Przed dzisiejszym meczem zawodnicy Stali i Legii ewidentnie zerknęli w kalendarz, ale tylko pobieżnie. Zauważyli, że jest grudzień, ale nie ogarnęli, że jeszcze nie szósty. No i zaczęli rozdawać sobie prezenty.
Stawka potyczki Stali z Legią niespodziewanie wzrosła, podczas gdy podopieczni Goncalo Feio trenowali na słonecznym Cyprze. W piątek swoje mecze zremisowały Cracovia i Lech. Dziś doszedł podział punktów Jagiellonii z Pogonią, więc legioniści stanęli przed szansą na zbliżenie się do ścisłej czołówki.
Natomiast rozpędzeni mielczanie po dwóch zwycięstwach z rzędu zamierzali ustrzelić hat-tricka. W sensie dosłownym zadowoliłyby ich nawet dwa gole, ponieważ właśnie tylu brakowało gospodarzom, by pękł dziś okrągły tysiąc bramek zdobytych przez Stal w Ekstraklasie. No i ostatecznie pękł.
Głupia zabawa na niskiej intensywności
Już w pierwszej akcji podopieczni Janusza Niedźwiedzia udowodnili, że przed Legią nie pękają. W przygotowanej zagrywce, której nie powstydziłby się Ted Lasso, w rolę napastnika wszedł Mateusz Matras, ale jego strzał został zablokowany.
Chwilę później Matras wrócił na środek obrony (gdzie musiał radzić sobie bez pauzującego za kartki Marvina Sengera), a w 12. minucie siarczyście przeklnął, gdy zobaczył piłkę wpadającą do siatki po strzale Ryoyi Morishity. Goście wykorzystali stratę Roberta Dadoka i przeprowadzili podręcznikową kontrę. Vinagre – Urbański – Gual – Morishita. Jak po sznurku.
Przedświąteczny prezent Dadoka trochę nas zaskoczył, ale okej. Równie sympatycznym gestem zrewanżował się Radovan Pankov, który sprezentował gospodarzom rzut karny. Serb tak długo bawił się z piłką we własnym polu karnym, że w końcu stracił ją na rzecz Krykuna. Trzeba było faulować. I tak też Pankov zrobił, co widzieli wszyscy oprócz Karola Arysa. Na szczęście główny arbiter w porę dostał sygnał, żeby podbiec do monitora, gdzie czekał go wyjątkowo krótki seans i błyskawiczna decyzja. Rzut karny na gola (numer 999) zamienił Piotr Wlazło.
Do końca pierwszej połowy najlepszą wersją siebie był jedynie Ruben Vinagre, który dwukrotnie dorzucił kolegom ciasteczko na milimetry. Za pierwszym razem Steve’owi Kapuadiemu zabrakło kilku centymetrów, by z trzech metrów skierować piłkę do pustej bramki. Za drugim razem Bert Esselink wybił piłkę sprzed linii bramkowej po strzale Marca Guala.
Nie zawiódł również Rafał Augustyniak, ale to już w przerwie. Pomocnik Legii nie gryzł się w język przed kamerami. – Głupia zabawa skończyła się tym, że straciliśmy gola – stwierdził wkurzony pomocnik. A chwilę później dodał: – Musimy zwiększyć intensywność, bo inaczej nie wygramy. Może głowami jesteśmy gdzie indziej?
No cóż, ze wszystkim się zgadzamy. Łącznie z tym, że niełatwo być głowami (i w ogóle) w mroźnym Mielcu. Pytanie tylko, gdzie w takim razie byli legioniści?
Stalowy tysiąc
Na drugą połowę jednak wrócili. Co niekoniecznie oznacza, że podkręcili tempo. To gospodarze mieli lepszą sytuację na objęcie prowadzenia, ale tym razem Paweł Wszołek wybił piłkę sprzed pustej bramki.
A nieco później wróciliśmy do rozdawania prezentów. Wlazło stracił równowagę, przez co zahaczył Augustyniaka. Sytuacja działa się dokładnie w tym samym miejscu, w którym w pierwszej połowie Pankov sfaulował Krykuna. I tym razem potrzebna było podpowiedź VAR-u. I tak samo jak kilkadziesiąt minut wcześniej Karol Arys (który na początku drugiej połowy nie zauważył ewidentnego faulu na wychodzącym sam na sam z bramkarzem Gualu) wskazał na jedenasty metr.
W tym sezonie podyktowano dla Legii sześć rzutów karnych i za każdym razem do piłki podchodził inny zawodnik. W Mielcu pierwszy raz doszło do zdublowania wykonawcy. Podobnie jak w Poznaniu „jedenastkę” na gola zamienił Augustyniak, a więc sam poszkodowany.
Legia prowadziła, ale nie grała dobrze. Nie grała nawet przyzwoicie. To gospodarze tworzyli sobie kolejne sytuacje i tylko Dadok, Getinger, Szkurin, czy Esselink wiedzą, w jaki sposób żadnej z sytuacji nie zamienili na gola. Zrobił to dopiero… Łukasz Wolsztyński, który zameldował się na murawie na kilka minut przed końcem, gdy Janusz Niedźwiedź postanowił zagrać va banque.
Nie byłoby jednak tysięcznego gola w historii ekstraklasowej Stali, gdyby nie Gabriel Kobylak, który wypuścił z rąk piłkę, jak kostkę lodu polaną wazeliną. Tym samym w prezentach zrobiło się dwa do dwóch. Niby miło, ale chyba jednak nie dla wszystkich.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Fakty: Jaga nie wygrała jesienią z nikim z czołówki Ekstraklasy
- Morał po meczu w Kielcach: lepiej grać w piłkę niż szukać rzutów karnych
- „Jestem najlepszy w Premier League”. Kim jest John Carver, nowy trener Lechii Gdańsk?
- Janicki bezlitośnie podsumował piłkarza Korony. “Trzeba robić to, co potrafi się najlepiej”
Fot. Newspix