Wczesne igrzyska bywały naprawdę pokręcone. W Paryżu, w 1900 roku, trafiła się na przykład historia zawodniczki, która wygrała turniej golfa… nawet nie wiedząc, że bierze udział w igrzyskach. W dodatku nigdy jej o tym nie powiedziano i ostatecznie zmarła w niewiedzy! Cztery lata później, w St. Louis, też bywało zabawnie, ale i strasznie. Kwintesencją tego wszystkiego był zdecydowanie bieg maratoński – tak źle zorganizowany, że zastanawiano się po nim poważnie nad wykreśleniem tego dystansu z olimpijskiego programu. A to najlepiej świadczy o tym, z czym mierzyli się uczestnicy.
Poniższy tekst pierwotnie ukazał się przed trzema laty na portalu Kierunek Tokio.
***
Miało być Chicago
Zacznijmy od samych igrzysk. Już w 1894 roku sugerowano, że warto będzie je zorganizować w Ameryce. Mówiono o całym kontynencie, ale dla wszystkich było jasne, że podjąć się tego wyzwania mogą tylko Stany Zjednoczone. Ostatecznie decyzję tę potwierdzono w 1901 roku, a na organizatora wybrano… Chicago. Zwolennikiem takiego rozwiązania był między innymi Theodore Roosevelt, prezydent Stanów Zjednoczonych.
Tyle że w St. Louis mieli inne plany. Już kilka lat przed przyznaniem organizacji igrzysk Stanom Zjednoczonym, David R. Francis, burmistrz tego miasta, wpadł na pomysł zorganizowania Wystawy Przemysłowej, która miałaby promować miasto i region. Ostatecznie przesunięto ją na rok 1904, by świętować przy okazji stulecie (które, swoją drogą, wypadało w 1903) odsprzedania Luizjany w ręce Amerykanów przez Napoleona. Francis uznał, że do uświetnienia tej rocznicy dobrze nadałyby się też igrzyska.
Innymi słowy: chciał zrobić to, co zrobiono w Paryżu i co kompletnie w stolicy Francji nie wypaliło – połączyć je z inną impreza. Tylko z większym rozmachem i w lepszy sposób. Pieniędzy miał dość. Gdy zapewnił sobie poparcie rządu, ten dofinansował organizację kwotą sześciu milionów dolarów, a sama wystawa wraz z igrzyskami ostatecznie zapewniła nawet zysk!
Jak Francis przekonał Roosevelta i resztę zainteresowanych, żeby przenieść igrzyska do St. Louis? Cóż, zagroził, że zorganizuje konkurencyjną imprezę, po prostu. W dodatku wielu Amerykanów niespecjalnie lubiło Pierre’a de Coubertina, więc uznali to za sposób na to, by mu dopiec. W tym James Sullivan, który uważał, że Francuz nie powinien decydować o niczym związanym z igrzyskami w Stanach. MKOl ostatecznie uległ naciskom i po prostu zdecydował się na mniejsze zło.
Plakat igrzysk olimpijskich w St. Louis
Ale de Coubertin coś jednak przeczuwał – do St. Louis nawet się nie pofatygował. Pierwotnie miał znaleźć się na ceremonii zamknięcia, zabrakło go jednak i wtedy. – Miałem przeczucie, że igrzyska dorównają przeciętności miasta – pisał później. Przeczucie tylko umacniał fakt, że imprezy sportowe zaplanowano na okres kilku miesięcy – od 1 lipca do 23 listopada. Choć większość z nich miała odbyć się w jednym tygodniu na przełomie sierpnia i września, który nazwano „właściwymi igrzyskami”.
Trzeba jednak oddać St. Louis sprawiedliwość i przyznać, że w jednym ta impreza na pewno wypadła lepiej od paryskiej. We Francji niemal nie wspominano o tym, że to „igrzyska olimpijskie”. W 1904 roku tych słów używano wszędzie, gdzie tylko można było. Z drugiej strony przyczyniło się to do dewaluacji znaczenia tego terminu. Ogółem była to więc kolejna impreza, która miała swój wpływ na “rozmycie się” idei olimpijskiej.
Bo choć nie wszystko było złe, to uwag do organizatorów pozostało naprawdę sporo.
Organizacyjne wzloty i upadki
Po pierwsze – uczestnicy. Z Europy tak naprawdę tylko kilka krajów wysłało właściwie reprezentacje. W tym Grecy. Zresztą wyłącznie dlatego, że nie wyobrażali sobie igrzysk bez swojego udziału. A i tak zdecydowaną większość członków ich kadry stanowili robotnicy, którzy z Grecji wyjechali do USA i tam się osiedlili, zwerbowani już na miejscu. Ogółem reprezentacji było od 11 do 14 (zależnie od źródła i sposobu liczenia). Wielu sportowców startowało na własną rękę, co do niektórych do dziś nie wiadomo, do której z reprezentacji właściwie należałoby ich zaliczyć. Tym bardziej, że wystartować można było tak naprawdę z marszu, po prostu przychodząc na zawody i zapisując się do rywalizacji.
Zdecydowaną większość uczestników stanowili Amerykanie. Spośród około 650 sportowców, którzy zjawili się na igrzyskach, było ich aż 526. Naturalnie więc zdominowali oni klasyfikację medalową. W 88 konkurencjach, rozegranych w ramach 14 dyscyplin sportowych, zgarnęli 263 z 304 krążków. W boksie, wioślarstwie, łucznictwie i kolarstwie – wszystkie. Przy czym dodajmy od razu, że ostatnia z tych dyscyplin do dziś ma niepewny status – nie wiadomo, czy nie traktować jej jako pokazowej. Podobnie jest zresztą z piłką nożną (której turniej składał się z ledwie trzech drużyn), a koszykówka, golf, lacrosse i roque (odmiana krykieta) pokazowe były na pewno.
Winnym takiej obsady igrzysk był – najzwyczajniej w świecie – dojazd do St. Louis. Wiele można o tym mieście powiedzieć, ale na pewno nie to, że w 1904 roku dotarcie do niego było łatwe. Organizatorzy obiecali co prawda, że sportowców na ich koszt będą „dostarczać” na igrzyska okręty US Navy, ale słowa nie dotrzymali. I zawodnicy musieli tułać się za własne pieniądze, rzadziej za kasę od sponsorów czy krajowych związków, o ile te już istniały. A potem, również na własny koszt, znajdować nocleg. Kilku o tym nie wiedziało i gdy dotarło na igrzyska, zdecydowało się na… rozbicie namiotów w pobliskim parku. To zresztą i tak lepiej, niż w przypadku Rosjan, którzy podobno przysłali swoją delegację, ale ta spóźniła się o tydzień, bo używała innego kalendarza.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Organizatorzy też jednak notowali swoje wpadki. Po pierwsze, stało się to, czego wielu się spodziewało – igrzyska kompletnie „rozmyły się” w ogromie atrakcji Wystawy Przemysłowej. Sportowcy zgubili się w tłumie gości, niewiele osób interesowało się ich losem. Fanów na większości zawodów było po prostu niewielu. Po drugie, konkurencji sportowych było mnóstwo. Obok tych olimpijskich zorganizowano też drużynowe zawody szkół i college’ów, zawody otwarte z podziałem na płcie i grupy wiekowe czy też pokazy sportowe. O ile więc w samych igrzyskach wzięło udział około 650 sportowców, to ogółem w trakcie tych kilku miesięcy zawodów sportowych przewinęło się przez kolejne konkurencje grubo ponad 9000 osób! Policzcie sobie sami: olimpijczykami nie było nawet 10 procent z nich.
Z różnorakich relacji wiemy, że problemów było więcej. O ile stadion lekkoatletyczny był ponoć architektonicznym cudem, o tyle bieżnia czy skocznie były na nim przygotowane bardzo słabo. Dla zawodników nie przewidziano szatni, pryszniców czy łazienek. Traktowano ich też nierówno – amerykańscy sportowcy mieli lepsze warunki od reszty. Jeziorko, w którym uprawiano sporty wodne (poza wioślarstwem) nie tylko miało nieregularny kształt, co utrudniało rywalizację, ale też okazało się problematyczne – aż cztery ze startujących w nim osób, po upływie niespełna roku zmarło na wszawicę. Nigdy nie wyjaśniono, czy to przypadek.
Jedną decyzję Sullivanowi, który pełnił funkcję organizatora, można jednak zapisać na plus. Ze względu na słabszy nadzór MKOl udało mu się przeforsować ideę zmiany medali. Wcześniej przyznawano je tylko dwóm pierwszym sportowcom, zaczynając od srebrnego, a na brązowym kończąc. Sullivan wprowadził takie podium i z takimi medalami, jakie znamy i dziś. Złoto dla pierwszego, srebro dla drugiego i brąz dla trzeciego sportowca. To prawdopodobnie najważniejsza spuścizna igrzysk z 1904 roku.
Zapomnieć za to wszyscy chcieliby zapewne o tak zwanych Dniach Antropologicznych, w trakcie których prezentowano publice mniejszości etniczne z Turcji, Afryki, Meksyku, Patagonii, Japonii i innych regionów świata. Powszechnie uznawano ich za gorszych przedstawicieli ludzkości, a organizatorzy bardzo się ucieszyli, gdy okazało się, że faktycznie – nieprzyzwyczajeni do uprawiania sportu Pigmeje czy Kokopasi nie są w stanie dorównać białym sportowcom. Śmiano się też z ich „narodowych sportów”, do których należały takie konkurencje, jak na przykład rzut dzidą czy wspinanie się o tyczce.
Na potrzeby Wystawy Przemysłowej stworzono zresztą całe „wioski dzikusów”, w których ludzie ci nie chcieli przebywać, ale byli do tego zmuszani. Łącznie ściągnięto tak do St. Louis niemal 3000 osób. Często umieszczano przedstawicieli różnych mniejszości w jednej chacie, w której nie mogli się dogadać. Tak naprawdę nikt z nich nie rozumiał, w czym właściwie bierze udział. Wkrótce byli tak znudzeni i zniechęceni, że za dolara robili, co tylko chciał ten, kto go im wręczył.
Gdy dowiedział się o tym Pierre de Coubertin, był oburzony (co też zakrawa na ironię, zważywszy na fakt, że Francuz uważał na przykład sport kobiet za coś absolutnie odrażającego). – To wszystko straci urok, gdy ludzie czarni, czerwoni i żółci nauczą się biegać, skakać i rzucać tak dobrze, że zostawią białych daleko z tyłu – pisał potem w liście. Ale MKOl wszystko to potępił ostatecznie niezbyt przekonująco i ze sporym opóźnieniem.
Tak naprawdę pod względem rasizmu i podejścia do niego były to znacznie gorsze igrzyska, niż te zorganizowane w 1936 roku… w nazistowskich Niemczech. Owszem, tam ograniczono udział Żydów, ale jednak nikogo definitywnie nie wykluczano, ani nie organizowano z ludzi atrakcji dla gawiedzi, chętnej się jedynie pośmiać. To Amerykanie, 32 lata wcześniej, zapisali pod tym względem najbardziej niechlubną kartę w historii olimpizmu.
To jednak, oczywiście nie tak, że impreza w St. Louis to tylko minusy. Jak każde igrzyska, tak i te miały swych bohaterów. James Lightbody na przykład wygrał trzy biegi na średnich dystansach. Oliver Kirk zwyciężył w turnieju bokserskim… w dwóch kategoriach! Inna sprawa, że stoczył w nich łącznie ledwie dwie walki. George Eyser wywalczył sześć medali w gimnastyce, choć miał drewnianą protezę nogi. A George Coleman Poage zapisał się jako pierwszy Afroamerykanin w historii, który zdobył olimpijski medal. Zresztą nawet dwa, oba brązowe: na 200 i 400 metrów przez płotki.
Prawdziwymi bohaterami byli jednak biegacze na najdłuższym z możliwych dystansów.
Maraton
Tak naprawdę nie był to maraton w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Długość ówczesnego biegu wyniosła około 40 kilometrów. Zresztą bywały i biegi krótsze, i dłuższe, które też uznawano za „maraton”. Dopiero kilka lat później ustandaryzowano odległość, jaką pokonują biegacze. Nie było też, co oczywiste, takiej obsady. Pierwotnie wziąć udział w biegu miało 42 zawodników. Po korekcie listy startowej zostało ich 36, a na starcie pojawiło się o jeszcze czterech mniej.
Tylko kilku z nich było maratończykami z krwi i kości. Większość to średniodystansowcy albo ludzie z przypadku – jak wspomniani wcześniej greccy pracownicy – którzy liczyli na łut szczęścia i wrodzoną wytrzymałość. Co nie oznacza, że nie było tam gwiazd. Pojawili się bowiem biegacze tacy jak Sam Mellor, John Lordon czy Michael Spring (odpowiednio zwycięzcy Maratonu Bostońskiego z lat 1902, 1903 i 1904), Thomas Hicks (drugi w 1904 roku) czy Arthur Newton (piąty na igrzyskach w Paryżu, jedyny uczestnik tamtego biegu, zresztą również beznadziejnie zorganizowanego, który przybył też do St. Louis).
To doświadczeni biegacze. Ale już na przykład Fred Lorz, o którym za niedługo przeczytacie więcej, dostał się do biegu, bo wygrał eliminacje na dystansie… pięciu mil. Wśród uczestników byli też dwaj przedstawiciele południowoafrykańskiego plemienia Tsuana, startujący w ramach wspomnianych wcześniej Dni Antropologicznych. Swoją drogą ich podróż do USA zaczęła się już kilka lat wcześniej. Trafili tam jako statyści w przedstawieniu o wojnie burskiej. W trakcie igrzysk byli tak naprawdę więźniami – mogli poruszać się wyłącznie po terenie Wystawy Przemysłowej.
Wróćmy jednak do samego biegu. Uczestnicy ruszyć na trasę mieli 30 sierpnia o 14:30, ale start opóźnił się między innymi przez przemowę burmistrza. A czemu biegano akurat 30 sierpnia? Bo wtedy na stadionie mogła zjawić się 20-letnia Alice Roosevelt, córka prezydenta. Termin wybrano konkretnie pod nią i zrobiono to w najgorszy możliwy sposób. Pod koniec lata w St. Louis było bowiem ponad 30 stopni Celsjusza, a to tylko temperatura powietrza. Odczuwalna była jeszcze wyższa, w słońcu notowano dobrze ponad 50 stopni. Mówiąc wprost: panował piekielny wręcz skwar. A biegacze mieli w nim pobiec. Wystartowali dokładnie o 15:03.
Biegu nie ułatwiały im też inne warunki. Trasa wiodła po mało uczęszczanych drogach, na których unosił się kurz. Konie i samochody poprzedzające biegaczy i jadące za nimi, wzbijały go w powietrze. Kilku zawodników musiało się wycofać z powodu problemów z oddychaniem. Williama Garcię znaleziono w pewnym momencie leżącego na poboczu – kurz po prostu oblepił mu gardło, uszkodził żołądek i wywołał krwotok, w wyniku którego Garcia omdlał. Mało brakowało, a stałby się pierwszą śmiertelną ofiarą igrzysk. Uratowano go w ostatniej chwili, przewożąc do szpitala. Wyzdrowiał szybko i… wrócił do biegania.
Dwóch biegaczy z Afryki przed startem w maratonie
John Lordon odpadł po dziesięciu kilometrach, gdy zaczął wymiotować. Sam Mellor, który przez jakiś czas prowadził, został pokonany przez skurcze (lub, według innych źródeł, biegunkę). Len Tau, jeden z Południowoafrykańczyków, biegł na wysokim miejscu (mimo że nigdy wcześniej nie startował w takich zawodach i biegł boso), ale ostatecznie spadł na dziewiąte miejsce, bo… musiał nadłożyć ponad półtora kilometra, żeby uciec przed dzikimi psami. Droga zresztą ogółem nie była w żaden sposób wydzielona. Biegacze wymijali prywatne samochody czy ludzi wyprowadzających zwierzęta. Z samochodami wiąże się jeszcze jedna historia – dwójka oficjeli, kontrolujących biegaczy, nie zapanowała nad swoim pojazdem i wpadła do rowu. Doznali poważnych obrażeń.
W tym wszystkim ważny jest dodatkowy aspekt – James Sullivan stwierdził bowiem przed biegiem, że przetestuje wytrzymałość ludzkiego organizmu. I na trasie maratonu umieścił ledwie jeden punkt nawodnienia – studnię, z której można było sobie pobrać wodę (niektóre źródła mówią, że kilka kilometrów wcześniej biegacze mogli skorzystać też z pompy, możliwe jednak, że ta znalazła się tam przypadkiem). Sęk w tym, że była ona w drugiej części trasy. A wielu tam po prostu nie dobiegło.
Tym bardziej, że trasa – by jeszcze dołożyć do tego wszystkiego – była nierówna. Miała kilka może i niedużych podbiegów, gdy chodziło się po nich na co dzień, ale ogromnie wymagających dla walczących nie tyle o wygraną, co wręcz o przetrwanie, maratończyków. W niektórych miejscach droga wyłożona była do tego nierówną kostką. Spróbujcie po czymś takim pobiegać. Nawet w dzisiejszych butach to udręka. Co dopiero 116 lat temu.
Nic dziwnego, że czas zwycięzcy jest jednym z najgorszych w historii olimpijskiego maratonu spośród tych, którzy go ukończyli. Ogółem! Ledwie nieco ponad 20 zawodników w dziejach mogło „pochwalić” się gorszym wynikiem. Z czego trzynastu w tamtym biegu. – Nie sądzę, by maraton miał się znaleźć w programie kolejnych igrzysk. Osobiście jestem temu przeciwny. Taki dystans to za dużo dla ludzkiej wytrzymałości. Nie da się tego obronić inaczej, niż tylko historycznie – mówił już po maratonie z 1904 roku… James Sullivan. Tak, ten sam, który umyślnie naraził biegaczy na niebezpieczeństwo. I spróbujcie tu człowieka zrozumieć.
Mimo wszystkich tych przeszkód, czternastu uczestników jednak do mety dotarło. A właściwie to piętnastu, ale… Zresztą, to trzeba opowiedzieć. Przyszła pora, by przejść do prawdopodobnie najbardziej znanej historii z tego biegu.
„Zwycięzca” i zwycięzca
Jako pierwszy na metę wbiegł wówczas Fred Lorz. Ale nie wygrał. Dlaczego? Już tłumaczymy.
Zacznijmy od tego, że Lorz faktycznie trenował bieganie. Tyle że nocami. W dzień był zajęty albo szkołą, albo pracą – był murarzem. Kompletnie nie był więc przyzwyczajony do biegów w upalne dni. Nie dziwi więc, że – choć początkowo dobrze sobie radził – nie wytrzymał warunków, w których zorganizowano maraton w St. Louis. Po kilkunastu kilometrach złapały go skurcze, nie był w stanie dalej biec.
Gdy podjechali do niego trenerzy, po prostu wsiadł do samochodu i wraz z nimi udał się na stadion lekkoatletyczny, z którego maratończycy ruszali i na który mieli ostatecznie powrócić, by tam zostać udekorowanymi. To była zresztą jedna z niewielu konkurencji, która zgromadziła sporą widownię. Raz, że ludzi ciekawiło, jak biegacze to zniosą. Dwa, że tego dnia w programie igrzysk nie przewidziano niczego więcej. I wreszcie trzy – na trybunach była córka prezydenta. Wypadało się zjawić.
Lorz miał więc dojechać na stadion i wspólnie z innymi czekać na swoich rywali, oklaskując tych z nich, którzy do mety dobiegną. Tyle że po drodze samochód się zepsuł, a do mety wciąż pozostawał spory kawałek drogi. Kierowca zażartował, że Lorz mógłby po prostu przebiec resztę trasy. A Amerykanin, który już czuł się lepiej, faktycznie postanowił to zrobić. Wkrótce wyprzedził zresztą liderów. – Pomyślałem sobie, że należy utrzymywać jednakową temperaturę ciała. Kiedy auto się zepsuło, mogłem tego dokonać jedynie przez dalszy bieg. I tak zrobiłem – mówił potem.
Do mety dobiegł lekko. Z miejsca oblegli go ludzie. Dziesięć tysięcy osób na trybunach oklaskiwało go z całych sił. Alice Roosevelt zawiesiła mu na głowę wieniec i sfotografowała się z nim, a on sam nie miał nawet okazji wszystkiego wytłumaczyć. Dopiero w chwili, gdy już miano mu podać złoty medal, przybiegli sędziowie wraz z prawdziwym zwycięzcą. I sytuację wyjaśnili. Oklaski z miejsca zamieniły się w buczenie, a wściekły Sullivan dożywotnio Lorza zdyskwalifikował. Po kilku miesiącach sprawa się rozmyła. Dyskwalifikację Freda uchylono, uznając, że faktycznie nie miał złych intencji.
Zresztą naprawdę trudno byłoby mu w ten sposób wszystkich oszukać. Wiele osób widziało, jak wsiada do samochodu, jeszcze więcej, jak nim jedzie. On sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Po prostu postanowił sobie nieco pożartować. Może w złym tonie, ale jednak trzeba przyznać – minęło 119 lat, a my nadal o tym „pranku” piszemy. To już coś. Swoją drogą Lorz wyrósł na naprawdę solidnego maratończyka – rok później wygrał Maraton Bostoński. Zmarł jednak jeszcze przed trzydziestką, po tym, jak źle przeszedł zapalenie płuc.
Dodajmy jeszcze, że nie był to pierwszy tego typu skandal w maratonie. Już na inauguracyjnych nowożytnych igrzyskach, osiem lat wcześniej, zdyskwalifikowano Spirydona Bekolasa, który dobiegł trzeci. Kawałek trasy podjechał bowiem na wozie wiozącym jarzyny. Lorz skorzystał więc po prostu ze znanego już patentu. Okazało się, że i tym razem nie wypalił. Choć w sumie w St. Louis nikt – łącznie z Amerykaninem – nie chciał, by tak się stało.
Za plecami Freda rozgrywał się za to prawdziwy dramat. O zwycięstwo w maratonie, jak o życie (dosłownie) walczył Thomas Hicks. Uznany już maratończyk biegł w niezłym tempie, ale pod koniec był już u kresu sił. W dołek wpadł zwłaszcza w momencie, gdy wyprzedził go Lorz. Przekonany, że już nie wygra, był bliski rezygnacji. Sił dodawali mu trenerzy oraz podawany przez nich koktajl z białek jaj i strychniny, czyli… trutki na szczury. To ona miała tu działać cuda, białka były tylko po to, by zniwelować jej smak.
W tamtych czasach nie była to wcale taka rzadkość, ale jeśli już strychninę stosowano, to w minimalnych dawkach. A w czasie tamtego biegu Hicksowi podano jej tyle, że ponoć dwukrotnie przekroczył ilość, którą uznaje się za śmiertelną dla człowieka. W dodatku trenerzy… nie pozwalali mu pić wody. Sullivan na własne oczy mógł więc się przekonać, do czego zdolny jest organizm człowieka, który zmuszony jest do tak wielkiego wysiłku bez nawodnienia.
Hicks biegł i biegł. Według relacji Charlesa Lucasa, jednego z oficjeli, ostatnich kilka kilometrów „przebiegł mechanicznie, poruszając się jak dobrze naoliwiona maszyna. Patrzył tępo oczami pozbawionymi blasku, pogłębiła się jego naturalna bladość cery, a opuszczone ramiona zwisały jak ciężary wzdłuż jego boków. Ledwie podnosił nogi, kolana miał prawie sztywne”. Dodajmy do tego halucynacje, które zaczęły się u niego pojawiać i mamy komplet. W teorii Amerykanin nie miał prawa tego biegu ukończyć.
Hicks i jego trenerzy na ostatnim odcinku maratonu
A jednak jakoś tego dokonał. Przez metę wręcz przenieśli go trenerzy – amerykańskie zasady na to zezwalały. Widzicie to zresztą na powyższej fotografii. W czasie całego biegu Hicks schudł o ponad trzy kilogramy, zatruł się strychniną (oraz brandy, którą też mu podawano) i całkowicie odwodnił. Był bliski śmierci. Gdyby nie to, że przekazano mu wieści o niechybnej dyskwalifikacji Lorza, pewnie rzuciłby to wszystko w diabły. A tak stawiał krok za krokiem.
W końcu przekroczył linię mety. I tuż za nią padł. Potrzebnych było czterech lekarzy, czuwających przy nim przez godzinę, by doszedł do siebie. – Nigdy w życiu nie przebiegłem tak trudnej trasy. Przerażające wzniesienia po prostu rozdzierały każdego – powiedział. Według części źródeł już nigdy nie wziął udziału w maratonie. Według innych – startował choćby w bostońskim, rok później. Tym samym, który (tym razem już naprawdę) wygrał Lorz.
Wiecie co jest w tym najlepsze? Że historia Hicksa i tak nie jest najciekawsza.
Wyjazd pełen przygód
Nie wiadomo nawet, kiedy się urodził. Dwie daty, które podaje się najczęściej to 18 marca 1875 roku lub 16 stycznia 1866. Tę drugą zapisano oficjalnie na państwowym dokumencie, ale znaczyłoby to, że w dniu startu na igrzyskach miał już 38 lat. A w to trudno uwierzyć. Używa się też kilku pisowni jego nazwiska. Faktycznie zwał się Felix de la Caridad Carvajal Soto i pochodził z Kuby. Często używa się jednak jego przydomka – „Andarin”, co znaczy po prostu „chodziarz” czy też „biegacz”.
Dorobił się go, bo… no, nie jest to żadna wybitna historia. Po prostu tym właśnie się zajmował. Pracował dostarczając listy i kanapki, jako żywa reklama, podobno był też kurierem w trakcie wojny. Zdarzało mu się również bywać odźwiernym w hotelu. A poza tym? Biegał i biegał, i biegał. Mówi się, że miał czternaście lat, gdy wyzwał na pojedynek Mariano Bielsę, wybitnego hiszpańskiego biegacza. Mieli sprawdzić, kto wytrzyma dłuższy bieg bez przerw. Wygrał Carvajal. Biegł dużo dłużej niż Bielsa, który zrezygnował po ośmiu godzinach.
Mówiło się też, że zdarzało mu się pokonać całą wyspę od jednego jej końca do drugiego w ciągu dnia. Na Kubie funkcjonuje do dziś powiedzenie, że ktoś „biega więcej niż Carvajal”, jeśli faktycznie wyrabia niezły kilometraż. Mimo tego Felix na igrzyska dostał się wręcz cudem. Nie miał pieniędzy, większość życia spędził w biedzie. Rząd Kuby odmówił mu wsparcia. Więc wyruszył samemu. Kasę zebrał, chodząc po Hawanie w koszulce (lub z tablicą, źródła rozmijają się w tej kwestii) z napisaną prośbą o datki na wyprawę.
Udało mu się. Kupił bilet. Na statku doznał jednak choroby morskiej. A przynajmniej tak się mówi, bo jego życiorys ma naprawdę dużo luk. W każdym razie – oficjalna wersja głosi, że przez to na morzu niewiele jadł. Dopłynął jednak do Nowego Orleanu, a tam… przepuścił zebraną kasę w kasynie. Trudno się zresztą dziwić, że go pochłonęło. Dla biednego Kubańczyka musiało wyglądać jak raj.
Skoro nie miał pieniędzy, postanowił dojść do St. Louis na własnych nogach. A to ponad 1000 kilometrów, w tym część przez góry. Jak dokładnie wyglądała jego trasa? Nie wiemy. Podobnie jak nie mamy pojęcia, czy przypadkiem nie spłynął jej części po Missisippi lub nie skorzystał z dłuższej podwózki, jak prawdziwy autostopowicz. Pewne jest jednak, że miejscowi wspierali go jedzeniem. I w końcu udało mu się stawić na starcie.
Dotarł tuż przed maratonem. Zakwaterował się w pokoju amerykańskich sportowców, z którymi się zaprzyjaźnił. To zresztą najczęściej o nim mówiono – że był przyjacielski i łatwo jednał sobie ludzi. Na starcie pojawił się w stroju roboczym. Koszuli z długimi rękawami i długich spodniach. Te drugie przyciął mu w ostatniej chwili Martin Sheridan, amerykański dyskobol, z którym pomieszkiwał. Gdyby nie to, Carvajal prawdopodobnie ugotowałby się na trasie.
Maratończycy przed startem. Carvajal z numerem 3
Kubańczyk budził rozbawienie, ale gdy maraton już wystartował, śmiechy się urwały. Bo biegł naprawdę znakomicie. Walczył o medale, mimo że nie jadł od dwóch dni i co chwila przystawał, by pogadać z publiką. Zdawał się jedynym gościem na trasie, któremu nic nie robiły upał, kurz i brak wody. To zwędził brzoskwinie z jadącej w pobliżu ciężarówki, to miło sobie z kimś pogadał, to znowu uciął sobie drzemkę.
Okej, ta ostatnia nie była zaplanowana. Historia wyglądała tak: Carvajal biegł na wysokiej pozycji, może nawet liderował, ale skręcił po jabłka do pobliskiego sadu. Chciał się nimi nawodnić i coś zjeść. Głód już go męczył. Okazało się jednak, że owoce były nadgnite. Żołądek Kubańczyka się zbuntował, Carvajal zaczął wymiotować. Potem potrzebna była wizyta w krzakach, bo odezwała się i druga strona układu pokarmowego. Powtarzało się to kilkukrotnie. Widział w tym czasie, jak wymijają go rywale, ale nie mógł za nimi pobiec. Dlatego na chwilę się położył.
Potem zaczął ich gonić. Jednak zanim pobiegniemy wraz z nim dodajmy, że… kilka źródeł historii o jabłkach zupełnie zaprzecza. Inne zmieniają poszczególne fakty: owoce, które zjadł; pozycje, na których się znajdował; czy też na przykład wykreślana jest informacja o drzemce. Najczęściej ta opowieść powtarza się jednak w takiej wersji, w jakiej przeczytaliście ją powyżej.
Carvajal więc zaczął nadrabiać stracony dystans. Przez chwilę biegł nawet z późniejszym brązowym medalistą. Ostatecznie jednak od niego odpadł i, wycieńczony, przybiegł czwarty. Kibice i tak go jednak pokochali. Carvajal się tym cieszył, ale miał problem – brak pieniędzy. A jakoś musiał wrócić do ojczyzny. Ponoć przez rok gromadził kasę, startując w różnych biegach, w końcu udało mu się dotrzeć na Kubę z workiem nagród. Tam został gwiazdą, wysłano go do Aten, na „międzyigrzyska” w 1906 roku. Nigdy nie dotarł jednak do stolicy Grecji, uznano go nawet za zmarłego, w prasie ukazał się jego nekrolog. Okazało się jednak, że odbywał po prostu tournée po Europie, w trakcie którego biegał w różnych miastach. Znów wrócił z workiem wyróżnień, medali i trofeów.
Ponoć w pewnym momencie życia dorobił się niezłej fortuny. Nadal bowiem startował w wielu biegach, w ojczyźnie był niesamowicie popularny. Ostatecznie jednak nigdy nie wyrwał się na dłużej z biedy. Na starość miał mały domek z ogródkiem warzywnym. Zmarł po latach, gdy krowa sąsiada zniszczyła jego płot oraz uprawy. Wściekł się tak, że doznał zawału. Nie udało się go uratować.
Już wcześniej przeszedł jednak do historii. Zapewne pamięta o nim więcej osób, niż o Hicksie. A przecież nie stał nawet na olimpijskim podium.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Wikimedia i Muzeum Michigan.