Ponad 1500 lat. Tyle czekano na powrót imprezy znanej jako „igrzyska olimpijskie”. Ostatnie starożytne rozegrano w 393 roku naszej ery. Potem zakazał ich cesarz rzymski, a pamięć o takich zawodach powoli nikła w mrokach dziejów. Ożywił ją Pierre de Coubertin, francuski pedagog. Chyba nawet on nie przypuszczał jednak, że po dobrze ponad stu latach, impreza ta będzie rozgrywana na taką skalę jak dziś. Choć początki – pod pewnymi względami – mogły dać na to nadzieję. Pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie rozpoczęły się dokładnie 6 kwietnia 1896 roku. 128 lat temu.
To historia o tym, jak grupie pasjonatów udało się doprowadzić do wskrzeszenia imprezy, o której wcześniej mogli tylko czytać w dziełach starożytnych historyków i poetów. O tym, jak jeden maratończyk rozpaczał, bo nie mógł wystartować na igrzyskach, a drugi został bohaterem całej Grecji. O sukcesach ludzi uznawanych za wariatów czy takich, którzy nigdy wcześniej nie próbowali danej dyscypliny. I wreszcie: o imprezie, która na przestrzeni kolejnych 128 lat stała się największymi zawodami sportowymi na świecie.
Przed Atenami
Oświecenie. To ta epoka historyczna, która nastała po baroku. Wiecie, rozum, nauka – to wszystko. Ale poza tym, że dbano wówczas o wykształcenie, to zaczęto zwracać uwagę na wychowanie fizyczne. Uznano bowiem, że ważne jest też zdrowe ciało. Oczywiście, oświecenie skończyło się wraz z nastaniem XIX wieku, gdy zaczął się za to romantyzm, który większość idei swojej epokowej poprzedniczki wywrócił do góry nogami. Sport jednak już zdołał się zakorzenić w świadomości ludzi. I powoli, powolutku, zaczynał dawać plony w postaci kolejnych prób zorganizowania wielkich imprez.
Bo na przykład już w 1833 roku w Szwecji powstało Towarzystwo Olimpijskie, które w kolejnym roku zorganizowało Igrzyska Skandynawskie. Tam się biegało, skakało wzwyż i o tyczce, uprawiało zapasy czy wspinało po linie. Zawody nie przetrwały jednak długo – udało się zorganizować jeszcze jedną edycję, a potem przeszły do historii. Mniej więcej w tamtym okresie o wskrzeszeniu igrzysk takich, jakie miały miejsce w starożytnej Grecji, przebąkiwać zaczął Evangelos Zappas, grecki bogacz, ale hojnie rozdający swoje pieniądze. Jemu udało się doprowadzić do organizacji „aż” trzech imprez. Daty wskazują jednak na to, że konsekwencji zbyt wiele w tym nie było – te odbyły się bowiem w 1859, 1870 i 1875 roku.
Oczywiście, były i inne imprezy w różnych miejscach. W Szkocji od XI(!) wieku rozgrywano coś, co zwało się Highland Games. Tam przeciągano linę, rzucano pniakami czy młotami. Do tego dochodzą turnieje rycerskie. To w końcu też rywalizacja. Z czasem jedną z ważniejszych i najsłynniejszych na świecie rywalizacji sportowych stała się ta studentów dwóch uniwersytetów – Oksfordu i Cambridge. Do igrzysk temu daleko, ale w rozpropagowaniu sportu oba uniwerki odegrały ważną rolę.
No i wreszcie były zawody w Much Wenlock, gdzie William Penny Brookes, angielski lekarz zorganizował lokalną imprezę. Zresztą jej tradycja jest kontynuowana do dziś. Rywalizowano w lekkiej atletyce, futbolu i krykiecie. Brookes był bowiem wielkim zwolennikiem dbania o zdrowie poprzez ruch. A do tego kochał starożytną Grecję, żywo się nią interesował. Do organizowanych przez niego zawodów wkrótce dołączyli zawodnicy z innych miejscowości, w tym nawet Londynu czy Liverpoolu. W dodatku nagrodę dla zwycięzców wysyłać zaczął z Grecji… Evangelos Zappas.
Wkrótce do Much Wenlock doprowadzono kolej, co ułatwiło dojazd zawodnikom spoza regionu. Zawody się rozrastały. Na cześć zwycięzców recytowany ody, najlepszym wsadzano na głowy wieńce laurowe – dokładnie tak jak w starożytnej Grecji. Do konkurencji dodano z kolei choćby rzut oszczepem. Ale znalazły się też dyscypliny wyjęte żywcem z wiejskiej okolicy – choćby gonitwa za świnią. Wkrótce jednak Brookes zaczął urządzać imprezę w całości sportową, bez takich dodatków, nazwaną zresztą „olimpijską”.
I tu na scenę wkracza człowiek, bez którego nie byłoby tego tekstu. Oraz igrzysk olimpijskich.
Francuz z ideą
Był nauczycielem, historykiem i działaczem społecznym. Urodził się siedem lat przed przegraną wojną francusko-pruskią. Gdy już dorósł, uznał ponoć, że ważną rolę w tamtej porażce odegrało nikłe wychowanie fizyczne Francuzów. Sam zresztą – choć bardzo krótko – przebywał w szkole wojskowej. Uprawiał też sporty – boksował, był szermierzem i wioślarzem. W końcu postanowił poświęcić się propagowaniu ruchu, zwłaszcza wśród młodzieży. Człowiek, o którym tu mowa, zwał się Pierre de Coubertin i został ojcem nowożytnych igrzysk olimpijskich.
Zaczęło się tak naprawdę od tego, że pragnął zreformować system kształcenia, stosowany w tamtym czasie we Francji. Uważał, że uczniów się nie edukuje, a każe im wkuwać nudne formułki z przeładowanego programu (skąd my to znamy, co?). Do tego wskazywał, że cały system jest po prostu niepoukładany, a uczniowie najzwyczajniej w świecie się nudzą. Wkrótce jednak zmienił nieco obszar zainteresowań i poświęcił się aktywności fizycznej. Inspiracją dla tejże zmiany była jego podróż do Anglii, gdzie zauważył, jak bardzo stawia się tam nacisk na wychowanie fizyczne w szkołach.
CZYTAJ TEŻ: WIZJONER. JAK DE COUBERTIN STWORZYŁ IGRZYSKA OLIMPIJSKIE?
Wkrótce de Coubertin zaangażował się w działanie francuskich federacji sportowych. Nadal regularnie odwiedzał Anglię, obserwował, jak wygląda program wychowania w The Rugby School, tej samej, od której potem wzięła swoją nazwę cała dyscyplina. Zaczął marzyć o stworzeniu zawodów na światową skalę, propagujących sport wśród młodzieży (i nie tylko). Tym bardziej, że wkrótce do odwiedzin w Much Wenlock zaprosił go Brookes. O tamtejszej imprezie przyszły ojciec igrzysk olimpijskich napisał zresztą kilka artykułów, był nią absolutnie oczarowany i zafascynowany. Podobnie jak samym Brookesem, który popierał jego starania dążące do stworzenia igrzysk.
De Coubertin wyjeżdżał też do USA i Kanady. Raz jako przedstawiciel francuskiego rządu, w celu zbadania tamtejszych szkół i uniwersytetów, za drugim razem już prywatnie. Brał udział w konferencjach i wystąpieniach, na których przedstawiał swoje idee i zdobywał uznanie oraz zwolenników. Nie dziwi więc, że Amerykanie chętnie przyjechali później na organizowane przez niego igrzyska. Zresztą sam de Coubertin obficie czerpał z tamtejszych doświadczeń, był bowiem pod wielkim wrażeniem wzorców wychowania fizycznego, propagowanego za oceanem. Tym bardziej, że to tam napotkał po raz pierwszy sport w wydaniu masowym i tworzonym dla widowiska. Zobaczył tamtejszy rozmach, oswoił się z organizacją sporych imprez.
Odwiedził też Grecję, gdzie kilka lat wcześniej Ernst Curtius, niemiecki archeolog, odkopywał akurat starożytną Olimpię. De Coubertin zwiedzał ruiny świątyń i stadionu olimpijskiego, a w wyobraźni już próbował ułożyć sobie jak będą wyglądały nowożytne igrzyska olimpijskie. Widział je co prawda inaczej niż na przykład Evangelos Zappas, który chciał „przywiązać” je na stałe do Grecji, ale obaj mieli wspólny cel – wskrzeszenie imprezy. Z czasem zapaleńców było coraz więcej i choć w międzyczasie zmarł na przykład Brookes, wielki zwolennik tej idei, to inni, na czele z de Coubertinem, nie rezygnowali.
W końcu, w 1892 roku, Francuz zebrał wszystkie swoje przemyślenia i idee w tekst spisany i wygłoszony na paryskiej Sorbonie. Reakcje były różne. Począwszy od entuzjastycznych, przez neutralne, aż po takie wprost wykpiwające jego projekt. Choć sam de Coubertin wspominał to później inaczej. – Postanowiłem zakończyć mój odczyt sensacyjną zapowiedzią bliskiego wznowienia Igrzysk Olimpijskich. Przewidywałem naturalnie wszystko, tylko nie to co się wydarzyło. Sprzeciw? Protesty? Kpiny? Albo nawet obojętność? Nic z tego. Otrzymałem brawa, aprobowano moje plany, życzono mi sukcesów. Ale tak naprawdę to nikt mnie nie rozumiał.
Kolejne dwa lata zajęło mu więc przekonanie nieprzekonanych i edukowanie tych, którzy nic z tego nie rozumieli. W 1894 roku wrócił do Paryża. Tym razem jednak wszystko poszło już po jego myśli. Postanowiono bowiem, że igrzyska się odbędą.
Za ostatni grosz
Pierwotnie cała impreza miała mieć miejsce w Paryżu w 1900 roku. W 1894 roku zwołano jednak Międzynarodowy Kongres dla Wskrzeszenia Igrzysk Olimpijskich, na którym zainaugurowano też działalność Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. – Wznowienie igrzysk olimpijskich na podstawach oraz warunkach odpowiadających potrzebom nowoczesnego życia spowoduje w odstępach czteroletnich obecność reprezentantów narodów świata, co pozwala wierzyć, że te pokojowe i rycerskie zmagania stanowić będą internacjonalizm najlepszy z wyobrażalnych – mówił wtedy Coubertin. A inni przyklasnęli. Na tyle mocno, że pojawiła się propozycja, by organizację igrzysk przyśpieszyć.
Wysunął ją Dimitrios Vikelas, pierwszy przewodniczący MKOl-u. To on przekonał de Coubertina, że Ateny będą idealnym miejscem dla organizacji takiej imprezy. Również ze względu na historię starożytnych igrzysk. Stolica Grecji zyskała jednogłośne poparcie obecnych na zjeździe 78 (lub 79, źródła nie są zgodne) delegatów z trzynastu państw. Przy okazji ustalono, że w programie znajdą się lekkoatletyka, gimnastyka, szermierka, strzelectwo, żeglarstwo, pływanie, wioślarstwo, kolarstwo, jazda konna i tenis. Tyle z debatowania. Można się było wziąć do roboty.
Szybko pojawiły się jednak problemy. Ateny, choć to stolica kraju, były po prostu zbyt biedne na organizację igrzysk. W tamtym czasie – jak na europejskie standardy – były raczej miastem prowincjonalnym, w kraju, który przecież sporo przeszedł i się nawojował (wiadomo, Bałkany tak mają). Mało więc brakowało, by cały projekt zakończył się fiaskiem. I to mimo poparcia ze strony samego króla. Opracowany kosztorys był bowiem trzykrotnie wyższy niż pierwotnie zakładano, a suma wydatków na organizację miałaby wynieść 3,7 miliona drachm. Jeśli więc słyszycie dziś, że organizatorzy igrzysk zmagają się z problemami finansowymi, to pamiętajcie – tak było od początku.
Na całe szczęście dla ateńskiej imprezy, środki udało się zgromadzić. 330 tysięcy drachm rzuciła od siebie grecka diaspora. Dodatkowe środki wpłynęły od rodziny królewskiej. Do tego wydrukowano specjalne znaczki, a sporo pieniędzy przyniosła też sprzedaż biletów. Prawdziwie hojny okazał się też Georgios Averof, grecki biznesmen, który zaoferował organizatorom 920 tysięcy z przeznaczeniem na odbudowę Stadionu Panateńskiego, na którym miały się rozgrywać zawody. Zresztą Grecy ustawili mu później pomnik przed obiektem.
Stadion Panateński w czasie igrzysk z 1896 roku.
Ten stadion to zresztą prawdziwe cacuszko. W całości wykonano go z marmuru pentelickiego, znanego ze złocistej barwy. Zbudowano go już w 329 roku przed naszą erą, wcześniej stał tam obiekt drewniany. Przypomniano sobie o nim, gdy wspomniany już wcześniej Evangelos Zappas zapragnął organizować na nim – też wspomniane – krajowe igrzyska. Odkopano więc go, przeprowadzono renowację i jakoś dało się tam rywalizować. Na potrzeby imprezy międzynarodowej potrzebna była jednak kompletna modernizacja. Więc ją wykonano. Zresztą obiekt ten kojarzyć możecie też z igrzysk w 2004 roku – to tam otwierano drugie ateńskie igrzyska oraz kończono maraton.
Grecki bieg i inne historie
Mało jednak brakowało, by w 1896 roku nie wystąpili na nim sportowcy spoza Grecji. Wszystko z winy… organizatorów. Ci zaproszenia wysłali bowiem dopiero w grudniu 1895 roku, na cztery miesiące przed planowanym startem imprezy. Jej promocja – jak nazwalibyśmy to dziś – nieco więc kulała, a wszystko ratowali lokalni zawodnicy, dobrze ponad połowę uczestników stanowili właśnie Grecy. Choć to też kwestia nie do końca ustalona – dokładnej liczby startujących nie doliczył się bowiem nikt. Zwykle podaje się, że było ich około 250 (choć niektóre źródła twierdzą, że ponad 300) i pochodzili z czternastu krajów, co zresztą też pewne nie jest. Nie wiadomo na przykład czy do Aten ostatecznie trafił zawodnik z Chile i kilku z Bułgarii.
Wystąpić w Atenach mieli za to pierwotnie Rosjanie. Do imprezy się nawet przygotowywali, ale nie uzbierali kasy na dojazd. Jeden z nich ostatecznie dotarł tam na własną rękę, zapisał się do zawodów zapaśniczych i strzeleckich, po czym… wycofał z udziału. Jeśli chodzi o sposób dojazdu, to naprawdę wielu zawodników samych fundowało sobie występ lub liczyło na fundatorów niezależnych. Tacy pomogli Francuzom czy Amerykanom. Ci ostatni zresztą mieli inną przygodę – zapomnieli, że w Grecji obowiązywał wówczas kalendarz juliański i dotarli do Aten na ostatnią chwilę.
Choć oni ostatecznie wystartowali. Wielkie rozczarowanie przeżył za to Włoch Carlo Airoldi. To swego rodzaju gwiazda biegów długodystansowych tamtych lat. Miał być jedynym reprezentantem Italii, który wystartowałby w Atenach. Żeby to zrobić, pieszo (!) przywędrował z Mediolanu (!!) do chorwackiego Dubrownika. Tam utknął, zatrzymała go zamknięta granica na przejściu do terenów zajmowanych przez Turków. Na jego szczęście, akurat rozgrywano bieg wokół murów miasta. Airoldi go wygrał, zgarnął nagrodę i zapakował się na statek.
Gdy dotarł do Aten, przyjęto go tam z radością. Znano bowiem jego nazwisko. Wygrywał wcześniej już sporo biegów i to na dystansach nawet trzykrotnie dłuższych od maratońskiego. We Włoszech fetowano jego kolejne zwycięstwa. Gdy Carlo dowiedział się o organizacji igrzysk, od razu postanowił, że tam wystartuje. Zrobił wszystko, by stało się to możliwe, a na przeszkodzie stanęła mu tylko… biurokracja. Pierwotnie Grecy przyjęli go bowiem z honorami, zakwaterowali w hotelu i wszystko było w jak najlepszym porządku. Tamtejsza prasa pisała nawet o nim jako o gwieździe, bohaterze i faworycie maratonu.
Sęk w tym, że równocześnie organizatorzy – o czym mówiło się po cichu – chcieli by to Grek wygrał ten bieg. I znaleźli na Airoldiego haczyk. Skoro bowiem otrzymywał nagrody za zwycięstwa w kolejnych startach, nie był amatorem. A teoretycznie (bo do zawodów szermierczych mimo wszystko dopuszczono zawodowców) tylko tacy mogli w Atenach startować. Włochowi zabroniono więc wzięcia udziału w biegu tuż przed jego startem. Carlo zawalił się świat. Na tyle, że próbował nawet wedrzeć się na stadion siłą, by zaznaczyć, że był tam obecny. Nie udało mu się. Wrócił do domu – najprawdopodobniej też pieszo. Nie miał przecież pieniędzy. Odkuł się potem, wygrywając wiele innych biegów. Ale mistrzem olimpijskim nigdy nie został.
W 1896 roku nie mogły po taki zaszczyt sięgnąć też kobiety. Tych – wzorując się na starożytnych igrzyskach – po prostu nie dopuszczono do startów. Zmieniło się to dopiero w Paryżu, cztery lata później. – Naszym zdaniem takie kobiece pół-olimpiady są niepraktyczne, nieinteresujące i nieeleganckie. Nie waham się dodać, że niewłaściwe – mówił de Coubertin. Panie mogły jednak oglądać przebieg imprezy z trybun. W tym ceremonię otwarcia. Usłyszały więc, jak król Jerzy I Grecki mówi: – Pierwsze igrzyska olimpijskie w Atenach uważam za otwarte. Niech żyje naród. Niech żyją Grecy.
Po tych słowach z klatek wypuszczono setki gołębi, a z armat wystrzelono salwy. Rozbrzmiał też – po raz pierwszy, choć jeszcze nie był uznany za oficjalny – hymn olimpijski, wykonany przez osiem orkiestr i ponad 150 chórzystów. Zresztą zagrano go dwukrotnie. Muzycy występowali jeszcze później, w trakcie przerw w rywalizacji. Ta bowiem zaczęła się tuż po ceremonii. – Sukces imprezy jest już zapewniony – pisał następnego dnia korespondent brytyjskiego „Timesa”, zachwycając się architekturą starożytnej Grecji (na czas zawodów pięknie udekorowaną kwiatami i oświetloną latarniami), na czele ze Stadionem Panateńskim, oraz rozmachem samych zawodów.
Ostatecznie w trakcie igrzysk przeprowadzić udało się 43 konkurencje w dziewięciu dyscyplinach. Z zaplanowanych wcześniej zabrakło rywalizacji w jeździectwie (nie było ku temu odpowiedniej areny) oraz wioślarstwie i żeglarstwie (złe warunki pogodowe). Rozdano jednak sporo medali. Choć bez złota, bo za zwycięstwo przyznawano srebro, za drugie miejsce miedź, a za trzecie… wyłącznie dyplom. Najważniejszy nie był jednak kolor medalu czy materiał, z którego go wykonano, a tytuł mistrza olimpijskiego.
Pora więc poznać kilku z tych, którzy taki sobie zapewnili.
Bohaterowie
Zacznijmy tak jak powinniśmy – od pierwszego mistrza olimpijskiego. Został nim James Connolly, który wygrał rywalizację w trójskoku. Amerykanin skoczył 13,71 m i w tyle zostawił całych czterech konkurentów, mimo że na start zawodów dotarł ledwie kilka godzin przed ich rozpoczęciem. Jego złoto miało dla niego konsekwencje w postaci… usunięcia z Harvardu. W podróż do Aten wybrał się bowiem bez zgody tamtejszego rektora. Po drodze, w Neapolu, skradziono mu portfel. Do czasu jego odnalezienia chciała go zatrzymać włoska policja, ale że śpieszno było mu na start, to odpuścił.
Na pociąg do Aten zdążył w ostatniej chwili. – Trzech dobrych kolegów podniosło mnie, żebym nie spadł na plecy i zaniosło do okna pociągu. Nie wiedziałem tego wtedy, ale gdybym przegapił ten pociąg, nie zdążyłbym na swoje zawody na czas – mówił później. Zdążyć się udało i Connolly wygrał z przewagą ponad metra. Publika podobno z miejsca oszalała na jego punkcie. Potem wywalczył jeszcze drugie miejsce w skoku wzwyż i trzecie w skoku w dal. Po powrocie do USA przywrócono go na uczelnię, zdał egzaminy i został cenionym dziennikarzem.
Sensację na ateńskich igrzyskach sprawił też jego rodak, Robert Garrett, który zatriumfował w rzucie dyskiem – chlubie greckiego sportu – mimo że… nigdy wcześniej nie trzymał nawet takiego w rękach. Do ostatniej kolejki w zawodach prowadzili wówczas dwaj Grecy. Mówi się, że wtedy jeden z nich pokazał Garrettowi, jak powinno się poprawnie trzymać dysk. Ten zrobił, jak mu kazano, rzucił 29 metrów i 15 centymetrów i zapewnił sobie zwycięstwo. Grecy byli niepocieszeni, ale zasłużyli na nagrodę fair play. Inna sprawa, że przegrali jednak z nie byle kim – Amerykanin wygrał potem też konkurs pchnięcia kulą.
Jeden z medali przyznawanych na igrzyskach w 1896 roku. Fot. Yoho2001/Wikimedia
Jeszcze inny Amerykanin, Thomas Burke, zadziwił publikę swoim startem. Jako jedyny z biegaczy rywalizujących na sto metrów przyjął bowiem pozycję, którą dziś już dobrze znamy – uklęknął, dotknął dłońmi ziemi i tak szykował się do biegu. Fani myśleli, że jest wariatem, a sędziowie nie byli pewni, czy powinni mu na to pozwolić. Pozwolili, uznając zapewne, że Burke i tak nie zdoła w ten sposób wygrać. Tymczasem Thomas wystartował najlepiej i zgarnął złoto. Swoją drogą po latach ten sam człowiek został jednym z założycieli bostońskiego maratonu.
Amerykanie – którzy zresztą wygrali klasyfikację medalową (mimo że ponad dwukrotnie więcej medali zdobyli Grecy) – rządzili jednak nie tylko w lekkiej atletyce, ale choćby strzelectwie. Tam prym wiedli John i Sumner Paine, bracia, synowie generała Charlesa Paine’a, którzy opierali się znakomitym greckim strzelcom. Sumner przed igrzyskami przebywał w Paryżu i kompletnie nie myślał o starcie w imprezie. Zmieniła to wizyta Johna.
– Końcem marca wróciłem do domu i zobaczyłem mojego brata, siedzącego w moim gabinecie. Nie miałem pojęcia, że był po tej stronie oceanu. „Kiedy odjeżdża następny pociąg do Aten?” zapytał. „Nie wiem” odpowiedziałem. „Cóż… Dowiedz się i zabierz swoje rewolwery. Jedziemy tam, bo Bostońskie Stowarzyszenie Sportowe wysłało na igrzyska swój zespół, a że są zawody w strzelectwie, to możemy im pomóc” powiedział. – Obaj więc spakowali się i ruszyli. Do Aten dotarli dzień przed zawodami, w których wygrał John, a drugi był Sumner – on jednak wygrał drugiego dnia. John wtedy nie startował. Odpuścił, by wygrać mógł jego brat. I tak też się stało.
Innym wielkim mistrzem tamtych igrzysk – choć już spoza USA – był Węgier Alfred Hajos, który zdominował rywalizację pływaków. Zdobył dwa złota, a mógłby pewnie trzy, gdyby nie to, że organizatorzy zaplanowali konkurencje tak, że nie był w stanie wystartować we wszystkich. Samo wskoczenie do wody wymagało już jednak odwagi i odporności. Pływano bowiem na otwartym morzu, fale były spore, a temperatura wody wynosiła jakieś 12 stopni Celsjusza. Wszystko przez to, ze nie chciano budować specjalnego basenu tylko na tę okazję.
Start odbywał się z pokładu małych stateczków, meta oznaczona była bojami. Hajos wygrał w wyścigach na 100 i 1200 metrów. Później mówił, że w drugiej z tych konkurencji ważniejsza od wygranej była jego „wola przeżycia”. Coś o tym wiedział – pływakiem postanowił zostać po tym, jak pięć lat wcześniej jego ojciec zginął w wodach Dunaju. Przed igrzyskami Hajos był już uznanym zawodnikiem. W Atenach, mając osiemnaście lat, tylko potwierdził swoją klasę.
– Śpieszyłem się, bo woda była zimna – mówił później, pytany o to, jakim sposobem wygrał z taką przewagą. A gdy król Jerzy I pytał go, gdzie nauczył się tak doskonale pływać, odpowiedział: – W wodzie, Wasza Królewska Mość, w wodzie. – W kolejnych latach uprawiał za to inne sporty, zostając mistrzem Węgier w biegach na 100 metrów i 400, ale przez płotki oraz w rzucie dyskiem. Grał też w reprezentacji kraju w piłce nożnej. W 1924 roku zdobył za to kolejny medal olimpijski – srebrny, przyznawany już za drugie miejsce. Wywalczył go w… konkursie sztuki. Konkretniej: architektury.
Najlepszymi olimpijczykami z Aten zostali jednak dwaj Niemcy – Carl Schuhmann oraz Hermann Weingartner. Ten pierwszy zdobył cztery złota: trzy w gimnastyce i jedno… w zapasach. Poza tym startował też w skoku w dal, trójskoku, pchnięciu kulą i podnoszeniu ciężarów. Tam jednak finiszował co najwyżej na czwartym miejscu. W gimnastyce – najliczniej obsadzonych zawodach – nie miał już jednak sobie równych. Wraz z niemiecką ekipą wygrał dwie konkurencje (ćwiczenia na drążku oraz poręczach), w trzeciej (skoku przez konia) najlepszy był indywidualnie. Potem wystartował jeszcze we wspomnianych zapasach i – ku zdumieniu publiczności – znów był najlepszy. Choć finałową walkę trzeba było przerwać z powodu zapadających ciemności po 40 minutach i dokończono ją dopiero następnego dnia. Weingartner z kolei zgarnął aż sześć krążków, w tym trzy złote. On również uprawiał gimnastykę. Podobnie jak Alfred Flatlow, inny z Niemców, który czterokrotnie stał na podium.
Oczywiście, sport wówczas wciąż – zresztą zgodnie z założeniem igrzysk – był amatorski. Świadczą o tym i przykłady takie jak Schuhmanna, który startować mógł w kilku niezwiązanych ze sobą konkurencjach, albo takie jak Friedricha Trauna. Ten, po odpadnięciu z biegu na 800 metrów, wyszedł na zwiedzanie miasta. Tam spotkał Johna Piusa Bolanda, Irlandczyka, który do Aten przybył w roli kibica, a w tenisa grywał tylko rekreacyjnie. Panowie pogadali i postanowili stworzyć parę (choć nie byli z tego samego kraju!) do turnieju deblowego. Kupili więc rakiety i – jak się później okazało – wygrali. Mało tego – Boland najlepszy był też indywidualnie.
Inne przykłady? Choćby Aristidis Konstandinidis, Grek, który wygrał wyścig kolarski, mimo tego że trzykrotnie spadł z roweru, a do mety dojechał na pożyczonym sprzęcie, bo jego własny w końcu nie wytrzymał. Albo Dimitrios Lundras, medalista, mający… dziesięć lat. Największą sensację wzbudził jednak inny amator – Spyros Louis. To on, pod nieobecność wyrzuconego Carlo Airoldiego, triumfował bowiem na trasie maratonu. Ku uciesze całego kraju.
Przed startem maratonu był zwykłym chłopakiem, który rozwoził w Atenach wodę mineralną. Gdy wygrał, okrzyknięto go bohaterem i, jak powiedział mu król, „został najbardziej znanym człowiekiem w Grecji”. Ironicznie, za wygraną otrzymał sporo nagród – choćby tysiące drachm od sponsorów czy srebrną wazę. A przypomnijmy, że to właśnie przez przyjęcie takich w innych biegach, nie mógł w maratonie wystartować Airoldi.
Louis prowadzenie objął kilka kilometrów przed metą, gdy zasłabł jeden z faworytów, Teddy Flack (złoty medalista na 800 i 1500 metrów). Nie oddał go już do końca. Greków na widok jego zwycięstwa ogarnęła taka euforia, że do loży króla zanieśli go synowie władcy, a sam monarcha zaoferował się, że spełni jakiekolwiek jego życzenie. Spyros poprosił ponoć o konia i powóz, żeby łatwiej mu było rozwozić wodę, a według niektórych źródeł również o zwolnienie z więzienia przyjaciela. Odmówił za to jednemu z miejscowych bogaczy, który oferował mu… rękę swej córki. Był już bowiem żonaty, miał nawet dzieci.
Jego olimpijska historia kończy się w 1936 roku, gdy niósł grecką flagę na igrzyskach w Berlinie. A kariera sportowa? Jaka kariera? Po igrzyskach w Atenach już więcej nie startował. Wystarczyło mu, że uszczęśliwił wtedy całą Grecję.
Sukces
Taki osiągnęli nie tylko medaliści, ze Spyrosem Louisem na czele, a całe igrzyska. Impreza podbiła Ateny, ściągnęła na stadion setki tysięcy kibiców i zaowocowała wspaniałą rywalizacją. Nawet ceremonia zamknięcia – choć przesunięta o dzień ze względu na opady – wypadła znakomicie. – Pogoda była wspaniała. Wcześniejszy deszcz wyczyścił niebo. Kiedy król, w towarzystwie księcia i rodziny, wszedł na stadion o 9:30, wielkie zgromadzenie zaowocowało wspaniałą, imponującą sceną – pisał korespondent „Timesa”.
Król osobiście wręczył każdemu ze zwycięzców laur olimpijski oraz srebrny medal. Po ich rozdaniu sportowcy przemaszerowali dookoła stadionu. Przewodził im Louis, który niósł grecką flagą. Potem kolejno szły narodowe ekipy. George Robertson z Oxfordu, jeden z zawodników, gdy wręczano mu laur za drugie miejsce, wyrecytował nawet odę, którą sam napisał w… antycznej grece. Znów zabrzmiał hymn olimpijski, który oficjalnie jeszcze nim wówczas nie był. I tak skończyły się pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie.
Ateny rozkochały w sobie wszystkich jednak na tyle, że po dziewięciu dniach zmagań powstał pomysł, by to zawsze właśnie tam organizować igrzyska. Tego chcieli między innymi Amerykanie i grecki król. – Grecja pozwala sobie żywić nadzieję, że przybysze, którzy zaszczycili nasz kraj swoją obecnością, również na przyszłość wyznaczą go na pokojowy punkt rywalizacji narodów, na stałą i trwałą arenę igrzysk olimpijskich – mówił sam monarcha. Orędownicy tej idei pośród sportowców podpisali się pod listem, kierowanym do księcia Konstantyna. Innego zdania był jednak Pierre de Coubertin. To on zdecydował, że kolejne igrzyska odbędą się w Paryżu, a jeszcze następne – w amerykańskim St. Louis. Jak pokazał czas, mało brakowało, by z tego powodu cała idea umarła śmiercią naturalną. Te imprezy w niczym nie dorównywały bowiem ateńskiej. Zwłaszcza, że obie rozciągnięte były na kilka dobrych miesięcy.
CZYTAJ TEŻ: MARATON Z IGRZYSK W ST. LOUIS. NAJBARDZIEJ ZWARIONY BIEG W HISTORII
Z tego powodu w 1906 roku igrzyska… znów zawitały do Aten. Dziś tamtą edycję zwiemy „międzyigrzyskami”. W stolicy Grecji pojawiło się wtedy 877 osób z 20 krajów, a rywalizowano w 14 dyscyplinach. Nigdy jednak nie nadano tej imprezie statusu „igrzysk olimpijskich”, pozostaje więc ona jedynie epizodem, o którym warto wspomnieć. Choćby po to, by podkreślić, jak bardzo udane wydawały się wówczas igrzyska z roku 1896.
SEBASTIAN WARZECHA
Fotografie pochodzą z domeny publicznej. Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Kierunek Tokio, projekcie Weszło związanym z japońskimi igrzyskami.