Reklama

Zawsze czegoś im brakowało. Najlepsi kolarze bez wygranej w Tour de France

Sebastian Warzecha

28 lipca 2025, 09:08 • 18 min czytania 11 komentarzy

Wygrać Tour de France? Trudna sztuka. Na tyle, że wielu znakomitych kolarzy nigdy jej nie osiągnęło. Żeby triumfować w Wielkiej Pętli trzeba doskonale kontrolować sytuację w peletonie, mieć świetny zmysł taktyczny i być ponadprzeciętnym góralem. A najlepiej jeszcze dobrze jeździć na czas i… nie trafić na rywala, który zdecydowanie wyrasta ponad resztę stawki. Jednym z pechowców, którym nie udało się to ostatnie, jest Primož Roglič i Słoweniec – choć rywalizował nawet w tegorocznej edycji, zakończonej wczoraj – to pewnie nigdy już Touru nie wygra. A komu jeszcze się to nie udało, choć jeździł we Francji znakomicie?

Zawsze czegoś im brakowało. Najlepsi kolarze bez wygranej w Tour de France

Tour de France nie dla każdego. Najlepsi kolarze, którzy nie podbili Wielkiej Pętli

Zasada jest prosta: szansa na wygranie Tour de France dla wielu zawodników może trafić się raz w życiu. W innych przypadkach – wypadki, gorsza forma, znakomita dyspozycja rywala i inne rzeczy, których nie przewidzisz, mogą zabrać ci taką szansę. Ze swoich trzech tygodni skorzystali na przykład Geraint Thomas czy Egan Bernal, którzy wykorzystali dominację Teamu Sky (czy Ineos) i brak wielkich rywali.

Reklama

W efekcie wygrali. Zresztą takich zwycięzców, którzy – z perspektywy czasu – wydają się nieco „przypadkowi” (nawet jeśli na przykład Thomas udowodnił, że swoje potrafi w późniejszych latach) jest sporo w historii najważniejszego wyścigu świata. Dużo jest też jednak triumfatorów zasłużonych, którzy regularnie odbierali nadzieje na końcowy triumf rywalom. Ale kim są ci rywale? Kto nigdy nie wygrał Touru, choć kolarzem jest wielkim? I który z nich jest największy?

Sprinterzy, czyli wielcy, ale bez szans

Słuchajcie, to oczywiste, że nie ma opcji, by sprinter wygrał Tour de France. Wydaje się jednak, że uczciwie jest wspomnieć o kilku z nich, skoro rekord wygranych etapów w Wielkiej Pętli należy od zeszłego roku właśnie do jednego z nich. Mark Cavendish pobił go po wielu latach starań i wydarł być może najlepszemu kolarzowi, jaki jeździł po francuskich (i nie tylko) drogach, czyli Eddy’emu Merckxowi. Zresztą nie wiadomo, jak długo Brytyjczyk go utrzyma, bo Tadej Pogačar ma ich już 21 i jest w ponad połowie drogi do rekordu Cava (35).

Niemniej – na ten moment to Pocisk z Wyspy Man dzierży rekord. A przy okazji – tak się wydaje – tytuł najwybitniejszego sprintera w dziejach.

Wiele etapów na Tour de France wygrywali jednak i inni sprinterzy. Przed laty królowali tam choćby André Darrigade (mistrz świata z 1959 roku), który wygrał we francuskim wyścigu 22 etapy i 19 razy zakładał żółtą koszulkę lidera wyścigu. Jeszcze wcześniej – bo w latach 30. – 16. wyścigów we Francji wygrał jego rodak, René Le Grevès, nieco zapomniany właśnie przez to, że nie triumfował nigdy w klasyfikacji generalnej.

Swoje we Francji powygrywał też Freddy Maertens, czyli dwukrotny mistrz świata i człowiek odpowiadający za być może najbardziej imponujący wyścig w dziejach, ale to akurat jego wyczyn na Vuelcie. Freddy też był sprinterem, a jednak hiszpański tour zdołał wygrać. Na Wielkiej Pętli było inaczej – startował tam trzykrotnie, raz był ósmy. Mało razy jechał we Francji, bo na ogół unikał Wielkich Tourów. Te trzy starty przełożyły się jednak na 16 wygranych etapów i trzykrotne zgarnięcie koszulki dla najlepiej punktującego zawodnika.

CZYTAJ TEŻ: FREDDY MAERTENS. NAJLEPSZA VUELTA W DZIEJACH, 30 LAT SPŁACANIA DŁUGÓW I DWA MISTRZOSTWA ŚWIATA

No i jest też – już współczesny – Fabian Cancellera. Świetny sprinter, ale przede wszystkim – znakomity czasowiec. Gość, który w jeździe na czas był czterokrotnym mistrzem świata i dwukrotnym złotym medalistą olimpijskim. W Tourze wygrał osiem etapów. Startował we Francji wielokrotnie, często nie kończył wyścigu, bo po tym, jak wygrał, co miał wygrać, zawijał na wakacje. A skoro o współczesnych kolarzach mowa, to przywołać można jeszcze Marcela Kittela (14 etapów) czy Petera Sagana (12). To odpowiednio więcej i tyle samo, co pięciokrotny triumfator Wielkiej Pętli – Miguel Induráin.

Ale Hiszpan zawsze we Francji walczył o zwycięstwo, bo do tego był stworzony. Reszta wymienionych – wręcz przeciwnie.

Prehistoria, czyli pierwsi wielcy bez wygranej

Kolarstwo – jak każdy sport – dzieli się na ery. I wiele z nich trudno do siebie porównywać. Dyscyplina znacząco się zmieniła, dziś już niewielu jeździ tak, jak kiedyś, choć Tadej Pogačar, wygrywający wszędzie i ze wszystkimi, zbliża się do tamtej, nieco bardziej romantycznej, epoki, jak tylko może. W rozważaniach na potrzeby tego tekstu postanowiłem jednak postawić granicę czasową i do końcowego rankingu nie brać pod uwagę zawodników, których kariery w dużej mierze lub całości przypadły na lata wcześniejsze niż 50. XX wieku.

Dlaczego? Bo to kolarstwo inne, trudniejsze, całkowicie różniące się od dzisiejszego, które dopiero kilka lat po II wojnie światowej zaczęło przybierać znamiona takiego profesjonalizmu, jaki znamy teraz. Owszem, jeździły wówczas legendy. I dlatego warto przywołać nazwiska kilku z nich, nawet jeśli do końcowego rankingu – pięciu największych kolarzy – żadna z nich dostać przez przyjęte zasady się nie mogła.

Przy czym, oczywiście, ważna uwaga – piszemy tylko o kolarzach, którzy we Francji startowali choć raz w karierze.

A więc jeśli mowa o przedwojniu, to nie sposób pominąć choćby Jeana Alavoine’a. Francuz karierę zaczął na długo przed I wojną światową, a kończył ją dobrych kilka lat po niej. I był wielki. 17 razy wygrywał etapy Tour de France. Ogółem w Wielkiej Pętli startował jedenastokrotnie, dwa razy był tuż za zwycięzcą, którym w obu przypadkach okazywał się Belg Firmin Lambot – w tym w edycji tuż po wojnie, w 1919 roku.

Kilkanaście lat później na Tour de France zachwycał rodak Alavoine’a René Vietto, który zaskoczył w 1934 roku, gdy znakomicie pojechał w górach i ostatecznie zajął piąte miejsce w całym wyścigu. Rok później był ósmy, a w 1936 i 1938 roku nie dojechał do mety. Ale w 1939 Wielką Pętlę ukończył na drugiej pozycji. I kto wie, co by było, gdyby wyścig odbywał się w kolejnych latach. Wybuchła jednak wojna, a Vietto wrócił na trasę Touru dopiero w 1947 roku i dojechał wtedy piąty. Szans na wygraną jednak już nie miał.

Jest też rekordzista – choć ten rekord współdzieli, o czym potem – pod względem liczby wygranych Wielkich Tourów bez triumfu w Tour de France. Alfredo Binda, bo o nim mowa, triumfował pięciokrotnie w Giro d’Italia, ale do Francji go po prostu nie ciągnęło. W dawnych czasach często to tak wyglądało – najlepsi kolarze z Włoch jeździli u siebie, a Francuzi na własnym podwórku. Binda na Tour pojechał raz (w 1930 roku) i wygrał dwa etapy. Ale do mety nie dojechał. Zasługi w Wielkiej Pętli zyskał za to jako trener – gdy prowadził włoską kadrę, pod jego skrzydłami wyścig wygrywali Fausto Coppi, Gino Bartali i Gastone Nencini.

CZYTAJ TEŻ: GINO BARTALI. KOLARZ BŁOGOSŁAWIONY

Rodak Bindy, Learco Guerra, jeżdżący w tych samych latach, dwukrotnie za to był w Wielkiej Pętli drugi – w 1930 i 1933 roku. To głównie znakomity specjalista od wyścigów jednodniowych (był między innymi mistrzem świata), ale taki, który potrafił rywalizować i w tych dłuższych – w 1934 roku wygrał nawet Giro. Na francuskich drogach jednak triumfować mu się nie udało. Dwukrotnie drugi w Tour de France był też mocno zapomniany Hector Heusghem, Belg, który zajmował tam tę pozycję niedługo po I wojnie światowej – w 1920 i 1921 roku – i na którego karierę mocno ten konflikt wpłynął, bo zabrał mu jej najlepsze lata.

Trzy razy na podium Touru – w tym raz drugi – był z kolei Félicien Vervaecke, wielki belgijski kolarz z lat 30., który po II wojnie światowej nigdy nie wrócił już do rywalizacji. Z kolei na przełomie czasów, o których teraz mowa, sukcesy odnosił jego rodak – Stan Ockers, który Tour siedmiokrotnie kończył w TOP 10 i dwa razy na drugim miejscu – w 1950 i 1952 roku. Historia Belga niestety kończy się smutno, bo ten tragicznie zmarł w wieku 36 lat, w wyniku upadku na torze w Antwerpii. A ledwie rok wcześniej został szosowym mistrzem świata.

Późniejsze lata, czyli ci co zawsze gdzieś w obrazku

To już mnogość nazwisk. Te lepiej wam znane – które można było oglądać na trasach Tour de France w ostatnich latach – to choćby Nairo Quintana. O Kolumbijczyku zawsze mówiło się jako „kolarzu, który może zagrozić faworytom”. Czy zagroził? W sumie tak. Był przecież dwa razy drugi i raz trzeci w Wielkiej Pętli (we wszystkich tych trzech edycjach wygrywał Chris Froome). Do tego triumfował w Giro i Vuelcie. Patrząc na erę „po Armstrongu” to zdecydowanie jeden z największych zawodników, jakich fani mogli oglądać. Szkoda tylko, że w 2022 roku wykryto w jego organizmie niedozwolony środek…

Francuzi niezmiennie wspierali swoich dwóch kolarzy – Thibaut Pinot i Romaina Bardeta, bo wiązali z nimi duże nadzieje. Pinot był wiecznym pechowcem, raz tylko zajął trzecie miejsce w Tourze, a potem albo nie dojeżdżał, albo coś po drodze mu przeszkadzało. Bardet był blisko w 2016 roku, gdy dojechał do mety drugi, ale to ta sama edycja, co trzecie miejsce Quintany. A wtedy Chris Froome był nie do złapania – Bardet przegrał z nim o cztery minuty.

Romain Bardet

Romain Bardet. Fot. Newspix

Ze swojej szansy i wpadki Froome’a nie zdołał skorzystać z kolei Tom Dumoulin, który w 2018 był drugi w Tour de France. Nie zdołał, bo mimo problemów swojego lidera Team Sky i tak opanował sytuację, doprowadzając do wygranej Gerainta Thomasa. Więcej tak blisko Holender już nie był. I karierę skończył z „tylko” wygranym Giro z 2017. Ale przez kilka lat miał status gościa, po którym „można się spodziewać dużych rzeczy”. Niestety, na Tourze nigdy się nie udało.

Wcześniejsze epoki też przyniosły nam wielu takich zawodników.

Był na przykład Hennie Kuiper, drugi w Tourze w 1977 i 1980 roku. A także mistrz olimpijski z Monachium i mistrz świata z 1975 roku. Holender miał do Wielkich Tourów smykałkę, ale brakowało mu potrzebnego „powera” w najważniejszych momentach, przez co nie wykorzystał szans. A szanse miał, bo jego drugie miejsca to porażki z Bernardem Thévenetem, tuż przed erą Bernarda Hinaulta, oraz z Joopem Zoetemelkiem, gdy Hinault po dwóch triumfach nie ukończył wyścigu.

Nawiasem pisząc: mało brakowało, by Zoetemelk był absolutnie najwybitniejszym kolarzem w dziejach, który Wielkiej Pętli nie wygrał – drugi w tym wyścigu był bowiem sześciokrotnie! Ale ta jedna wygrana, z 1980 roku, go uratowała.

Szczególnym przypadkiem jest też Richard Virenque – trzeci w Tour de France 1996 i drugi rok później (przegrał wtedy z Janem Ullrichem). Francuz był absolutnie wybitnym góralem, genialnym na etapach ze sporą dawką przewyższeń. W Tourze triumfował siedmiokrotnie właśnie na etapach i… w klasyfikacji dla najlepszych górali. To rekord, poprawił wcześniejsze osiągnięcia Federico Bahamontesa i Luciena Van Impe, którzy mieli po sześć takich triumfów. Ale Hiszpan i Belg wygrywali też po razie cały wyścig. Virenque – nigdy.

Richard Virenque

Richard Virenque. Fot. Newspix

No i jest też cała era kolarzy w pewnym sensie mogących mieć pretensje do świata. Należą do niej:

  • Alex Zülle – drugi w Tour de France w 1995 i 1999 roku, poza tym mistrz świata w jeździe na czas (1996) i dwukrotny triumfator hiszpańskiej Vuelty oraz kilku mniejszych wyścigów etapowych.
  • Joseba Beloki – drugi w Tour de France 2002, a wcześniej dwukrotnie trzeci we Francji.
  • Andreas Klöden – drugi w Tour de France 2004 i 2006.
  • Ivan Basso – drugi w Tour de France 2005, dwukrotny triumfator Giro d’Italia.

Co ich łączy? Niemal wszystkie ich drugie miejsca – wyjątkiem są Zülle z 1995 roku i Klöden z 2006 – przypadły na okres królowania Lance’a Armstronga. Ten sam, który po latach zamienił się w okres bezkrólewia, bo po dyskwalifikacji Amerykanina, nikomu nie przyznano wygranych w jego miejsce. Gdyby to zrobiono, to cała czwórka – oraz Jan Ullrich, trzykrotnie drugi w tym okresie, ale triumfatorem Touru z 1996 toku – miałaby swoje wygrane we Francji.

Czy jednak powinni? Niekoniecznie. Zülle przyznał się do stosowania EPO w trakcie swojej kariery. Basso za powiązania dopingowe odsiedział dwuletnie zawieszenie, zresztą niedługo po swoim drugim miejscu na Tourze. Belokiemu i Klödenowi niczego nie udowodniono, ale łączyły z ich sprawami dopingowymi mocne podejrzenia. Wszyscy byli świetnymi kolarzami, momentami wręcz wybitnymi. Przegrali z kimś, kto finalnie stał się największą katastrofą wizerunkową dla tego sportu.

Ivan Basso

Ivan Basso. Fot. Newspix

Ale wygląda na to, że faktycznie postąpiono słusznie nie wręczając ich tych triumfów. Zresztą wspomniany Ullrich po latach też się do dopingu przyznał. Takie to były czasy.

Zostawmy jednak ten okres i przejdźmy wreszcie do tego, co najważniejsze – jakich pięciu kolarzy uznamy za najwybitniejszych w dziejach, ale bez triumfu w Tour de France?

Wyrwa w CV, czyli pięciu największych

Jeden był „wiecznie drugi”. Inny raczej nie wygrywał Wielkich Tourów, ale jechał we Francji tak często i tak często wierzyli w niego fani, że trudno go zignorować. Inny już właściwie trzymał trofeum i wydarł mu je rodak. A dwaj pozostali po prostu byli wielcy. Ale nie na tyle, by tam triumfować. A więc, w kolejności od piątego, do pierwszego. Opowiedzmy o nich.

5. ALEJANDRO VALVERDE

Alejandro Valverde

Były w karierze Hiszpana też epizody, o których pewnie i on sam wolałby zapomnieć – czyli dwuletnia dyskwalifikacja za udział w Operación Puerto – ale dopingu tak naprawdę nigdy mu nie udowodniono, a z czasem odbudował swoją reputację. Reputację, dodajmy, kolarza znakomitego. Jednego z tych gotowych jechać po zwycięstwo wszędzie i zawsze. W palmares Valverde znajduje się przecież jego ojczysta Vuelta (gdzie ogółem siedmiokrotnie był na podium), ale oprócz niej również cztery triumfy w Liège–Bastogne–Liège (ogółem ma 32 triumfy w jednodniowych wyścigach), sporo tygodniówek i tytuł mistrza świata z 2018 roku – a wcześniej aż sześć innych medali.

W przypadku Valverde zachwycała też jego długowieczność. Jego pierwsze wielkie sukcesy przypadły na rok 2003. Z kolei w 2018 został najlepszym kolarzem sezonu, a rok później zajął drugie miejsce we Vuelcie. W szerokiej światowej czołówce pozostał aż do końca kariery w 2022 roku.

CZYTAJ TEŻ: MISTRZ ZE SKAZĄ. ALEJANDRO VALVERDE

Na Tour de France miał jednak pecha. Dwóch pierwszych edycji nie ukończył. W 2007 i 2008 roku był w „10”, ale na dalszych miejscach, a potem przez trzy lata – ze względu na toczące się postępowanie i dyskwalifikację – tam nie występował. Do 2015 roku czekał na pierwsze i jedyne podium w karierze, był wtedy trzeci. Na francuskich drogach zawsze mu czegoś brakowało, może nieco wytrzymałości na tych najdłuższych górskich podjazdach, może lepszej strategii zespołu (bo Movistar, zwłaszcza w latach 10. XXI wieku, zasłynął z tego, że miał z planowaniem wyścigów spore problemy.

A może po prostu nie był to wyścig dla niego. Tak też się zdarza. Niemniej i tak przez lata wymieniano go w gronie faworytów – czasem większych, czasem mniejszych – do końcowego triumfu. A cała jego kariera to pasmo sukcesów – strona ProCyclingStats mówi, że jest 15. najlepszym kolarzem pod względem liczby zawodowych zwycięstw. Zgromadził ich 133. Jak na kolarza, który nigdy nie był ani sprinterem, ani nie jeździł znakomicie na czas – to doskonały wynik.

4. CLAUDIO CHIAPPUCCI

Claudio Chiappucci

Fot. Eric Houdas/Wikimedia

W przypadku tego tekstu brać pod uwagę musimy dwie rzeczy: jak wielkim kolarzem był ktoś na przestrzeni całej kariery i jak wielkim konkretnie na Tour de France. Valverde miał problem z tym drugim. Chiapucci za to tam właśnie potrafił rozbłysnąć jak nigdzie indziej. A poza tym Włocha oglądało się po prostu przewspaniale. Może gdyby był bardziej wyrachowany, to więcej by wygrał. Ale to nie było dla niego. On atakował, walczył, szarpał, urywał rywali, a czasem sam w konsekwencji tracił siły.

Taki już był. Zwano go przez to Il diabolo. Diabeł.

Genialnie jeździł w górach. To było jego specjalnością. I mało brakowało, by dało mu to sensacyjny triumf na Tour de France 1990. Sensacyjny, bo Chappucci od pięciu lat był wtedy zawodowcem i w sumie… nic nie osiągnął. Ale wtedy wywalczył żółtą koszulkę po etapie, gdy włączył się do ucieczki, a ta zyskała 10 minut przewagi nad peletonem. Potem Włoch długo opierał się atakom Grega LeMonda, ale na czasówce – 20. etapie wyścigu – Amerykanin w końcu odebrał mu trykot lidera.

Rok później Chiappucci jechał już do Francji z nadziejami, ale skończył trzeci. Kolejny sezon to znów drugie miejsce. W obu z nich zresztą zdobywał koszulki dla najlepszego górala i nagrody dla najbardziej aktywnego kolarza. A Tour z 1992 przyniósł jeszcze jego nieprawdopodobne zwycięstwo, gdy na 12. etapie zaatakował już na pierwszym podjeździe, czyli… 245 kilometrów przed metą. Z 7. miejsca w generalce, które wówczas zajmował, przeskoczył na 2. Ale podnieść się jeszcze o to jedno wyżej już mu się nie udało.

Wielkie Toury to ogółem w tamtym okresie było w dużej mierze jego poletko. Na Giro też był dwukrotnie drugi i raz trzeci. Ogółem na przestrzeni sześciu sezonów aż dziewięciokrotnie kończył te największe wyścigi w TOP 6 klasyfikacji generalnej – zawsze Giro i Tour de France, bo na Vueltę raczej nie jeździł. Potem skończył się jego okres wielkiej formy, a na emeryturę przeszedł pod koniec lat 90., po tym jak kilka testów wykazało, że stosował doping, zresztą jak większość peletonu w tamtych latach.

Niemniej – na Tour de France niemal zawsze dawał wielkie show. I fakt, że tego wyścigu mimo wszystko nie wygrał, zdaje się dziejową niesprawiedliwością. I pechem, bo po dwóch triumfach LeMonda przyszedł okres dominacji Miguela Induráina, którego przez pięć lat nie pokonał nikt. I Chiappucci też nie zdołał.

3. TONY ROMINGER

Tony Rominger

Fot. Eric Houdas/Wikimedia

Trzy triumfy we Vuelcie. Jeden w Giro d’Italia. Wygrane w Paryż-Nicea, Tour de Romandie, Tirreno-Adriatico, Wyścigu dookoła Kraju Basków. 20 wygranych etapów Wielkich Tourów. A do tego też jednodniówki – Giro di Lombardia (dwukrotnie) i kilka innych. Jeśli chodzi o to, gdzie triumfował, to w sumie… wszędzie. Potrafił na podjazdach, potrafił na etapach jazdy na czas (która była jego absolutną specjalnością) czy nawet przy finiszach z małych grupek.

Byłby z niego kolarz kompletny. Gdyby tylko triumfował w Tour de France.

We Francji startował siedmiokrotnie. O pierwszych dwóch występach nie ma co pisać. Trzeci przyszedł po tym, jak wygrał dwie Vuelty i pokazał, że może się liczyć w rywalizacji o Wielkie Toury. I to był rok 1993, a więc znów – okres dominacji Induráina, a przy okazji ten wyścig, w którym Zenon Jaskuła ostatecznie był trzeci. Hiszpanowi nikt nie potrafił jednak dorównać i nie udało się to też Romingerowi.

CZYTAJ TEŻ: JEDYNY POLAK NA PODIUM TOUR DE FRANCE. JAK ZENON JASKUŁA ZACHWYCIŁ WSZYSTKICH

Szwajcar wygrał wtedy nawet klasyfikację górską. Ale zdecydowanie za dużo stracił w pierwszych 9 dniach rywalizacji – dobrze ponad pięć minut – by móc z Hiszpanem rywalizować. Druga część Touru była w wykonaniu Romingera dużo lepsza. Wygrał trzy etapy, wyprzedził wszystkich pozostałych rywali, ale tego największego – nie zdołał. A gdy w kolejnych latach wracał na Tour, to albo go nie kończył (1994 i 1997), albo był w TOP 10, ale dalej (1995 i 1996). I to mimo tego, że w innych wyścigach pokazywał, że wciąż jest jednym z najlepszych kolarzy świata.

Na francuskich drogach po prostu mu się nie wiodło. A gdy raz wyścig przebiegł tak, jakby tego chciał, no to miał za rywala jednego z najlepszych w historii.

2. PRIMOŽ ROGLIĆ

Primoz Roglic

Niby wciąż jeździ i skreślać go nie wypada – przecież w zeszłym roku po raz czwarty w karierze triumfował w hiszpańskiej Vuelcie. Do tego ma też wygraną w Giro, co łącznie daje mu pięć Wielkich Tourów i to rekord, który współdzieli ze wspomnianym Alfredo Bindą – tylko oni wygrali w tylu z tych wyścigów bez triumfu w Tour de France. I to Roglicia pewnie boli do dziś, szczególnie gdy widzi, że na to, by jeszcze wszystkich zaskoczyć, właściwie nie ma szans.

Jego największa przepadła w 2020 roku.

Primož był już wtedy uznanym kolarzem. W 2018 po raz pierwszy przejechał Wielką Pętlę i był tam czwarty. W 2019 odpuścił start we Francji i postawił na pozostałe dwa Wielkie Toury – w Giro był trzeci, a Vueltę wygrał. W 2020 wszystko wskazywało na to, że zatriumfuje we Francji. Został liderem po dziewiątym etapie wyścigu i żółtą koszulkę trzymał u siebie przez kolejnych dziesięć. Wtedy zostały już tylko dwa etapy – czasówka i etap płaski, sprinterski z finiszem w Paryżu, tradycyjnie kończący rywalizację.

A Roglić był specjalistą od jazdy na czas. Rok później został w niej mistrzem olimpijskim w Tokio. W dodatku miała to być czasówka górska, więc tym lepiej dla niego. Na papierze. Bo wtedy, we Francji, kompletnie odjechał mu jego młodszy rodak. Tadej Pogačar zaliczył wówczas natychmiastowy wjazd na kolarskie szczyty i… w sumie to już z nich nie wypadł. Nawet gdy przegrywał Tour de France z Jonasem Vingegaardem, to przecież kończył ten wyścig drugi.

A Primož? O ile wygrywał w wielu innych miejscach – i z pewnością przejdzie do historii jako kolarz wybitny – o tyle do Francji miał już pecha. W trzech kolejnych edycjach wyścigu po prostu nie ukończył z powodu kraks, które zaliczał – a do tego w samym zespole wyrósł mu wielki rywal w postaci Vingegaarda. W 2023 roku Visma w ogóle postanowiła go do Francji nie brać, a on w kolejnym sezonie przeniósł się do Bory. Słabsza ekipa, mniejsze możliwości, a więc i bez marzeń o triumfie w Tour de France.

I tak to już pewnie pozostanie.

1. RAYMOND POULIDOR

Raymond Poulidor

Jeśli o kimś mówi się, dodając od razu „wiecznie drugi”, to znaczy, że w takim zestawieniu po prostu musi się znaleźć. Poulidor byłby powszechnie uważany za jednego z najlepszych kolarzy w dziejach… gdyby nie trafił na dwie ery – najpierw Jacquesa Anquetila, a potem Eddy’ego Merckxa. Czyli dwóch kolarzy, którzy Wielką Pętlę wygrywali po pięć razy. Gdy oni triumfowali, on był zwykle na podium.

Łącznie stał na nim w Tour de France osiem razy, po raz ostatni w 1976 roku, gdy miał już na karku 40 lat. Trzykrotnie był drugi, pięć razy trzeci. Toczył wielkie pojedynki, część nawet wygrywał, ale były to tylko bitwy. Na przestrzeni wojen okazywał się gorszy.

Do historii przeszedł zwłaszcza jeden etap – z 1964 roku. Młody „Poupou” rywalizował wtedy z Anquetilem. Gdyby zaatakował wtedy wcześniej, być może wygrałby cały wyścig. A tak okazał się gorszy o 55 sekund w klasyfikacji generalnej. I ostatecznie w Paryżu wygrał jego rywal, co miało się powtarzać przez całą karierę Francuza. Paradoksalnie jednak… mógł być z tego zadowolony. O pojedynkach z Anquetilem mówił bowiem tak:

Im więcej przegrywałem, tym bardziej popularny się stawałem i zarabiałem więcej pieniędzy.

Publika po prostu mu sprzyjała, trzymała kciuki, by wreszcie zwyciężył. Fani we Francji podzielili się na tych sprzyjających jednemu i drugiemu z wielkich rywali. Poulidor ze względu na swoją ogromną popularność stał się nawet w pewnym momencie tematem opracowań naukowych, głównie z zakresu socjologii, które próbowały wyjaśnić jego fenomen, bo to jednak niecodzienne, że kolarz, który tak często okazywał się gorszy od największych rywali – w tym swojego rodaka! – był aż tak ukochany.

Poulidor tej miłości fanów nigdy nie stracił. A gdy wygrywał (we Vuelcie, Paryż-Nicea, Dauphine i innych wyścigach) ci świętowali. Ogółem zgromadził 73 zwycięstwa, ale to te porażki pamięta się mu najbardziej. Przy okazji Francuz założył bardzo kolarską rodzinę – jego zięciem stał się z czasem Adrie van der Poel – legenda kolarstwa przełajowego – a synem tego (i wnukiem Raymonda) jest Mathieu van der Poel, jeden z najlepszych kolarzy obecnej ery.

CZYTAJ TEŻ: RAYMOND, ADRIE I MATHIEU. JEDNA RODZINA, TRZECH KOLARSKICH MISTRZÓW

I taki, który sporo wygrywa. Nawet z Tadejem Pogacarem. Jego dziadek zmarł jednak w 2019 roku i wielu zwycięstw wnuka zobaczyć już nie mógł. Choć jedno jest pewne – Mathieu, podobnie jak Raymond, w Tour de France nigdy nie zatriumfuje. Bo to nie ten typ kolarza.

Cała rodzina nadal będzie więc czekać na pierwszego zwycięzcę Wielkiej Pętli.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o kolarstwie na Weszło:

11 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Kolarstwo

Boks

Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!

Szymon Janczyk
28
Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!
Reklama
Reklama