Fakt, że Lech Poznań nigdy nie wygrał w Radomiu to jedna z tych ciekawych ciekawostek, które brzmią niewiarygodnie. Dostaliśmy jednak kolejne potwierdzenie na to, że nikt nie powinien się temu dziwić. Gdy Kolejorz wpada w odwiedziny do Radomiaka, dzieją się rzeczy dziwne, czasami niewytłumaczalne. Tym razem na przykład w Radomiu najpewniej rozstrzygnęły się losy mistrzostwa Polski.

Lech Poznań przyjechał do Radomia z pełną świadomością tego, że nie ma już miejsca na błędy. Raków Częstochowa niespodziewanie dał drużynie Nielsa Frederiksena kolejną szansę na włączenie się do walki o tytuł. Kolejorz pożył nadzieją paręnaście dni, ale możliwe, że swoje szanse przerżnął raz jeszcze, tam, gdzie nigdy mu nie szło, ale jednocześnie tam, gdzie nie powinien mieć większych problemów.
Cóż, miał, znaczy, że do mistrzostwa chyba nie dorósł, że na nie nie zasłużył.
Ekstraklasa. Radomiak Radom — Lech Poznań 2:2 (0:2)
Radomiak nie położył się na murawie. Nie chodzi już nawet o walkę o utrzymanie — nawet bez tego w Radomiu mają o co grać. Klubowi na tyle zależy na zajęciu wyższego miejsca w tabeli, że skonstruowano system dodatkowego premiowania, żeby każdy miał świadomość, że sezon się jeszcze nie skończył. Gospodarze naciskali więc przez niemal pełne dziewięćdziesiąt minut. Były i momenty wysokiego pressingu, i masa stałych fragmentów gry, i próby skorzystania z szybkości Capity w kontratakach.
Nie wyglądało to źle, lecz był jeden, istotny problem. Frywolna gra w obronie, rozdawanie prezentów. Defensywa Radomiaka nie jest na tyle nieszczelna, żeby przez półtorej godziny obgryzać paznokcie ze stresu przed tym, co też radomskie ananasy odstawią, lecz gdy dojdzie do wylewu, to jest on spektakularny. W przypadku Lecha było tak:
- Joel Pereira zagrał w pole karne, Saad Agouzoul odprowadził Filipa Jagiełłę, Marco Burch dał się wyprzedzić Mikaelowi Ishakowi;
- Joel Pereira ponownie zagrał w szesnastkę, Marco Burch skiksował przy wybiciu, Maciej Kikolski przegrał walkę ze słońcem i rywalem, wpuszczając małego babola.
Wydawało się, że w takich okolicznościach ciężko myśleć o punktach. Po drugiej stronie był jednak Lech Poznań, zespół, który jest w stanie roztrwonić każdą przewagę, zmarnować cały trud w parę chwil. Chociaż czy tym razem było to kilka chwil? Nie bardzo, bo poza wspomnianymi sytuacjami goście niewiele wykreowali. Raz trzeba było mierzyć linijką, czy Ishak był na spalonym, ale ostatecznie był, więc szansę można wyrzucić do kosza.
Radomiak natomiast starał się, jak mógł, więc system premiowania musi chyba być dobry. Naciskał, strzelał coraz częściej, coraz celniej i w końcu sprawił, że Lech pękł. Bo tak to trzeba nazwać. Spalił się młody zmiennik, Wojciech Mońka, który zagrał piłkę tak, że przechwycił ją Capita. Szybki skrzydłowy pokazał coś nowego: że potrafi przymierzyć z dystansu. Gospodarze się nakręcili, poczuli, że przynajmniej punkcik jest w ich zasięgu.
Dobrze kombinowali. Wystarczyło wstrzelić piłkę w pole karne, gdzie mocno się zakotłowało. Bartosz Mrozek zderzył się z Antonio Miliciem, piłka wylądowała na słupku, potem pod nogami Abdoula Tapsoby. Tak, w doliczonym czasie gry, umarła nadzieja na tytuł dla Lecha Poznań. Zamyślony, posępny Niels Frederiksen na ławce rezerwowych to obrazek, który zostanie z kibicami z Wielkopolski na lata.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE NA WESZŁO:
- Zmiany w klubie Ekstraklasy. Korona straci kapitana [NEWS]
- Jagiellonia wypisała się z walki o mistrzostwo
- Jak macie tak grać, to spadajcie na wakacje
fot. Newspix