Reklama

Trela: Porzucona egzotyka. Jak Ekstraklasa odeszła od rynków zamorskich

Michał Trela

12 września 2025, 13:03 • 11 min czytania 9 komentarzy

Piłkarze z Brazylii czy Afryki czasem sprawdzali się w Polsce tak dobrze, że w przyspieszonym trybie nadawano im obywatelstwo, robili wielkie zagraniczne kariery albo przynajmniej zostawali lokalnymi legendami. Liczba niewypałów była jednak tak duża, że stopniowo kluby przeniosły się na rynki niosące mniejsze ryzyko kompletnej pomyłki. To uzasadnione. Ale przykłady z innych europejskich krajów pokazują, że na egzotykę nie warto zamykać się kompletnie.

Trela: Porzucona egzotyka. Jak Ekstraklasa odeszła od rynków zamorskich

Najsilniejszy wschodnioeuropejski klub ostatnich dwóch dekad przyjął bardzo specyficzny sposób wznoszenia potęgi. W Szachtarze Donieck od początków XXI wieku miejscowi, względnie gracze z innych krajów słowiańskich, jak Polak Mariusz Lewandowski czy Chorwat Darijo Srna, odpowiadali za zabezpieczanie tyłów. Czarowaniem w ofensywie zajmowali się zaś Brazylijczycy. Dzięki pieniądzom Rinata Achmetowa w najlepszych czasach udawało się klubowi ze wschodniej Ukrainy ściągać bezpośrednio z Ameryki Południowej piłkarzy, którzy robili potem światowe kariery.

Reklama

To model w skali i rozmachu nie do powtórzenia bez fury pieniędzy. Samo jednak założenie, by na ofensywne pozycje ściągać Brazylijczyków, Latynosów, albo Afrykanów i zapewniać sobie w ten sposób cechy deficytowe na własnym rynku, da się, w mniejszym natężeniu, zobaczyć w wielu odnoszących sukcesy środkowo- i wschodnioeuropejskich klubach.

Weźmy Karabach, który właśnie po ośmioletniej przerwie zameldował się w Lidze Mistrzów. Miejscowy trener Gurban Gurbanow, pracujący tam od osiemnastu lat, uchodzi za miłośnika ofensywnego, barcelońskiego futbolu. Wie jednak, że takiego nie zapewnią mu piłkarze z Kaukazu. W jego drużynie zadania są rozdzielone dość jasno. W bramce stoi Polak, połowę obrony stanowią Azerowie, łącznikiem defensywy z ofensywą jest Czarnogórzec.

Ale im bliżej bramki rywali, tym więcej piłkarzy z odleglejszych krain. Ferencvaros w ostatniej rundzie eliminacji rozmontowali brazylijski ofensywny pomocnik, skrzydłowy z Republiki Zielonego Przylądka i Francuz marokańskiego pochodzenia. Zabezpieczali ich, jako środkowy pomocnik oraz ofensywny prawy obrońca, dwaj Brazylijczycy. A z ławki wszedł jeszcze ghański skrzydłowy.

Naturalizowani Polacy

W Łudogorcu Razgrad, mistrzu Bułgarii, który w ostatnich latach regularnie osiągał przyzwoite wyniki w Europie, wśród najwyżej wycenianych piłkarzy są Ghańczyk, dwóch Brazylijczyków, Gwinejczyk i Benińczyk. Crvena zvezda Belgrad, która zamknęła Lechowi Poznań drogę do Ligi Mistrzów, to hegemon w kraju słynącym ze świetnego szkolenia młodzieży. Właśnie sprzedała swojego 18-letniego wychowanka za 14 milionów euro. Wyniki w Europie zawdzięcza jednak głównie piłkarzom z importu.

W kadrze ma m.in. Senegalczyka, Angolczyka, Nigeryjczyka i Brazylijczyków. Właśnie sprzedała Burkińczyka za dwanaście milionów euro. Miejscowy trener Vladan Milojević zarządza składem pełnym, z serbskiej perspektywy, egzotyki. Wiele klubów z naszej części Europy, do których wyników wzdychamy, osiąga je na skróty, czyli sprawnym importowaniem piłkarzy z bardzo odległych kulturowo i geograficznie części świata. O czym często przekonywaliśmy się zresztą w eliminacjach do europejskich pucharów, nie mogąc zatrzymać jakiejś szybkiej i dobrej technicznie gwiazdy o dźwięcznym nazwisku.

Polacy też tak zresztą w przeszłości robili. Dwóch piłkarzy, których w przyspieszonym trybie naturalizowano, by wspomogli reprezentację Polski, wpisywało się właśnie w ten profil. Nigeryjczyk Emmanuel Olisadebe, szybki i silny napastnik, wnosił do kadry Jerzego Engela cechy, których na polskim rynku brakowało. Brazylijczyk Roger Guerreiro drużynie Leo Beenhakkera dawał to, czego oczekuje się stereotypowo od brazylijskiego ofensywnego pomocnika. Luz z piłką przy nodze, kreatywność, szczyptę finezji.

Jeśliby sporządzić listę najbardziej spektakularnych karier, jakie wydarzyły się w Ekstraklasie w ostatnim ćwierćwieczu, musiałyby się na niej znaleźć przypadki Nigeryjczyka Kalu Uche, który potem przez lata z powodzeniem grał w La Liga, Brazylijczyka Marcelo, ściągniętego do Europy przez Wisłę Kraków, a potem reprezentującego m.in. PSV Eindhoven, Olympique Lyon czy Besiktas oraz Paulinho, znanego jako „były piłkarz ŁKS-u w Barcelonie”. W minionych latach widać jednak w Ekstraklasie wyraźny odwrót od tych trendów. Ostatnie obfite w wydarzenia okno transferowe w Polsce jest tego wyraźnym potwierdzeniem.

Moda nigeryjsko-brazylijska

W XXI wiek polska liga wkraczała, mając Nigerię za najliczniejszą zagraniczną nację. Pochodziło z niej aż szesnastu zawodników, a więc średnio jeden na klub. Najbardziej z tamtego zaciągu pamięta się oczywiście Olisadebe. Dochodziło wówczas jednak także do innych zadziwiających z dzisiejszej perspektywy historii, jak Emmanuel Ekwueme zdobywający z Nigerią medal Pucharu Narodów Afryki jako zawodnik… Wisły Płock.

Kolejne lata należały do Brazylijczyków, których w szczytowym okresie było w polskiej lidze przeszło trzydziestu. Tamten kierunek został doszczętnie skompromitowany przez absurdalny projekt Antoniego Ptaka i jego brazylijskiej Pogoni Szczecin, która z hukiem spadła z ligi. W pierwszej dekadzie XXI wieku pojawiło się jednak w Ekstraklasie wielu piłkarzy, którzy zostali w Polsce na długie lata, jak Hernani, Edi Andradina, czy Hermes. Inni zaś, jak Paulinho czy Marcelo, tylko przemknęli przez Ekstraklasę w drodze do większych karier. 

Po odejściu z Wisły Kraków Marcelo zrobił międzynarodową karierę

Po Wiśle Kraków Marcelo grał jeszcze w między innymi w PSV Eindhoven, Besiktasie Stambuł czy Lyonie 

W 2008 roku Brazylijczycy jako najmodniejsza nacja ustąpili miejsca Słowakom, co można symbolicznie określić jako cezurę kończącą szalone czasy transferów w Ekstraklasie i rozpoczynającą okres minimalizowania ryzyka. Lata 90. i pierwsza dekada XXI wieku to czasy, gdy skauting wciąż kojarzył się bardziej z harcerstwem niż z futbolem. Kluby ściągały piłkarzy z zagranicy kompletnie po omacku.

Zazwyczaj jakiś agent przywoził ze sobą kilku Brazylijczyków albo Afrykanów, których wrzucano na jakieś treningi, czy w najlepszym razie sparingi, by się pokazali. Kto miał szczęście, zostawał, innych odrzucano. Takie działanie było obarczone bardzo dużym ryzykiem i zazwyczaj kończyło się ściąganiem kompletnych niewypałów. Dawało jednak szansę przypadkowego znalezienia prawdziwych pereł, które były gotowe zaczepić się gdziekolwiek, byle w Europie. Duże ryzyko, duża nagroda.

Minimalizowanie ryzyka

Z czasem kluby przekonywały się jednak, że z zawodnikami z zupełnie innych kręgów kulturowych są często problemy, jeśli chodzi o aklimatyzację, a ich pozyskiwanie to zawierzanie ślepemu trafowi. Coraz częściej wybierano więc obcokrajowców, których dało się pozyskać równie tanio, za to ze znacznie mniejszym ryzykiem. Kto chciał, mógł nawet wsiąść w samochód i w kilka godzin być na Słowacji, by porozmawiać z potencjalnym nabytkiem i zobaczyć go w akcji na żywo. Ryzyko, że Słowak nie zaaklimatyzuje się w Polsce było minimalne. Zwłaszcza przy nikłej barierze językowej. Rzadziej udawało się stamtąd przywozić gwiazdy ligi, jak Ondrej Duda, i piłkarzy sprzedawanych potem z zyskiem. Ale też znacznie rzadziej pozyskiwano takich, którzy kompletnie nie nadawali się do gry.

Najmodniejszą nacją polskiej ligi Słowacy pozostali przez dziesięć lat, gdy ruszyła trwająca do dziś moda na Hiszpanów, w 2022 roku na sezon zdetronizowanych przez sąsiadów z Portugalii. Ten boom na przybyszów z Półwyspu Iberyjskiego można uznać za próbę znalezienia kompromisu między szalonym czasem sprzed ćwierć wieku, gdy kluby szukały gwiazd w ciemno, a minioną dekadą, kiedy transferami przede wszystkim chciały minimalizować ryzyko. Hiszpan czy Portugalczyk, co do zasady, ma wnieść do polskiej ligi polot i finezję. Łatwiej jednak dowiedzieć się o nim czegoś więcej, niż o Brazylijczyku z ligi stanowej, czy zawodniku z Afryki, który pierwszy raz opuścił swój kraj. 

Skauting wideo

Nie bez znaczenia jest także rozwój technologii. Przed dwudziestoma laty, gdy raczkowała, polskie kluby były zbyt biedne, by wyszukiwać talenty na drugim końcu świata. Były więc zdane na łaskę i niełaskę agentów, kasety wideo z najlepszymi zagraniami oraz furę szczęścia. Dziś wstępne filtrowanie potencjalnych kandydatów do transferu odbywa się za pomocą platform skautingowych. A to siłą rzeczy ogranicza poszukiwania do lig, które są w nich dobrze udokumentowane statystycznie i obfite w materiały wideo.

Jeśli więc trafiają do Polski gracze z Ameryki Południowej, czy Afryki, to zwykle po uprzedniej grze na którymś z europejskich rynków. Dopiero tam zaczynają je widzieć radary polskich klubów. To znów zmniejsza ryzyko kompletnej pomyłki, ale też zmniejsza prawdopodobieństwo wyłowienia kolejnej perły. 

Piłkarzy z innych kontynentów, którzy przewinęli się przez polską ligę, można roboczo podzielić na trzy grupy. Takich, dla których Polska była pierwszym kontaktem z Europą. Ściągniętych bezpośrednio ze swoich krajów, ale mających już wcześniej styczność z europejskim futbolem. Oraz pozyskanych z innego europejskiego kraju.

Do pierwszej należą m.in. Marcelo, ściągnięty przez Wisłę Kraków prosto z Santosu, Olisadebe, Ekwueme, Kenneth Zeigbo, Dickson Choto, Takesure Chinyama czy Prejuce Nakoulma, którego pierwszym polskim klubem była… Granica Lubycza Królewska. To, że w polskim IV-ligowcu grał późniejszy medalista Pucharu Narodów Afryki, który strzelał gole w Ligue 1, jest pewnie przykładem jednym na milion, ale pokazującym, że łowiąc bezpośrednio na odległych rynkach, można trafić na piłkarza z gigantycznym potencjałem.

W drugiej grupie są m.in. Roger Guerreiro, Edi Andradina czy Thiago Cionek, ściągani bezpośrednio z Brazylii, ale mający za sobą epizody w Portugalii czy w Rosji. Przez Litwę trafił natomiast do Polski Paulinho, Kalu Uche udało się Wiśle znaleźć w Hiszpanii, a Cleber przyjechał do Krakowa z Portugalii.

Rynek wtórny zamiast pierwotnego

O ile patrząc z perspektywy historycznej wszystkie grupy są mniej więcej równo liczne, o tyle w ostatnich latach znacznie wyraźniejszy jest przechył na piłkarzy z odległych krajów, ale pozyskiwanych z Europy. Nawet Radomiak, najodważniejszy klub ligi, jeśli chodzi o sięganie po zawodników z innych kultur, rzadko sprowadza Brazylijczyków, którzy nigdy wcześniej nie wyjechali z ojczyzny. To się zdarza, jak w przypadku Guilherme Zimovskiego, znacznie częściej są to jednak ścieżki karier podobne do Pedro Henrique – z Brazylii do Portugalii, a dopiero stamtąd do Radomia.

Jeśli ktoś przychodzi nawet bezpośrednio z Kraju Kawy, jak Pedro Perotti, czy Joao Peglow, to już po uprzednich wyjazdach zagranicznych, co też ułatwia znacząco aklimatyzację. W lidze gra obecnie dziewięciu Brazylijczyków. Jedynie dla Zimovskiego oraz Renyera z Pogoni Polska jest pierwszym zagranicznym krajem w karierze. I to jednak z zastrzeżeniem, że przecież skrzydłowy Radomiaka ma polskie korzenie i grał nawet ze statusem młodzieżowca. Renyer z kolei jeszcze w Ekstraklasie nie zadebiutował.

Jeszcze wyraźniej korzystanie z krajów pośrednich widać przy transferach piłkarzy z Afryki. Teoretycznie jest ich w Ekstraklasie niemało. Po pierwsze jednak, wielu z nich na Czarnym Lądzie ma jedynie korzenie, a wychowało się – jak Afimico Pululu, Steve Kapuadi, czy Jean-Pierre Nsame – w Europie. Po drugie zaś, jeśli nawet uczyli się grać w piłkę w swoich ojczystych krajach, zdążyli się już otrzaskać z europejską piłką i zwyczajami w poprzednich miejscach pracy.

Angolczyk Capita, zanim trafił do Radomia, zdążył już zwiedzić Portugalię, Francję, Belgię i Izrael. Zie Ouattara z Wybrzeża Kości Słoniowej osiem lat przed transferem do Polski spędził w Portugalii. Nigeryjczyk Paul Mukairu dotarł do Szczecina przez Turcję, Belgię, Danię i Anglię, Gambijczyk Musa Juwara grał natomiast we Włoszech, Portugalii i Danii. Historie takie jak Mbaye’a Ndiaye’a, czy Ibrahima Secka z Rakowa, dla których polskie kluby są pierwszymi europejskimi w karierach, należą dziś do absolutnych rzadkości. 

Capita z Radomiaka to piłkarz wyróżniający się w Ekstraklasie szybkością

Zanim Capita trafił do Polski, grał w Europie w Portugalii, Francji, Belgii i Izraelu 

To mogliśmy być my

Dla klubów i trenerów to wygodne. Dostają zawodników mających często naturalną lekkość wygrywania pojedynków, kreatywność, dobre wyszkolenie techniczne i świetne cechy motoryczne, czyli wszystko to, co tak trudno wyszkolić masowo w polskich akademiach. Jednocześnie jednak mają już ugruntowanych profesjonalistów, obytych taktycznie, zaadaptowanych do europejskiej kultury i często znających języki.

Nie pozwala jednak na prawdziwe szczęśliwe strzały, jak te, które przed laty zdarzały się w polskiej lidze. A w Europie wciąż się zdarzają. Mimo że rynki południowoamerykańskie i afrykańskie zostały już dawno zdiagnozowane jako bogate w talent i są penetrowane przez najsilniejsze kluby z czołowych lig, wciąż występują przypadki, w których przyszłe gwiazdy startują do karier na naszym kontynencie w zupełnie nieoczywistych miejscach.

Matheus Cunha, Brazylijczyk z Manchesteru United, do Europy trafił za sprawą FC Sion, przeciętnego szwajcarskiego klubu. Tolu Arokodare, nowy nabytek Wolverhampton, przyjechał z Nigerii do Valmiery, a Oscar, wyceniany na 10 milionów euro Liberyjczyk ze Slavii Praga, zaczynał w Europie od grania w Trokach.

Patrząc na listę 300 najwyżej wycenianych piłkarzy z Afryki, łatwo zauważyć, kto spoza absolutnie największych lig, będących wciąż rankingowo poza naszym zasięgiem, najchętniej bezpośrednio wyciąga stamtąd piłkarzy. To Skandynawowie, którzy napisali w ten sposób kilka naprawdę imponujących transferowych historii sukcesu.

Ousmane Diomande, iworyjski stoper Sportingu, dwa i pół roku temu przyniósł FC Midtjylland dwanaście milionów euro. Hammarby sprzedało jego rodaka Odilona Kossounou do Brugii za cztery miliony, a później korzystało z jego kolejnych ponad 20-milionowych transferów do Bayeru Leverkusen i Atalanty Bergamo. Nordsjaelland, współpracujące z ghańską akademią Right to Dream, uczyniło z tego wręcz pomysł na biznes. Kudusa sprzedało Ajaksowi za dziewięć milionów, Simona Adingrę do Brighton za osiem, a Ernesta Nuamaha do Molenbeek za 25. Z dziesięciu najdrożej sprzedanych piłkarzy w historii klubu, pięciu to Afrykanie.

Systemowy połów pereł

Wraz ze wzrostem finansowym i sportowym polskiej ligi, pojawiają się naturalnie większe możliwości finansowe, co było widać w zakończonym oknie transferowym. Władze polskich klubów, coraz mocniej bazując na programach skautingowych i liczbach, powinny jednak mieć świadomość, że w ten sposób przeczesują jedynie część rynku, odcinając się od transferów ryzykownych, ale mających czasem olbrzymi potencjał rozwojowy.

Niektórzy chyba mają jednak świadomość, że warto spróbować mocniej postawić stopę w trudniejszych do penetrowania częściach świata. Zbigniew Jakubas, właściciel Motoru Lublin, już jakiś czas temu zwierzał się z planów otwarcia akademii w Senegalu. Takie działanie to szansa, by skorzystać z bogactwa afrykańskiego rynku, ale w sposób bardziej systemowy, niż przypadkowy, jak próbowano w Polsce ćwierć wieku temu.

WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:

Fot. Newspix.pl

9 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama