i wstąpił do Wojska Polskiego. Ofiarowano mu niższy stopień majora i przyjął go z dumą. W międzyczasie zmienił też – pod wpływem starszego brata – pisownię swojego nazwiska. Pierwotnie zapisywano je „Rummel”, Karol i jego rodzeństwo postawili jednak na polskie „ó”, stąd tak nietypowy zapis w dokumentach.
Doceniając sportowe osiągnięcia Rómmla, powierzono mu kwestię selekcji i szkolenia kadry jeździeckiej przed igrzyskami w Antwerpii, gdzie Polacy mieli zadebiutować. Mieli, ale jak wiemy – nie zrobili tego. Przyszła wojna z bolszewikami, Rómmel pojechał na front. Walczył, został ranny, odznaczono go Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari i awansowano do stopnia podpułkownika.
Gdy Polska odparła rosyjskie wojska, wrócił do szkolenia jeźdźców – sam zresztą też nadal startował. Za sprawą medalu Królikiewicza w 1924 roku zasłynął jednak przede wszystkim jako trener. Zresztą nie tylko ten sukces go wyróżniał – polscy jeźdźcy byli wówczas znani na całym świecie, jako znakomici sportowcy, którzy plasowali się w czołówce wielu z najbardziej prestiżowych zawodów. Na igrzyskach w Paryżu liczono zresztą na lepszy wynik, niż tylko jeden brązowy medal – taki był poziom naszych „ułanów”.
Rómmel w Paryżu zajął dwukrotnie 10. miejsce w konkurencjach indywidualnych, z kolei w drużynie 6. (w skokach przez przeszkody) i 7. (we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego, w skrócie WKKW) i wydawało się, że powinny to być jego ostatnie igrzyska. Startował jednak dalej, a w kraju cieszył się taką popularnością, że w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” w 1927 roku zajął drugie miejsce – wyprzedziła go tylko przyszła złota medalistka igrzysk, Halina Konopacka.
Co było dalej?
Medal olimpijski. W 1928 roku w Amsterdamie Rómmel faktycznie wystartował na igrzyskach po raz ostatni. Medal zdobył w WKKW, w zmaganiach drużynowych. Duża w tym zasługa jego kolegów z reprezentacji (Michała Woysyma-Antoniewicza oraz Józefa Trenkwalda), ale też tego, że na tamtych igrzyskach ustawiono niesamowicie trudny cross, który ukończyły w komplecie tylko… trzy reprezentacje. Gospodarze, Norwegia i właśnie Polska, stąd brązowy medal, choć indywidualnie Polacy skończyli na 15., 25. i 26. miejscu.
Po Amsterdamie Rómmel pokłócił się z przełożonymi i przeszedł w stan spoczynku. Nadal jednak jeździł i startował w konkursach, w roku 1939 pobił nawet rekord Polski w skoku na wysokość (198 centymetrów), a miał już wówczas 51 lat. Niedługo potem wybuchła II wojna światowa, którą spędził w dużej mierze w obozach koncentracyjnych. Przeżył, a po niej nadal zajmował się jeździectwem, ale pielęgnował też inną z pasji, czyli malarstwo.
Był też konsultantem przy wielu filmach, w niektórych grał nawet kawalerzystów czy ułanów. W jego CV znaleźli się choćby „Krzyżacy”, ale też nieco zapomniana (i niezbyt udana) „Lotna” Andrzeja Wajdy z 1959 roku. Dzięki temu obrazowi zapamiętał go… późniejszy papież Franciszek, który opowiadał o tym polskim biskupom w 2014 roku. Obejrzał ten film za młodu, a Rómmel grał tam jeżdżącego konno księdza, który zajmuje się poległym rotmistrzem pułku ułanów, ale też uczy żołnierzy, jak właściwie powinni jeździć konno, dając im prawdziwy pokaz jeździeckiej maestrii.
Andrzej Wajda opowiada o Karolu Rómmlu i pracy z nim przy kręceniu filmu.
Rómmel miał wtedy ponad 70 lat, ale wciąż był niezwykle żwawym człowiekiem, który nie stracił ani krzty miłości do koni i jeździectwa. Zmarł kolejnych osiem lat później, w 1967 roku. Dla Polski zasłużył się jako patriota, żołnierz dwóch wojen w polskim mundurze, trener wielkich sportowców, medalista olimpijski i człowiek, który pomógł stworzyć ważne dla polskiego dziedzictwa kulturowego filmy.
Było to życie pełne przygód i wrażeń. Również tych, które robił on sam. Bo te były tak duże, że pamiętał o nim po kilku dekadach papież Franciszek, a król Szwecji osobiście wręczał mu dodatkowy olimpijski medal. Karol Rómmel na to, co przeżył, nie mógł narzekać. To pewne.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Wikimedia