W poniedziałek dobiegł końca dwudziesty piąty sezon, odkąd powstała Ekstraliga. Ćwierć wieku to kawał czasu, a przez te lata mogliśmy podziwiać wiele świetnych ekip, które zdobywały Drużynowe Mistrzostwo Polski. Ale którą z nich można uznać za najwspanialszą w historii najlepszej żużlowej ligi świata? Oto nasz ranking dziesięciu najlepszych drużyn w historii Ekstraligi.
Zanim jednak zaczniemy, należy się wam kilka słów wyjaśnień. Na jakiej podstawie ułożyliśmy poszczególne ekipy i co w pierwszej kolejności miało dla nas największe znaczenie? Po pierwsze, każda z drużyn zdobyła choć jedno mistrzostwo kraju. To chyba oczywiste: bezsensem byłoby umieszczanie zespołu do TOP 10 w historii, kiedy on sam ani razu nie okazał się najlepszy. Po drugie, liczyło się dla nas to, przez ile lat żużlowcy z jednej drużyny dominowali w stawce. A jeżeli robili to tylko przez rok (takich przykładów jest nawet więcej), to jak mocni byli w danym sezonie. W tym celu przeanalizowaliśmy wyniki mistrzowskich ekip. Pod uwagę wzięliśmy też średnie punktowe siedmiu zawodników, którzy w poszczególnych zespołach jeździli najczęściej: pięciu seniorów i dwóch juniorów.
Tyle wstępu. Taśma w górę i startujemy!
10. APATOR-ADRIANA TORUŃ 2001
Gdybyśmy przenieśli się do początku XXI wieku i zapytali, która drużyna ma szansę na zostanie pierwszym żużlowym mistrzem kraju w nowym stuleciu, wielu fanów pewnie postawiłoby na broniącą tytułu Polonię Bydgoszcz. Ekipę z Tomaszem Gollobem, Piotrem Protasiewiczem czy Markiem Loramem, mistrzem świata z 2000 roku.
2001 rok był też pierwszym w którym w Atlasie Wrocław pracował Marek Cieślak. I otrzymał naprawdę niezłą ekipę. Z dobrymi żużlowcami zza granicy (Greg Hancock, Scott Nichols), zdolnym juniorem (Krzysztof Słaboń) czy trójką mocnych nazwisk z polskiego podwórka: Sebastianem Ułamkiem, Jackiem Krzyżaniakiem i Robertem Sawiną.
Los okazał się przewrotny dla ostatnich dwóch z wymienionych zawodników. Byli oni bowiem wychowankami toruńskiego Apatora. Zespołu, który nie należał do głównych kandydatów do mistrzostwa. Ale jak się okazało, Sawina, który w kolejnym roku powrócił do Torunia, przybył zarazem do świeżo upieczonego mistrza kraju. W 2001 roku bowiem to klub z miasta Aniołów okazał się najlepszy w stawce. Warto zaznaczyć, że poza Szwedami – Tonym Rickardssonem i Andreasem Jonssonem – w składzie torunian występowali sami wychowankowie! W dzisiejszej Ekstralidze szanse na to, że skład złożony z takiej liczby zawodników wywodzących się z tej samej okolicy sięgnąłby po mistrzostwo, są równe zeru.
Tymczasem 23 lata temu doszło właśnie do takiej sytuacji, a Apator-Adriana Toruń z 28. punktami na koncie został drużynowym mistrzem Polski. Wyprzedzenie Atlasu Wrocław o zaledwie oczko nie robi wrażenia. Ale za sposób w jaki zbudowana została ta drużyna, bez wątpienia należą się jej słowa uznania. Podobnie jak i za dramaturgię, w jakiej rozegrały się losy tamtego tytułu. Decydował o nim ostatni bieg w finałowej kolejce rundy play-off… przy wyniku meczu 43:41 dla torunian. Gdyby Żużlowcy Atlasu Wrocław wygrali tamten wyścig, to oni cieszyliby się z mistrzostwa. Ale para gospodarzy – Tony Rickardsson i Wiesław Jaguś – stanęła na wysokości zadania. Zwyciężyła 5:1 i zapewniła swojej drużynie pierwszy tytuł od 1990 roku.
9. ATLAS WROCŁAW 2006
W 2006 roku ciśnienie na sukces w stolicy Dolnego Śląska było naprawdę spore. W końcu miejscowy WTS Wrocław (przez lata zmieniający nazwy w zależności od sponsorów) zwykle liczył się w walce o mistrzostwo Polski. I potrafił kończyć rozgrywki na wysokich miejscach. Do złota jednak zawsze czegoś brakowało. A to zaledwie dwóch punktów biegowych w 1999 roku, czyli jeszcze przed powstaniem Ekstraligi, kiedy w finale DMP z Ludwikiem-Polonią Piła wrocławianie przegrali 89:91 w dwumeczu. A to jednego oczka w tabeli we wspomnianym już sezonie 2001, kiedy górą byli torunianie.
Z kolei w 2004 roku, na ostatnim meczu sezonu z Unią Tarnów, który miał zdecydować o tytule, Wrocławiowi zabrakło… zawodnika. Ich lider zespołu, Greg Hancock, spóźnił się bowiem na samolot powrotny z indywidualnych mistrzostw USA.
– Czy celowo nie doleciał? Powiem tak – wiem, że Greg był kuszony przez pewnych ludzi, by faktycznie w Tarnowie się nie pojawić. Myślę jednak, że jest zbyt poważną firmą, aby na takie coś przystać. Tak uważam i tak chcę uważać. Po prostu w to nie wierzę. Bo jeśli Greg zdradził, to znaczy, że świat się kończy. Trzymam się tej wersji, że był to splot pechowych okoliczności i po prostu tak wyszło – pisał w książce „Pół wieku na czarno” Marek Cieślak, który w latach 2001-2010 prowadził drużynę z Wrocławia.
Koniec końców, w 2006 roku mijało już jedenaście lat, od kiedy WTS mógł się nazwać mistrzem Polski. Tym większą radość musiało sprawiać kibicom z Wrocławia, że Atlas objął mistrzowską schedę właśnie po tarnowskich Jaskółkach. I dokonał tego w wielkim stylu. Podopieczni trenera Cieślaka, wśród których znajdowali się Jarosław Hampel, Hans Andersen czy Jason Crump (najskuteczniejszy jeździec sezonu ze średnią 2,660), zdobyli w ligowej tabeli aż 10 punktów więcej niż drugi Złomrex-Włókniarz Częstochowa. W dodatku dwukrotnie pokonali ekipę spod Jasnej Góry na ich terenie.
Atlas Wrocław w 2006 roku
8. STAL GORZÓW WIELKOPOLSKI 2016
Może drużyna z Gorzowa nie zdobyła mistrzostwa z taką przewagą, jak wymieniony na poprzednim miejscu Atlas Wrocław. W końcu finałowe starcie z Get Well Toruń było szalenie wyrównane, a gorzowianie rozstrzygnęli losy tytułu dopiero w przedostatnim biegu meczu rewanżowego. Mało tego, łączna średnia biegowa pierwszej drużyny Stali (12,531) jest gorsza od tej, którą mają koledzy po fachu z Wrocławia (12,757).
Dlaczego więc tę ekipę umieszczamy wyżej? Odpowiedź jest prosta: ze względu na Bartosza Zmarzlika. W żużlu często mówi się, że dobry junior to co najmniej jedna trzecia sukcesu drużyny. Zmarzlik w 2016 roku nie był tylko dobrym młodzieżowcem. 21-letni zawodnik już wtedy był pełnoprawnym liderem zespołu i po raz pierwszy ze średnią 2,477 został najlepszym żużlowcem Ekstraligi. Ze względu na wiek trener Stanisław Chomski mógł też wprowadzać go w ramach zmiany za seniora, jeżeli któremuś z kolegów nie szło w danym meczu. To dawało Stali ogromną przewagę.
– Pamiętam naszą pierwszą transmisję w nSport w 2013 roku, kiedy przyjechałem tu na mecz Gorzowa z Rzeszowem. Pamiętam Bartosza Zmarzlika, który wtedy jeszcze przed meczem pracował nad torem za kierownicą samochodu, bo trzeba było trochę utwardzić nawierzchnię. Był wtedy zupełnie innym człowiekiem. Akurat miał egzamin na prawo jazdy, więc mówił „Dobrze, że się trochę podszkolę”. To coś niesamowitego, jaką drogę wykonał Bartosz przez te trzy lata. Dziś daje swojej drużynie złoty medal, jest mistrzem świata juniorów, jest najlepszym Polakiem w Grand Prix – wspominał komentujący to spotkanie Tomasz Dryła
– Bartek to jest przyszłość polskiego speedwaya. Nazwisko, które może być zapamiętane tak jak Tomasz Gollob. To może być drugi gorzowski Edward Jancarz. Sądzę, że nawet niejeden kibic Falubazu Zielona Góra oklaskuje go w Grand Prix – dopowiadał mu Mirosław Jabłoński.
Po kolejnych ośmiu latach trudno nie dojść do wniosku, że nawet duet komentujący tamten finał nie spodziewał się, jak daleko może w tym sporcie zajść Bartosz Zmarzlik i ile granic przekroczyć.
7. UNIBAX TORUŃ 2008
Ostatni wielki – bo mistrzowski – sezon „Małego Rycerza”, jak nazywano mierzącego zaledwie 157 centymetrów lidera toruńskich Aniołów. Wiesław Jaguś bez wątpienia należał do gatunków zawodników, który dziś już wyginął. Od początku do końca kariery ścigał się tylko w jednym klubie w Polsce. W barwach Apatora, Adriany czy też później Unibaxu – jeżeli wierzyć portalowi Polish Speedway Database – przejechał aż 313 spotkań. I to wyłącznie w najwyższej klasie rozgrywkowej, bowiem na jego warcie torunianie nigdy nie zaznali spadku.
Wiesław Jaguś przez lata był liderem zespołu z grodu Kopernika. W dużej mierze dzięki niemu klub z kujawsko-pomorskiego wielokrotnie liczył się w walce o tytuł. W końcu z Jagusiem w składzie Toruń wywalczył aż jedenaście medali drużynowych mistrzostw Polski!
Szkoda tylko, że długo tak mało w tym wszystkim było złota. To udało się zdobyć we wspomnianym już 2001 roku. Dlatego tak bardzo symboliczne było też drugie mistrzostwo. To wywalczone w roku 2008 było bowiem ostatnim sezonem, w którym Anioły ścigały się na starym stadionie im. Mariana Rosego. Jaguś był wtedy liderem z prawdziwego zdarzenia, wykręcił najlepszą średnią w zespole. Miał też do wsparcia ciekawą ekipę. Ryana Sullivana, który w latach 90. od Torunia zaczynał przygodę ze ściganiem w Polsce. Chrisa Holdera, rodaka Australijczyka, który w żółto-niebiesko-białych barwach jechał swój pierwszy sezon… a z czasem został legendą klubu. Do tego Adrian Miedziński zaliczał jeden z najlepszych sezonów w karierze, a ważnymi punkami byli też Hans Andersen, czy Robert Kościecha.
Torunianie nieźle poradzili sobie w fazie zasadniczej sezonu, gdzie zaznali tylko dwóch porażek, które zadały im Leszno i Częstochowa. Rzecz w tym, że oba te kluby wpadły na siebie w półfinale. Tam górą okazały się leszczyńskie Byki, choć to Lwy spod Jasnej Góry zwyciężyły pierwszą część sezonu.
Wejście Leszna do finału sprawiło, że to Unibax stał się faworytem do tytułu. I zdobył mistrzostwo w wielkim stylu, wygrywając już pierwszy mecz w Lesznie 49:41. Do triumfu gości poprowadził nie kto inny, jak Jaguś, który w sześciu startach nie zaznał z rąk gospodarzy ani jednej porażki. „Mały Rycerz” zdobył wtedy 16 punktów i 2 bonusy za przejechanie za plecami kolegi. W rewanżu odpowiedzialność za wynik w większym stopniu wzięli inni zawodnicy. Jaguś wywalczył 7 oczek, ale Unibax i tak triumfował 47:43.
Jakie zaś były dalsze losy Wiesława Jagusia? Po mistrzowskim sezonie, w kolejnym roku poprowadził zespół do wicemistrzostwa kraju. Karierę zakończył w następnym sezonie w wieku 35 lat, jeżdżąc już znacznie poniżej poziomu, do którego przyzwyczaił siebie i fanów. I tak właściwie z dnia na dzień podjął decyzję o zakończeniu kariery. Od mediów od dawna stroni, zresztą blask fleszy nigdy go nie interesował. Nie pojawia się też na toruńskim stadionie.
– Dopóki żużel sprawiał mi radość, to wszystko miało sens. Kiedy przestał, trzeba było pójść inną ścieżką – mówił w 2017 roku w krótkiej rozmowie z portalem Sportowe Fakty. 49-letni były żużlowiec od lat zajmuje się prowadzeniem… gospodarstwa rolnego. Kontakt z czarnym sportem ograniczył do oglądania spotkań w telewizji.
Wiesław Jaguś i Robert Kościecha po finale DMP w 2008 roku
6. BETARD SPARTA WROCŁAW 2021
Kibice ze stolicy Dolnego Śląska mogą zachodzić w głowę. co by było, gdyby okres rządów prezesa Andrzeja Ruski przypadł na czasy inne, niż dwie największe dominacje w historii Ekstraligi (o których jeszcze napiszemy). W końcu WTS Wrocław, zarządzany od lat przez człowieka, który wraz z Zygmuntem Solorzem tworzył telewizję Polsat, w ostatniej dekadzie jest jednym z czołowych klubów w kraju. Pomimo różnych perturbacji, jak przebudowa Stadionu Olimpijskiego, czy też kolejne przebudowy samej drużyny.
Jednak Sparta Wrocław od 2015 roku (prawie) zawsze kończy sezon w czubie. Tai Woffinden, Maciej Janowski i spółka wywalczyli w tym czasie aż osiem medali Drużynowych Mistrzostw Polski. Mówisz „czołowa polska drużyna żużlowa”, myślisz „WTS”. I wypowiadasz te literki w rytm przyśpiewki, którą wrocławscy kibice intonują aż do przesady.
Mimo wszystko ekipie Betardu Sparty tylko raz udało się wywalczyć upragniony tytuł. Ale za to zrobili to w wielkim stylu. Fazę zasadniczą WTS zakończył tylko z dwiema porażkami. Jedną dość pechową, kiedy w pierwszej kolejce sezonu z Grudziądzem Sparta przegrała 44:45, a w dodatku już w pierwszym biegu kontuzji doznał Tai Woffinden. Druga przegrana przyszła chwilę później, kiedy zespół jadący bez Brytyjczyka przegrał 38:52 w Lublinie. Mecz rozegrano w połowie kwietnia, zaraz na początku sezonu. Od tego momentu aż do samego końca rozgrywek drużyna prowadzona przez Dariusza Śledzia nie przegrała spotkania.
A sam finał? W nim role się odwróciły i tym razem Motor Lublin przystępował do meczu osłabiony brakiem Grigorija Łaguty – bratem jeżdżącego we Wrocławiu Artioma oraz ówczesnym kapitanem Koziołków. Lublinianie dwoili się i troili, a Maciej Kuciapa żonglował zastępstwem zawodnika, lecz u siebie wystarczyło to tylko do uratowania remisu w ostatnim biegu. Na Stadionie Olimpijskim WTS także miał nieco kłopotów, a po 10. biegu przegrywał 29:31. Wtedy jednak ekipa Dariusza Śledzia włączyła najwyższy bieg i przesądziła o tytule, wygrywając cały mecz 50:40.
5. UNIA LESZNO 2010
Podobnie jak WTS Wrocław jedenaście lat później, Unia Leszno w sezonie zasadniczym 2010 także poniosła tylko dwie porażki. Mało tego, Byki dały się zaskoczyć dwukrotnie w fazie pucharowej, gdzie na wyjazdach minimalnie przegrywały z drużynami z Tarnowa i Wrocławia.
Dlaczego zatem ta ekipa znajduje się u nas na piątym miejscu? Ano dlatego, że naszym zdaniem mimo wszystko to leszczynianie zdominowali rozgrywki bardziej niż dokonał tego WTS. Nowo powstałą ekipę prowadzić zaczął Roman Jankowski – istna legenda klubu ze stadionu im. Alfreda Smoczyka, która reprezentowała jego barwy przez ponad ćwierć wieku! Przed objęciem posady w macierzystym klubie Jankowski przez dwa lata trenował jednak inną Unię – tę z Tarnowa. Jak mu to wyszło? W 2008 roku podjął się arcytrudnego zadania utrzymania Jaskółek w elicie. Ze słabiutkim składem, którego jedynym mocnym punktem był Janusz Kołodziej, ta misja zakończyła się niepowodzeniem.
W roku 2009, mając do dyspozycji znacznie mocniejszą drużynę, Jankowski zdołał powrócić z tarnowską Unią do Ekstraligi… sam jednak zdecydował się objąć posadę szkoleniowca Unii z Leszna. Mało tego, popularny „Jankes” odegrał niebagatelną rolę w tym, by przekonać lidera tarnowian do pierwszej w jego karierze zmiany barw klubowych.
Unia Leszno już przed dołączeniem „Koldiego” była mocną ekipą, ale wówczas 26-letni tarnowianin okazał się prawdziwym transferowym złotym strzałem. Ze średnią 2,521 Kołodziej został drugim najskuteczniejszym żużlowcem Ekstraligi, zaraz po Tomaszu Gollobie. Posiadając w zespole jeszcze takich jeźdźców jak Jarosław Hampel, Leigh Adams czy Damian Baliński, czy juniora Juricę Pavlicia (wówczas funkcjonował zapis o dopuszczeniu do startów młodzieżowców zza granicy) Byki były postrachem innych drużyn. Zwłaszcza u siebie na Smoczyku, gdzie zaledwie w jednym meczu w sezonie rywalom udało się ugrać więcej niż 35 punktów. A osiągnęła to… Unia Tarnów, która w ćwierćfinale przegrała tam „tylko” do 38. oczek.
Finał Anno Domini 2010 był jednym z najbardziej jednostronnych w historii Ekstraligi. Unia Leszno pokonała na wyjeździe Falubaz Zieloną Górę 51:39. W Lesznie spotkanie zakończyło się wynikiem 39:27 dla Byków po 11. biegu ze względu na opady deszczu.
Unia Leszno w 2010 roku
4. TOP SECRET-WŁÓKNIARZ CZĘSTOCHOWA 2003
Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że jesteś prezesem klubu żużlowego. W składzie swojej drużyny posiadasz pięciokrotnego mistrza świata i zarazem człowieka, który dwa lata wcześniej przypieczętował ci tytuł najlepszej drużyny w kraju. Dokonał tego z zawodnikiem, który jest legendą i wychowankiem klubu. I przez lata nie stracił niczego ze swojej klasy. Do tego posiadasz bardzo zdolnego juniora, oraz dwóch kolejnych wychowanków na pozycjach seniorów, którzy od lat są solidnymi ligowcami. Do tej ekipy sprowadzasz gościa, który jest uznawany za drugiego najlepszego żużlowca znad Wisły, zaraz po Tomaszu Gollobie. Oraz żużlowca, który jest dwukrotnym wicemistrzem świata. A w przyszłości zdobędzie tytuł.
Bez wątpienia Apator-Adriana Toruń w 2003 roku jawił się jako dream team. Żużlowa wersja FC Hollywood. Tony Rickardsson i Jason Crump chwilę wcześniej zajęli dwa pierwsze miejsca w cyklu Grand Prix. Piotr Protasiewicz przychodził ze znienawidzonej przez toruńskich kibiców Polonii Bydgoszcz, lecz jego transfer był gigantycznym wzmocnieniem. Tym młodym, zdolnym był Adrian Miedziński, który w barwach Aniołów przejeździ kilkanaście lat. Razem z Wiesławem Jagusiem, Tomaszem Bajerskim i Robertem Sawiną, to był pewniak do mistrzostwa.
Ale pod Jasną Górą mieli wtedy inne plany. Ekipa, w barwach której jeździli Ryan Sullivan, Sebastian Ułamek, Andreas Jonsson, Rune Holta, Grzegorz Walasek, a głównym juniorem był Zbigniew Czerwiński, jawiła się jako naprawdę solidny zespół. Ale w porównaniu do toruńskiego Apatora, nie mieli podjazdu. Przynajmniej na papierze.
Na torze okazało się bowiem, że ciężko w zespole z Częstochowy znaleźć jakiś słaby punkt. Torunianie przekonali się o tym już w 5. kolejce, kiedy musieli przełknąć u siebie gorzką pigułkę i przegrali 43:46. Ostatecznie obie ekipy w ligowej tabeli szły łeb w łeb, lecz rundę zasadniczą na pierwszym miejscu zakończyli żużlowcy spod znaku Lwa w herbie. Oznaczało to, że w rundzie finałowej, polegającej na rozegraniu meczu i rewanżu pomiędzy drużynami z miejsc 1-4, w ostatnim spotkaniu Włókniarz podejmie na własnym stadionie Apator.
Tak się złożyło, że w rundzie finałowej Toruń nie zaliczył żadnej wpadki, zaś żużlowcy z Częstochowy potknęli się w… Bydgoszczy. Co biorąc pod uwagę bydgosko-toruńskie animozje, zapewne bardziej zmartwiło fanów Polonii, niż mogło ich ucieszyć. Sytuacja w tabeli ułożyła się więc tak, że tylko zwycięstwo dawało Lwom mistrzowski tytuł. Ku uciesze zgromadzonych na Stadionie Miejskim w Częstochowie trzydziestu tysięcy kibiców, ich jeźdźcy podołali presji. Wygrali mecz 49:41 i zgarnęli faworytom mistrzowski tytuł sprzed nosa.
A o to, dlaczego torunianom w 2003 roku nie udało się wywalczyć mistrzostwa, w wywiadzie udzielonym dwa lata temu opowiedział nam Piotr Protasiewicz.
– Bo drużyna z Częstochowy pojechała lepiej w ostatnim meczu – śmiał się popularny „PePe”. – Nie pamiętam dokładnie, ale w tym meczu Tony lub Jason nie miał dobrego dnia i pojechał nieco słabiej. Ale uważam, że w tej drużynie od początku było za dużo dobrych zawodników. Wtedy był taki system, że na rezerwie, pod numerem 8 lub 16, mógł jeździć żużlowiec w dowolnym wieku. My mieliśmy o jednego Polaka za dużo, bo był Tomek Bajerski i Robert Sawina. Mi też raz zdarzyło się wylądować na rezerwie [we wspomnianym meczu 5. kolejki z Częstochową – dop. red.]. Wiesiu był nie do ruszenia z racji jego podejścia i tego, jak wielkie wsparcie miał wśród trenerów. Uważam, że sztab szkoleniowy nie poradził sobie z takim nagromadzeniem dobrych zawodników. To przełożyło się na finał. Ciągła rywalizacja o miejsce, czuwanie czy tym razem się pojedzie czy nie, po prostu się nie sprawdziło.
3. UNIA TARNÓW 2004-2005
W kolejnym sezonie do żadnej niespodzianki nie doszło… choć było temu blisko. Wprawdzie mistrzem kraju został beniaminek, ale za to posiadający ogromne wsparcie państwowych spółek: Zakładów Azotowych i Rafinerii Trzebini.
Mowa o Unii Tarnów, która w najwyższą klasę rozgrywek weszła, wyważając z buta drzwi razem z framugą. Zakłady Azotowe w Mościcach były związane z tarnowskim czarnym sportem od początku jego istnienia. Jednak kluczem do sukcesu okazał się sponsoring drugiego z wymienionych podmiotów. W 2002 roku prezesem Rafinerii Trzebinia został Grzegorz Ślak. To on zdecydował postawić na promocję spółki przez sport żużlowy. Unia Tarnów, klub z południa kraju, który w 2003 roku wywalczył awans do Ekstraligi, był idealnym kandydatem do promocji. Przy pomocy nowego sponsora Jaskółki nie miały jednak zamiaru walczyć o utrzymanie.
Rafineria Trzebinia dokonała trzech hitowych transferów. Na stadion przy ul. Zbylitowskiej powrócił Rickardsson, który reprezentował Jaskółki w latach 1994-1996. Ale prawdziwą bombą transferową było sprowadzenie do Małopolski Tomasza i Jacka Gollobów. Najlepszy polski żużlowiec otrzymał iście gwiazdorski kontrakt. Jako pierwszy zawodnik w Polsce Tomasz Gollob zarabiał ponad milion złotych za sezon. W dodatku posiadał stałe premie meczowe, wypłacane niezależnie od tego, ile punktów w spotkaniu zdobędzie. Jak twierdził Grzegorz Ślak, tylko w latach 2004 i 2005 Rafineria Trzebinia wydała na tarnowski żużel 12 milionów złotych. Dziś, kiedy najlepsze kluby w Polsce posiadają budżety przekraczające 20 milionów, taka kwota może nie robi wrażenia. Ale dwadzieścia lat temu to były gigantyczne pieniądze.
Bądźmy jednak sprawiedliwi wobec Jaskółek, bowiem nie tylko armia zaciężna przyczyniła się do pierwszych w historii klubu mistrzowskich tytułów. Tarnowianie dysponowali świetną parą juniorów, którą tworzyli Marcin Rempała oraz Janusz Kołodziej. Z kolei solidna druga linia złożona ze starszych wychowanków potrafiła dokładać cenne punkty na własnym torze.
Takie połączenie poskutkowało mistrzowskim tytułem w 2004 roku, jednak decydujący o złocie mecz nie obył się bez kontrowersji. Wspomnieliśmy o tym, że w składzie Atlasu Wrocław, który walczył z Jaskółkami o tytuł, zabrakło Grega Hancocka. Ale do Tarnowa nie przyjechał też Niels Kristian Iversen. Choć Duńczyk, który miał zastąpić Amerykanina, jeszcze kilka dni przed meczem zgłaszał gotowość do wystąpienia w zawodach. Oficjalna wersja absencji obu obcokrajowców? Pierwszy spóźnił się na samolot a drugi – według relacji Marka Cieślaka – zasłonił się decyzją federacji. Wersja, w którą wierzą kibice z Wrocławia (aczkolwiek nie poparta dowodami) mówi z kolei, że w decydującym momencie pieniądze z Rafinerii Trzebini nie wędrowały wyłącznie do zawodników Jaskółek… Koniec końców, Unia wygrała decydujący mecz 49:40 i mogła cieszyć się z pierwszego w historii Drużynowego Mistrzostwa Polski.
Tomasz Gollob i Tony Rickardsson podczas fety z okazji zdobycia Drużynowego Mistrzostwa Polski w 2004 roku.
Dlaczego zaś umieszczamy Jaskółki na podium naszego rankingu? Odpowiedź jest prosta: bo im jako pierwszym udało się obronić mistrzowski tytuł. Przy czym w 2005 roku tarnowianie wygrali go na nowych zasadach. Władze Ekstraligi odeszły bowiem od rozgrywania rundy finałowej (system mecz-rewanż pomiędzy pierwszymi czterema zespołami w tabeli) na rzecz fazy pucharowej, która funkcjonuje do dziś.
Tym sposobem Jaskółki zakończyły rundę główną na trzeciej pozycji, mając punkt straty do Budlexu-Polonii Bydgoszcz. W play offach Tomasz Gollob i spółka dali jednak prawdziwy popis. Zwłaszcza u siebie, gromiąc kolejno Atlas Wrocław (64:25) i Apator-Adrianę Toruń (62:28). Bydgoszczanie, którzy również awansowali do finału, także nie potrafili przeciwstawić się klubowi z Małopolski. Mecz u siebie Unia wygrała 56:34, a na wyjeździe Rickardsson i bracia Gollobowie pozbawili złudzeń swój macierzysty klub, wygrywając 46:44.
2. MOTOR LUBLIN 2022-2024
W poniedziałek Motor Lublin przebił dokonanie tarnowskich Jaskółek sprzed blisko dwudziestu lat i został mistrzem Polski trzeci raz z rzędu. Mało tego, lublinianie wywalczyli kolejny tytuł w imponującym stylu, byli najlepszą drużyną od początku sezonu. Tak naprawdę, jedyną chwilą niepewności w jeździe Koziołków po triumf, był pierwszy mecz półfinałowy z KS Apatorem Toruń, który u siebie niespodziewanie wygrał 51:39. Ale w rewanżu Zmarzlik i spółka odrobili straty z nawiązką w pięć biegów, a cały mecz zakończyli wynikiem 59:31. To był nokaut.
Finał także okazał się formalnością. Osłabiona brakiem Taia Woffindena i Jakuba Krawczyka Betard Sparta przegrała u siebie 43:47, a na wyjeździe uległa czternastoma punktami. Trudno jednak sądzić, że obecność Brytyjczyka i juniora Betardu odmieniłaby losy spotkania. Wrocławianie mogli tylko przeżyć małe deja vu, bowiem w ubiegłorocznym finale Ekstraligi także występowali osłabieni brakiem Woffindena oraz Macieja Janowskiego. I ten dwumecz Motor wygrał jeszcze pewniej: 51:39 u siebie i 55:35 na wyjeździe.
Niezależnie od okoliczności, nie sposób nie docenić skali dominacji klubu ze wschodu Polski. Choć podobnie jak w przypadku tarnowskiej Unii, wielu fanów z innych żużlowych ośrodków zżyma się, że to potęga w dużej mierze budowana za pieniądze ze spółek Skarbu Państwa. Nie ulega wątpliwości, że bez ich wsparcia trudno byłoby skłonić do przeprowadzki z Gorzowa Wielkopolskiego Bartosza Zmarzlika. Kontrakt pięciokrotnego mistrza świata z Motorem opiewa na gwarantowaną kwotę sześciu milionów złotych.
Jednak ogromne możliwości finansowe to jedno. Klub zarządzany przez prezesa Jakuba Kępę należy docenić za to, że potrafi je wykorzystać (pozdrawiamy piłkarskie Zagłębie Lubin). Zresztą w ostatnich latach Motor przeszedł sporą przemianę kadrową, nawet jeżeli porównamy ich pierwszy mistrzowski skład z 2022 roku, do obecnego. Wówczas o sile tamtej ekipy stanowili Mikkel Michelsen, Dominik Kubera, Jarosław Hampel czy Maksym Drabik. W formacji juniorskiej szaleli Mateusz Cierniak i Wiktor Lampart.
W sezonie 2024, z mistrzowskiego składu sprzed dwóch lat (który przecież w finale pokonał Stal Gorzów z Bartoszem Zmarzlikiem w składzie) zostali tylko Kubera i Cierniak, który już jeździ wśród seniorów. Najlepszy zawodnik świata po przegranym finale dołączył do ekipy mistrzów Polski. Lublin pozyskał też Jacka Holdera i Fredrika Lindgrena, a na pozycję juniora wskoczył Wiktor Przyjemski. To piekielnie mocny zespół. Wydaje się więc, że nic nie może zagrozić dominacji Motoru Lublin w kolejnych latach.
Chyba, że do gry wkroczą kontrowersyjne zmiany w regulaminie. Głośno mówi się o tym, że Ekstraliga rozważa dopuszczenie do startów zagranicznych juniorów. Taki ruch sprawiłby, że kluby miałby większe możliwości zakontraktowania dobrego zawodnika na tej pozycji. Nie ma się co czarować, polskie kluby ostatnio nie obfitują w duże talenty. Niezłych juniorów mieliśmy jak na lekarstwo. A jeśli już się trafiali, jak Cierniak czy Przyjemski, to dysponujący ogromnym budżetem Motor z łatwością ich zgarniał. Inną kwestią jest, że Wiktor zdecydował się powrócić do Polonii Bydgoszcz, klubu, którego jest wychowankiem. Zatem mistrzowie kraju mają wakat na tej pozycji. Zostali bowiem z niezłym, ale jeszcze potrzebującym czasu na rozwój Bartoszem Bańborem.
Druga decyzja może uderzyć w Koziołki jeszcze mocniej. Niedawno władze Grand Prix podjęły bardzo kontrowersyjną decyzję o nie przyznaniu żadnej dzikiej karty polskim żużlowcom, wobec czego w SGP 2025 Biało-Czerwonych reprezentować będą tylko Zmarzlik i Kubera. Taka decyzja wywołała oburzenie w środowisku. W końcu prawo do startów otrzymali Kai Huckenbeck czy Jan Kvech. Czech na przestrzeni całego sezonu GP wywalczył tyle samo punktów (52), co Maciej Janowski, który startował w mniej niż połowie zawodów i do cyklu wskoczył jako zastępstwo za kontuzjowanego Taia Woffindena. O miejscu w elicie nie decydowała więc postawa na torze, ale paszport.
Wobec takiego rozwoju wydarzeń prezes PZM Michał Sikora zapowiedział, że niesprawiedliwe potraktowanie najmocniejszej nacji żużlowej na świecie nie pozostanie bez odpowiedzi. I tak obecnie pod uwagę brane jest nawet… wprowadzenie do Ekstraligi limitu zawodników z cyklu Grand Prix. Taki pomysł wzbudza ogromne kontrowersje wśród kibiców i ekspertów. Ale nie ulega wątpliwości, że najmocniej uderzyłby on w Motor Lublin, który w swoim składzie ma aż czterech takich żużlowców. Mistrzowie kraju musieliby więc totalnie przebudować drużynę.
1. FOGO UNIA LESZNO 2017-2020
Być może już za rok powyższy ranking okaże się nieaktualny, jeżeli chodzi o kolejność pierwszych dwóch miejsc. Jeśli władze PZM nie zmienią układu sił swoimi nie do końca dobrymi pomysłami, to wydaje się, że faworytem do tytułu mistrza Polski ponownie będzie Motor.
Na razie jednak tylko jednej drużynie w historii Ekstraligi udało się rządzić w kraju aż przez cztery lata z rzędu. W latach 2017-2020 dokonała tego Fogo Unia Leszno.
Pierwsze mistrzostwo Byków z tamtego okresu przyszło dość niespodziewanie. Faza zasadnicza była bardzo wyrównana, a leszczynianie zakończyli ją na czwartym miejscu w tabeli. Najskuteczniejszym zawodnikiem zespołu był Emil Sajfutdinow. Ale jego średnia 2.022 (12. w lidze) też nie była wybitnym osiągnięciem. Mało tego, z zespołu szybko wypadł Nicki Pedersen, który na początku sezonu doznał kontuzji kręgów szyjnych i zakończył ściganie w całym 2017 roku.
Co więc zdecydowało o ostatecznym sukcesie Byków? Po pierwsze, znakomita formacja juniorska – być może najlepsza w historii Ekstraligi – którą tworzyli Bartosz Smektała i Dominik Kubera. Po drugie, bardzo równy skład, w którym cenne punkty zdobywali Piotr Pawlicki, Grzegorz Zengota czy Peter Kildemand. Wreszcie, drugi w karierze powrót do Leszna Janusza Kołodzieja. Po sezonie 2011 „Koldi” postanowił bowiem ponownie reprezentować barwy tarnowskiej Unii. Ale przez lata wyrobił sobie markę jednego z najlepszych ligowców w stawce. Kiedy więc Jaskółki w 2016 roku spadły z ligi, „Koldi” kolejny raz przeniósł się do leszczyńskich Byków. Skończyło się tak, że już w pierwszym roku Janusz mógł świętować z Lesznem drugie mistrzostwo Polski.
I jak się okazało, nie ostatnie. W kolejnych trzech sezonach Unia Leszno już totalnie zdominowała rozgrywki. Jej liderzy – Kołodziej i Sajfutdinow – imponowali formą. Leszczynianie dokonali też niezłych transferów Jarosława Hampela i Jaimona Lidseya. To wszystko sprawiło, że rundy zasadnicze Unia kończyła ze sporą przewagą. A rywalizację w fazie play-off (poza półfinałem 2018 z Wrocławiem, gdzie w dwumeczu padł remis i Byki awansowały przez wyższe miejsce w tabeli) wygrywała bardzo pewnie. W tym oczywiście mecze finałowe, z których sześciu w latach 2018-2020 Leszno przegrało ledwie dwa. W obu przypadkach tylko 44:46. I za każdym razem był to wyjazd do Gorzowa Wielkopolskiego.
Unia Leszno po zdobyciu Drużynowego Mistrzostwa Polski w 2019 roku
Co zatem stało się, że Unia Leszno później popadła w przeciętność, a w tym roku zaliczyła pierwszy od trzydziestu lat spadek z najwyższej ligi? Ot, proza życia. Bartosz Smektała w macierzystym klubie dobrze radził sobie jeszcze jako senior, ale w 2021 roku postanowił odejść do Częstochowy. I choć do Leszna wrócił, to od tamtego transferu nie może nawiązać do najlepszych lat. Barwy leszczyńskich Byków opuścił też Kubera, choć w przeciwieństwie do Smektały, on w Lublinie jeszcze bardziej się rozwinął. Tak zdolnych juniorów nie udało się zastąpić, a z czasem o zmianie otoczenia zdecydował Sajfutdinow. Dzielnie w zespole trzymał się tylko Kołodziej. Ale jak to miało już miejsce w przypadku jego pierwszej Unii, tej z Tarnowa, nawet najlepszy kapitan nie utrzymał zespołu bez odpowiedniej pomocy kolegów.
W ten oto sposób kibicom z Leszna pozostały tylko wspomnienia. Choć te są jeszcze w miarę świeże i piękne. Mogą się oni bowiem pochwalić tym, że całkiem nie tak dawno temu na stadionie imienia Alfreda Smoczyka śmigała najlepsza drużyna w historii Ekstraligi.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o żużlu: