Skoro już nawet Paweł Paczul publicznie pochwalił Raków Częstochowa, to czujemy, że lepszego momentu nie będzie, by raz jeszcze podkreślić: pod Jasną Górą znów zgadza się naprawdę dużo. Na zespół Marka Papszuna patrzy się coraz lepiej, jego drużyna wreszcie ma skutecznego napastnika, a w dodatku pierwszy raz w tym sezonie wskoczyła na fotel lidera Ekstraklasy. Ma też ważną przewagę nad konkurentami w walce o tytuł mistrzowski.
– Jak Raków przestanie zabijać futbol, to to powiem. I Raków przestał zabijać futbol. To trzeci mecz z rzędu, w którym strzela trzy gole! – obwieścił triumfalnie we wczorajszej Lidze Minus Paweł Paczul.
Jeśli chcecie możecie zacytować to na najbliższej konferencji trenerowi Rakowa: Weszło chwali zespół Marka Papszuna. Chwali, bo jest za co.
Piekło zamarzło?
Raków Częstochowa da się oglądać?
pic.twitter.com/4I53Aau6gq
— Weszło! (@WeszloCom) March 17, 2025
Patrzymy w tabelę i oto co widzimy: na dziewięć kolejek przed końcem Raków Częstochowa wskoczył na fotel lidera. Oczywiście, na tym etapie punkt przewagi nad Jagiellonią Białystok i dwa punkty nad Lechem Poznań to jeszcze nic zobowiązującego, ale nie sposób nie zauważyć, że jeśli chce się zaatakować w wyścigu o mistrzostwo, to trudno o lepszy moment. Raków, niczym biegacz Adam Kszczot za najlepszych lat, trzymał się dotychczas delikatnie z tyłu, lecz cały czas mając najgroźniejszych rywali w zasięgu. A gdy na horyzoncie widoczny zaczął być finisz, przyspieszył, wysuwając się na czoło wyścigu.
Konsekwentny jak Raków Częstochowa
Przewaga punktowa Rakowa w tym momencie jest właściwie żadna, ale patrząc na to, z czym zmagają się jego najgroźniejsi rywale, można zaryzykować, że sytuacja Medalików przed finiszem sezonu jest naprawdę dobra.
Jasne, Jagiellonia Białystok spisuje się zdecydowanie powyżej oczekiwań, ale jest obciążona meczami w Lidze Konferencji, a także starciem o Superpuchar Polski. Na razie z natłokiem spotkań radzi sobie nadspodziewanie dobrze, lecz funkcjonowanie w trybie mecz-podróż-mecz przez niemal cały sezon, może odbić się czkawką w kluczowym okresie, czyli w ostatnich kolejkach sezonu. Zwłaszcza, że Afimico Pululu już teraz wspomina o problemach zdrowotnych trapiących drużynę, a sztab zamiast skupiać się na rozpisywaniu mikrocykli treningowych i optymalnej regeneracji musi koncentrować się na logistyce między kolejnymi podróżami. Czasu, żeby spokojnie potrenować i odpocząć po prostu nie ma. Jeśli Jaga to przetrwa i do końca utrzyma wysokie tempo, dokona rzeczy wybitnej.
Z kolei Lech nie od dzisiaj uchodzi za specjalistę od wywrotek na ostatniej prostej. Scenariusz, w którym Kolejorz lideruje nieprzerwanie od szóstej kolejki, zimą zostaje okrzyknięty głównym faworytem do mistrzostwa, a na końcu zostaje z niczym, brzmi bardzo po poznańsku.
Pewnie, zespół Nilsa Frederiksena potrafi zachwycać i grać widowiskowo, ale brakuje mu niezbędnej regularności – to zresztą przywara, z którą Kolejorz zmaga się od lat. Dowód? Lech w tym sezonie ligowym przegrał już siedem spotkań, czyli tyle samo co Raków i Jagiellonia łącznie! I zawodzi w najważniejszych meczach: w lutym przegrał z Rakowem, w marcu z Jagiellonią. Pewnie szansę do ataku na szczyt jeszcze będzie miał – pytanie, czy ją wykorzysta.
Raków z kolei cechuje to, co jest najważniejsze w zdobywaniu tytułów mistrzowskich: konsekwencja. Nawet jeśli w ofensywie nie idzie, z tyłu zespół Marka Papszuna nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Brak traconych bramek oznacza, że nawet gdy zespół gra słabiej, punkty zazwyczaj wpadają. Raków w tym sezonie przegrał zaledwie trzykrotnie (za każdym razem jedną bramką), a czterokrotnie zaliczał bezbramkowe remisy. Dziewięć z czternastu zwycięstw częstochowian to wygrane jedną bramką. Być może gra Medalików nie porywa tłumów, ale nie bez powodu mówi się, że atak wygrywa mecze, ale to obrona zdobywa tytuły.
Co jednak bardzo ważne – Raków dowozi w kluczowych meczach. Drużyna Papszuna nie przegrała żadnego ze spotkań z ligowym top6, w ostatnim czasie notując dwa szalenie ważne zwycięstwa: 3:2 z Legią i 1:0 z Lechem. Wcześniej ograli też Pogoń (1:0), a gdy nie dało się wygrać, przynajmniej nie przegrywali (2:2 z Jagiellonią, 0:0 w pierwszym meczu z Lechem). To również bardzo istotne, bo unikając porażki w takim meczu, zabiera się też punkty kluczowym rywalom.
Po wpadce z Miedzią Legnica w Pucharze Polski Medaliki nie są też obciążone żadnymi dodatkowymi rozgrywkami. Mogą w pełni skupić się na walce o mistrzostwo.
Powrót do podstaw
Raków Marka Papszuna zawsze kojarzył się przede wszystkim ze zdyscyplinowaną defensywą. Gdy zdobywał tytuły wicemistrzowskie, jego obrona należała do najlepszych w lidze (kolejno zaledwie 25 i 30 straconych bramek), zaś w sezonie mistrzowskim była zdecydowanie najlepsza. W sezonie 2022/23 Raków stracił tylko 24 gole, a więc aż 13 mniej niż druga Legia Warszawa. Za Dawida Szwargi coś jednak się poluzowało – jego ekipa straciła 39 bramek (więcej tylko będąc beniaminkiem), co zaowocowało spadkiem dopiero na 7. miejsce.
Nie było więc zaskoczeniem, że powrót do Częstochowy Papszun zaczął od ponownego ułożenia gry defensywnej. A że nawet w najlepszych zespołach klocki trzeba układać po kolei, konsekwencją takiego ruchu było pewne zaniedbanie linii ataku. Efekt? W pierwszych czterech kolejkach Raków stracił co prawda tylko jednego gola, ale strzelił… także jednego. Bilans bramkowy 1:1 wyglądał nieco kuriozalnie, ale Papszun był przekonany, że taki plan przyniesie długofalowy efekt: gdy automatyzmy defensywne będą funkcjonowały bez zarzutu, przyjdzie czas pomyśleć o fajerwerkach z przodu.
Wygląda na to, że ów plan wypalił: na tym etapie sezonu Raków ma zdecydowanie najmniej straconych bramek (16, o pięć mniej od Lecha i aż o czternaście mniej od Jagi), trzynastokrotnie kończył spotkania z czystym kontem (a więc w ponad połowie gier), a więcej niż jedną bramkę traci od święta. Więcej niż dwóch nie stracił ani razu.
Wreszcie – dołożył do tego także niezłą skuteczność z przodu. W trzech ostatnich meczach zdobywał po trzy bramki. Wcześniej mecze z taką liczbą goli zdarzały mu się incydentalnie – przed 23. kolejką Medaliki tylko dwukrotnie strzelały więcej niż dwa gole: wygrywając 5:1 z Zagłębiem (9. kolejka) i 3:2 z Widzewem (17. kolejka).
Mamy Haalanda w domu?
Poprawy gry w ofensywie nie sposób nie łączyć z wystrzałem strzeleckim Jonatana Brauta Brunesa. Ten w trzech ostatnich meczach załadował pięć bramek, choć wcześniej miał na koncie ledwie cztery trafienia.
Seria trzech znakomitych meczów to może trochę zbyt wcześnie, żeby odtrąbić pojawienie się pod Jasną Górą snajpera z krwi i kości, ale posuchę, jaką panowała pod tym względem w Częstochowie, doskonale oddaje tweet Kuby Białka.
„Jonatan Braut Brunes zdobył w dwa tygodnie więcej bramek niż Aleksandar Kolew, Oskar Zawada, Jakub Arak, Ilja Szkuryn, Alexandre Guedes i Patryk Makuch razem wzięci w łącznie 70 meczach dla Rakowa Częstochowa w Ekstraklasie. Nie wiem, po co to obliczyłem, ale to obliczyłem” – zauważył po meczu z Legią Kuba.
Jonatan Braut Brunes zdobył w dwa tygodnie więcej bramek niż Aleksandar Kolew, Oskar Zawada, Jakub Arak, Ilja Szkuryn, Alexandre Guedes i Patryk Makuch razem wzięci w łącznie 70 meczach dla Rakowa Częstochowa w Ekstraklasie.
Nie wiem, po co to obliczyłem, ale to obliczyłem.
— Jakub Białek (@jakubbialek) March 16, 2025
W Rakowie są tak spragnieni skutecznego snajpera, że kuzyn Erlinga Haalanda mocno rozbudził oczekiwania. W końcu ile można tęsknić (i jak to w ogóle brzmi) za Vladislavsem Gutkovskisem?
Zresztą Brunes daje argumenty, by na finiszu sezonu widzieć w nim kluczowe ogniwo Rakowa w walce o mistrzostwo. Dobrze odnajduje się w pressingu, potrafi wyjść do prostopadłego podania, a ostatnio dołożył do tego liczby.
– Ich napastnika nie trzeba już trafić cegłówką w głowę, tylko możesz mu zagrać dwa podania i wychodzi sam na sam – chwalił Brunesa Wojtek Kowalczyk w programie Liga Minus.
Z jednej strony: jest pewną ironią, że Raków skutecznego napastnika dostał wtedy, gdy zimą do klubu trafił Leonardo Rocha, w którym wielu widziało długo oczekiwanego pod Jasną Górą regularnego strzelca. Na razie odpalił jednak nie on, a Brunes, ale i tutaj musimy zaznaczyć, że główną cnotą może okazać się cierpliwość. Dostosowanie się do wymogów Marka Papszuna wymaga czasu: wystarczy wspomnieć choćby początki Brunesa, które absolutnie nie należały do najłatwiejszych. Choćby w drugiej kolejce Norweg wszedł na murawę z GKS-em Katowice w 61. minucie, by opuścić ją w 80. min.
– Uraz? Chyba mentalny – miał rzucić wówczas w stronę reporterów C+ ktoś ze sztabu trenerskiego Rakowa.
– Trzeba bardziej się skupić i realizować zadania. Jest wysoki poziom oczekiwań, co do intensywności gry, szczególnie gdy się wchodzi w trudnym meczu. Trzeba się szybko przestawiać, a Brunes miał z tym problemy. Dbając o drużynę musiałem zrobić zmianę – tłumaczył z kolei decyzję Papszun.
Brunes potrzebował ostatecznie aż pół roku, by dostosować się do wymagań szkoleniowca. Ale gdy w końcu to zrobił – odpalił aż miło.
A nam na końcu pozostaje po prostu to przyznać: Marek Papszun to – przynajmniej jak na nasze warunki – cholernie dobry trener. Nawet jeśli czasami zabija futbol.