Cóż to był za intensywny tydzień dla Legii Warszawa! Stołeczni rozpoczęli go szalonym, zremisowanym meczem w Lublinie, kontynuowali świetnym występem przeciwko Molde, a skończyli minimalną porażką z Rakowem.
Piłkarze Marka Papszuna ostatnie oficjalne spotkanie zakończyli w poprzednią sobotę około godziny 19.30. Od tego czasie legioniści biegali po boiskach przez ponad 210 minut, w dwóch meczach – w poniedziałek i czwartek.
Niepoprawny optymista-fan warszawskiej drużyny mógł oczywiście zakładać, że przecież to Ekstraklasa, gdzie niezwykłe historie zdarzają się co kolejkę, więc zmęczenie jakimś cudem nie wpłynie na postawę piłkarzy Goncalo Feio. I wiecie co? W sumie… miałby rację. OK, w pierwszej połowie legioniści wydawali się być nieco oklapnięci, ale już po przerwie zasuwali po boisku aż miło, mimo że w podstawowym składzie wyszło dziś dziewięciu ludzi, którzy w czwartkowy wieczór zaczynali mecz przeciwko Molde. Problem w tym, że wtedy przegrywali już 0:3…
Stało się tak z kilku powodów. Po pierwsze, Raków posiadał Iviego Lopeza w formie jak z najlepszych lat. Hiszpan najpierw idealnie wrzucił piłkę na głowę Stratosa Svarnasa, a potem zapoczątkował znakomitym zagraniem piętką kontrę, zakończoną golem Jonatana Brunesa. W obu tych sytuacjach trzeba było sprawdzać, czy nie było spalonego, ale ostatecznie za każdym razem okazywało się, że Raków strzelał prawidłowo.
Po drugie, Legia miała w swoich szeregach Kacpra Tobiasza i Ilię Szkurina. Ten duecik “zadbał” o to, by goście nie zdobyli w Częstochowie choćby punktu.
Na początku drugiej połowy bramkarz warszawian odbił przed siebie prosty jak metr drutu strzał Jeana Carlosa, co pozwoliło – wreszcie! – zapisać się do meczowego protokołu dobijającemu to uderzenie Adriano Amorimowi. Chłop potrzebował 21 meczów i błędu golkipera rywali, żeby w końcu dać Rakowowi jakiś konkret…
Co do napastnika Legii – dziś bardziej pasowałoby do niego nazwisko Szkodnik. Białorusin dostał znakomite podanie na piąty metr od grającego dwusetny mecz w Legii Pawła Wszołka, wystarczyło dołożyć nogę i strzelić, ale cóż, dołożył nogę i nie strzelił, czyli zrobił to, do czego zdążył nas już nieco w warszawskim klubie przyzwyczaić – w końcu to jego piąte kolejne spotkanie bez gola.
Z kolei trzeci mecz z rzędu z bramką kończy Marc Gual. Dla warszawskiej drużyny trafienie to, wraz z bramką kontaktową Luquinhasa, okazały się tak zwanymi golami pocieszenia.
Choć ta nazwa wyjątkowo tu nie pasuje – z czego tu się bowiem cieszyć będąc piłkarzem Legii? Z tego, że mimo potężnej straty udało się postawić groźnemu rywalowi i odrobić dwie bramki? Cóż, to trochę za mało, by humor dopisywał. Szczególnie, że na dziewięć kolejek przed końcem sezonu stołeczna ekipa ma do liderującego po tym spotkaniu Rakowa 12 punktów straty. Wydaje się, że dziś mistrzowski tytuł – czwarty raz z rzędu! – definitywnie warszawianom odjechał.
Zmiany:
Legenda
Fot. Newspix.pl